Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

28

description

 

Transcript of Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

Page 1: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"
Page 2: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"
Page 3: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

Sto dni po ślubie

Kraków 2014

GIFFINEMILY

tłumaczenie Martyna Tomczak

Page 4: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

Tytuł oryginału: Love the One You’re with

Copyright © 2008 by Emily Giffin. All rights reserved

Copyright © for the translation by Martyna Tomczak

Pierwsze wydanie w języku polskim:

Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008

Projekt okładki: Eliza Luty

Fotografia na okładce: © Dimitri Otis / Getty Images

Fotografia autorki: © Deborah Feingold

Grafika na okładce: Olka Osadzińska, www.aleosa.com

Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja, korekta i łamanie: Zespół – Wydawnictwo PLUS

ISBN 978-83-7515-320-0

www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków,tel. (12) 61 99 569

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Page 5: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

Mojej kochanej Harriet

Page 6: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"
Page 7: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

7

RoZDZIał 1

Zdarzyło się to dokładnie sto dni po moim ślubie z Andym. Niemal co do minuty sto dni po ceremonii, która zaczęła się o wpół do czwartej.

Nie, nie jestem jedną z tych nadgorliwych młodych żon, które wychwytują każdy trywialny moment znaczący jakoś upływ czasu w związku. Cierpię po prostu na łagodną odmia-nę nerwicy natręctw, która zmusza mnie do liczenia różnych mało ważnych rzeczy, na przykład: kroków od mojego miesz-kania do najbliższej stacji metra (trzysta czterdzieści jeden w wygodnych butach, tuzin więcej na obcasach); momentów, gdy w programie Kawaler do wzięcia padają słowa „cudowne porozumienie” (zawsze dwucyfrowa liczba); facetów, z któ-rymi całowałam się w ciągu trzydziestu trzech lat mojego ży-cia (dziewięciu). Albo – jak w tamto deszczowe, zimne stycz-niowe popołudnie – dni, które minęły od mojego ślubu, gdy nagle zobaczyłam go na samym środku przejścia dla pie-szych, na skrzyżowaniu Jedenastej i Broadwayu.

Z zewnątrz, na przykład dla taksówkarza obserwującego pieszych ścigających się, by zdążyć przed czerwonym świat-łem, była to zwykła scenka z życia miasta: dwoje, wydawałoby

Page 8: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

8

się, obcych sobie ludzi – których na pierwszy rzut oka nie łą-czyło nic poza tym, że oboje mieli dość liche czarne parasole – minęło się na przejściu, wymieniło przelotne spojrzenia i sztywne, a jednak przyjazne powitanie, po czym odeszło każde w swoją stronę.

Z mojego punktu widzenia sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Uczucia kłębiły się we mnie, gdy niemal bez tchu do-tarłam na drugą stronę ulicy i znalazłam schronienie w świe-cącym pustkami barze przy Union Square. „Jakby zobaczyła ducha” – przyszedł mi do głowy jeden z tych zwrotów, które słyszałam tysiące razy, jednak nigdy wcześniej nie zdawałam sobie w pełni sprawy z ich znaczenia. Złożyłam parasolkę i rozpięłam płaszcz. Serce wciąż waliło mi jak oszalałe. Obserwując fachowe ruchy kelnerki wycierającej stolik, za-stanawiałam się, czemu to spotkanie tak mnie zaskoczyło, skoro było w nim coś nieuniknionego. Nieuniknionego w ten cichy, uparty sposób, w jaki niedokończone sprawy narzuca-ją nam się wbrew naszej woli.

Po chwili, która wydała mi się bardzo długa, kelnerka zo-rientowała się, że stoję przed napisem „Proszę poczekać na wskazanie miejsca”.

– Ojej, nie zauważyłam pani – powiedziała. – Powinnam była to zdjąć, kiedy minęła pora lunchu. Zapraszam, proszę usiąść, gdzie pani ma ochotę.

Dziwna empatia w jej twarzy tak mnie uderzyła, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie dorabia przypadkiem jako wróżka i czy się jej nie zwierzyć. Zamiast tego osunęłam się na czerwone winylowe siedzenie w tylnej części baru i obie-całam sobie nigdy nie mówić o tym, co się wydarzyło. Opowiedzenie o spotkaniu przyjaciółce byłoby nielojalnością wobec Andy’ego. Zwierzenie się mojej starszej, cynicznej siostrze Suzanne mogłoby wywołać lawinę złośliwych uwag na temat małżeństwa i monogamii. Z kolei opisanie tego w pamiętniku nadałoby zdarzeniu ważność, której nie chcia-

Page 9: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

9

łam mu nadawać. Gdybym zaś powiedziała Andy’emu, po-stąpiłabym głupio i skrzywdziła nas oboje. Nie chciałam mieć przed nim tajemnic, wydawało mi się, że to skaza na naszym świeżym małżeństwie, jednak zdecydowałam, że tak będzie najlepiej.

– Co podać? – zapytała kelnerka. Na jej identyfikatorze widniało imię „Annie”. Miała kręcone rude włosy i kilka pie-gów na nosie. Skojarzyła mi się z sierotką z musicalu Annie. Jak to leciało? „Jutro wstanie nowy dzień...”

Miałam ochotę tylko na kawę, ale sama byłam kiedyś kel-nerką i pamiętałam, jakie to uczucie, kiedy klient zamawia tylko coś do picia, nawet poza godzinami posiłków, poprosi-łam więc jeszcze o bajgla z serem i makiem.

– Proszę bardzo – skinęła przyjaźnie głową.Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Gdy odeszła w stronę

kuchni, zamknęłam oczy, powtarzając sobie w myślach, jak bardzo kocham Andy’ego. Kochałam w nim wszystko, nawet rzeczy, które kogoś innego by drażniły. Ujmowało mnie, jak przekręcał imiona ludzi (zawsze mówił o moim szefie Fred zamiast Frank) i słowa piosenek, nawet tych najbardziej zna-nych. Nie złościło mnie nawet to, że codziennie od niemal ro-ku w Bryant Park wręczał dolara temu samemu włóczędze, który najprawdopodobniej był przebranym oszustem, posia-daczem land-rovera – kręciłam tylko głową i uśmiechałam się. Kochałam Andy’ego za zrozumienie i zaufanie, jakimi mnie obdarzał. Za pogodny charakter tak pasujący do jego blond włosów, niebieskich oczu i urody chłopca z sąsiedztwa. Czułam się szczęśliwa, bo byłam z facetem, który po czterech latach związku wciąż podnosił się z krzesła, gdy wracałam do stolika, i rysował urocze, choć nieudolne serduszka na zapa-rowanym lustrze w naszej łazience. A przede wszystkim Andy kochał mnie i nie wstydzę się powiedzieć, że był to najważ-niejszy z powodów, dla których byliśmy razem.

– Bajgiel ma być na ciepło? – zapytała Annie zza lady.

Page 10: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

10

– Dobrze – odpowiedziałam, choć naprawdę było mi wszyst-ko jedno.

Moje myśli odpłynęły do wieczoru, kiedy Andy oświad-czył mi się w Vail. Udał, że upuścił portfel, schylił się, by go podnieść, i nagle zobaczyłam, że klęczy przede mną. Pamiętam, jak piliśmy szampana, mój pierścionek połyskiwał w świetle ognia z kominka, a ja myślałam: To jest to. Chwila, o której marzy każda dziewczyna. Chwila, o której i ja za-wsze marzyłam, którą planowałam i na którą liczyłam.

Annie przyniosła mi kawę. Objęłam dłońmi gorący, ciężki kubek. Podniosłam go do ust, upiłam spory łyk i pomyślałam o naszym trwającym rok narzeczeństwie. Był to rok przyjęć, prezentów i gorączkowych przygotowań do ślubu, rozmów o tiulach i smokingach, walcach i torcie z białej czekolady. A wszystko to prowadziło do jednego magicznego wieczoru. Przypomniałam sobie nasze romantyczne ślubne przysięgi. Nasz pierwszy taniec do What a Wonderful World. Błyskotliwe i pełne ciepła toasty wznoszone na naszą cześć, pełne bana-łów, które w naszym przypadku były prawdą: „idealna pa-ra...”, „prawdziwa miłość...”, „przeznaczenie...”.

Przypomniałam sobie także nasz lot na Hawaje następ- nego ranka – jak trzymaliśmy się za ręce, siedząc w kabi- nie pierwszej klasy, i śmialiśmy ze szczegółów, które poszły nie tak: „Czy kamerzysta naprawdę nie zrozumiał, co to zna-czy: wtopić się w tło?”, „Czy już nie mogło bardziej lać w dro-dze na wesele?”, „A twój brat James chyba nigdy w życiu tak się nie upił”. Pomyślałam o naszym miodowym miesiącu, o spacerach w świetle zachodzącego słońca, kolacjach przy blasku świec, a także o jednym poranku, który szczególnie za-padł mi w pamięć. Andy i ja wylegiwaliśmy się na Lumahai, opuszczonej plaży w kształcie półksiężyca na północnym brzegu wyspy Kauai. Otaczały nas miękki biały piasek i czar-ne wulkaniczne skały sterczące z turkusowej wody; był to naj-bardziej zapierający dech w piersiach krajobraz, jaki kiedykol-

Page 11: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

11

wiek widziałam. W pewnej chwili, gdy podziwiałam ten nie-zwykły widok, Andy odłożył książkę Stephena Ambrose’a na nasz wielki plażowy ręcznik, ujął moje dłonie w swoje i poca-łował mnie. Oddałam mu pocałunek, zatrzymując ten moment w pamięci. Odgłosy fal rozbijających się o brzeg, chłodny po-wiew morskiej bryzy, zapach cytryn zmieszany z kokosowym olejkiem do opalania. Powiedziałam mu wtedy, że nigdy w ży-ciu nie byłam równie szczęśliwa. I była to prawda.

Ale to, co najlepsze, przyszło już po ślubie, po miesiącu miodowym, po tym jak rozpakowaliśmy prezenty w naszym małym mieszkanku na Murray Hill. Najlepsza okazała się na-sza małżeńska codzienność. Zwyczajna, prosta i prawdziwa. Każdy poranek, gdy piliśmy kawę i rozmawialiśmy, szykując się do pracy. Jego imię pojawiające się co kilka godzin w mo-jej skrzynce odbiorczej. Wieczory, gdy grzebaliśmy w stercie ulotek, zastanawiając się, co zjemy na kolację, i obiecując so-bie, że któregoś dnia w końcu użyjemy naszej nowej kuchen-ki. Najlepsze przychodziło z każdym masażem stóp, z każ-dym pocałunkiem, za każdym razem, gdy rozbieraliśmy się w ciemności. Trenowałam umysł w rejestrowaniu wszystkich tych momentów, które składały się na pierwsze sto dni nasze-go małżeństwa.

A jednak gdy Annie dolewała mi kawy, myślami byłam z powrotem na tamtym przejściu dla pieszych, a moje serce znów waliło jak szalone. Zdałam sobie nagle sprawę z tego, że choć szczęściem napawa mnie myśl o spędzeniu reszty ży-cia z Andym, nieprędko zapomnę o tej chwili, o moim ściś-niętym gardle, gdy znów ujrzałam j e g o... Mimo że tak bar-dzo chciałam o tym zapomnieć.

Z mieszanymi uczuciami spojrzałam na swoje odbicie w lu-strzanej ścianie. Nie powinno było mieć dla mnie znaczenia to, jak wyglądam, a tym bardziej nie powinnam poczuć we-wnętrznego triumfu, gdy odkryłam, że pomimo całodziennego biegania w deszczu moje włosy prezentowały się wyjątkowo

Page 12: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

dobrze. Miałam również lekko zaróżowione policzki, ale po-wiedziałam sobie, że to z zimna. Tylko i wyłącznie.

I wtedy właśnie zadzwonił mój telefon i usłyszałam jego głos. Po raz pierwszy od ośmiu lat i szesnastu dni.

– To naprawdę byłaś ty? – jego głos był głębszy, niż zapa-miętałam, ale pod każdym innym względem jakbym cofnęła się w czasie. Jakbyśmy kończyli rozmowę rozpoczętą zaled-wie parę godzin wcześniej.

– Tak – odpowiedziałam.– A więc masz wciąż ten sam numer.Następnie, po dłuższej chwili ciszy, przed której wypełnie-

niem uparcie się wzbraniałam, dodał:– Widocznie są rzeczy, które się nie zmieniają.– Tak – potwierdziłam.Choćbym nie wiem jak bardzo nie chciała tego przyznać,

była to prawda.

Page 13: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

13

RoZDZIał 2

Gdybym miała wskazać mój ulubiony film, wybrałabym chyba Kiedy Harry poznał Sally. Uwielbiam go z wielu powo-dów – dlatego że wywołuje nostalgię za latami osiemdziesią-tymi, z powodu specyficznej chemii pomiędzy Meg Ryan a Billym Crystalem i dla sceny orgazmu w restauracji. Ale naj-lepszy moment to ten, gdy siedzące na kanapie pary starusz-ków z błyszczącymi oczami opowiadają, jak się poznały.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten film, miałam tylko czternaście lat, nigdy jeszcze się nie całowałam i nie spieszy-ło mi się do chłopaków. Dorastając, obserwowałam moją sio-strę Suzanne i zauważyłam, że częstotliwość jej miłosnych zawodów była większa niż częstotliwość moich wizyt u orto-donty (a nosiłam aparat na zęby, który trzeba było wciąż do-pasowywać). Nic więc dziwnego, że nie wydawało mi się to przesadnie kuszące.

Pamiętam jednak, jak siedziałam w zbyt mocno klimatyzo-wanej sali kinowej i zastanawiałam się, gdzie w tym momencie znajduje się mój przyszły mąż – jak wygląda, jaki ma głos. Czy trzyma właśnie dziewczynę za rękę na pierwszej randce? A mo-że jest już studentem, bywałym w świecie i doświadczonym

Page 14: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

14

w sprawach kobiet? Czy jest głównym rozgrywającym i gwiaz-dą drużyny futbolowej, czy raczej doboszem w studenckiej orkiestrze dętej? Spotkam go podczas lotu do Paryża? W sali posiedzeń wielkiej firmy? W sklepie spożywczym w moim ro-dzinnym mieście? Wyobrażałam sobie nas, opowiadających historię naszego spotkania, trzymających się za ręce ze sple-cionymi palcami, jak te urocze pary staruszków na ekranie.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że prawdziwe życie rzad-ko przypomina anegdotę z filmu. Okazało się, że w podob-nych historiach niemal zawsze pozostaje miejsce na małą li-centia poetica, że z biegiem czasu stają się one znacznie bar-dziej romantyczne, lecz mniej odpowiadające prawdzie. I że, z nielicznymi wyjątkami, na drodze do tego wspaniałego związku zazwyczaj znajdują się ludzie i wydarzenia, o któ-rych wolałoby się zapomnieć. Dlatego lepiej przykleić efek-towną etykietkę z napisem „Przeznaczenie”. Albo wierzyć, że o naszym losie zadecydował przypadek, jeden z wielu ja-kich w życiu przecież nie brakuje.

Nieważne, jak to nazwiemy, każda para ma dwie historie – tę na pokaz i tę prawdziwą, której lepiej nie rozpamiętywać. Tak też było ze mną i Andym.

Jednak obie nasze historie miały wspólny początek. Początkiem tym był list, który przyszedł pewnego parnego letniego popołudnia. Skończyłam właśnie liceum i tylko kilka krótkich tygodni dzieliło mnie od wyjazdu z rodzinnego Pittsburgha na Uniwersytet Wake Forest – była to piękna szko-ła z czerwonej cegły, którą wybrałam z katalogu college’ów, kiedy ofiarowano mi hojne stypendium. List zawierał wiele ważnych informacji dotyczących programu nauczania, za-kwaterowania w akademiku i spraw organizacyjnych. Ale co najważniejsze, zawierał również, czytelnie wydrukowane w osobnej linijce, oczekiwane przeze mnie z niecierpliwością nazwisko przydzielonej mi współlokatorki: Margaret „Margot” Elizabeth Hollinger Graham. Przez długi czas wpatrywałam

Page 15: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

15

się w to nazwisko, a także w towarzyszące mu numer telefo-nu i adres w Atlancie w stanie Georgia, z uczuciem onieśmie-lenia i podziwu. Wszystkie koleżanki z mojego państwowego ogólniaka nosiły całkiem zwyczajne imiona, jak Kim, Jen czy Amy. Nie znałam nikogo, kto nazywałby się Margot (zwłasz-cza nieme „t” na końcu robiło na mnie wrażenie), a już na pewno nie znałam nikogo o trzech imionach. Byłam pewna, że moja nowa współlokatorka będzie jak te piękne dziewczę-ta ze zdjęć w lśniących broszurkach uniwersyteckich, które na mecze futbolowe chodzą w perłowych kolczykach i kwie-cistych letnich sukienkach od Laury Ashley (ja na imprezach sportowych pojawiałam się zawsze w dżinsach i bluzach z kapturem). Z pewnością miała chłopaka, z którym chodziła całe liceum, i wyobrażałam sobie, jak bezlitośnie zrywa z nim pod koniec semestru, by związać się z członkiem którejś z korporacji studenckich – jednym z tych wysokich, chudych, bosonogich młodzieńców, którzy w tych samych broszurkach grają we frisbee na uczelnianym dziedzińcu.

Pobiegłam z listem do mojej starszej siostry. Suzanne była wówczas obiecującą studentką przedostatniego roku na Uniwersytecie Stanowym Pensylwanii i miała już doświad-czenie ze współlokatorkami. Zastałam ją w jej pokoju; malo-wała właśnie oczy błękitną metaliczną kredką, słuchając na cały regulator Wanted Dead or Alive Bon Jovi.

Odczytałam jej na głos pełne nazwisko Margot, po czym przybierając akcent jak z filmu Stalowe magnolie, będącego dla mnie kwintesencją południowego stylu życia, podzieliłam się z nią moimi przypuszczeniami. Nie omieszkałam przy tym wspomnieć o pełnych służby domach z białymi kolumna-mi i Scarlett O’Harze. I choć były to żarty, poczułam przypływ niepokoju, że wybrałam nie tę szkołę. Że powinnam była pójść na któryś z lokalnych uniwerków, jak reszta dzieciaków z mojego liceum. Że nie będę pasować do Wake Forest i już na zawsze pozostanę jankeskim odmieńcem.

Page 16: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

16

Suzanne odwróciła się od wysokiego lustra, ustawionego pod takim kątem, by w jak najmniejszym stopniu przypomi-nało właścicielce o kilku dodatkowych kilogramach, które przybyły jej jeszcze na pierwszym roku, i spojrzała na mnie.

– Beznadziejnie ci wyszedł ten akcent, Ellen, jakbyś była z Anglii, nie z Atlanty. A poza tym... może byś tak dała dziew-czynie szansę? Chcesz, żeby ona też myślała stereotypami? Że jesteś tylko nudziarą z Pensylwanii, która nie zna się na modzie? Chociaż co do tego akurat miałaby rację – roześmia-ła się.

– Bardzo zabawne – odparłam urażona, choć jednocześnie nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Jak na ironię, moja hu-morzasta siostra najsympatyczniejsza była wtedy, kiedy mi dokuczała.

Suzanne, rozbawiona, przewinęła kasetę i zaczęła wyśpie-wywać na cały głos. Nagle przerwała i dodała:

– A tak poważnie, ta dziewczyna może być nawet córką farmera, nie wiesz tego. Może się polubicie.

– Tak? Myślisz, że córka farmera miałaby trzy imiona? – zapytałam z przekąsem.

– Nie wiadomo – odrzekła Suzanne, przybierając mentor-ski ton starszej siostry. – Nigdy nie wiadomo.

Jednak moje przypuszczenia się potwierdziły, gdy kilka dni później dostałam od Margot list napisany pięknym, dorosłym pismem na bladoróżowej papeterii z bardzo ozdobnym srebr-nym monogramem. Ton listu był wylewny (w sumie osiem wykrzykników), choć z drugiej strony – zaskakująco rzeczo-wy. Pisała, że nie może się już doczekać naszego pierwszego spotkania. Kilka razy próbowała się do mnie dodzwonić, ale niestety, nie udało jej się (w tym momencie zawstydziłam się, że nie mieliśmy automatycznej sekretarki ani opcji połączeń oczekujących). Pisała, że przywiezie ze sobą małą lodówkę i wieżę stereo (odtwarzającą płyty kompaktowe, gdy tymcza-sem ja wciąż jeszcze byłam na etapie kaset). Miała nadzieję,

Page 17: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

17

że zgodzę się, żebyśmy miały taką samą pościel. Widziała w sklepie uroczy różowo-zielony zestaw od Ralpha Laurena. Zaofiarowała się, że kupi dwa – pomyślałam, że to bardzo mi-ło z jej strony. Gdybym jednak nie przepadała za różowym, są też do wyboru żółto-lawendowe (bardzo ładna kombinacja) lub turkusowo-koralowe (równie przyjemna kolorystyka). Nie przepadała za kolorami podstawowymi w wystroju wnętrz, była jednak otwarta na moje sugestie. Szczerze życzyła mi udanej reszty wakacji. „Łączę serdeczne pozdrowienia, Mar-got” – w jakiś sposób to zakończenie wydało mi się bardziej eleganckie i wyrafinowane niż serdeczne. Ja zawsze kończy-łam listy zwykłym „Pozdrawiam”, ale zanotowałam w pamię-ci, by wypróbować ten nowy wariant. Była to pierwsza z wie-lu rzeczy, w których zaczęłam naśladować Margot.

Zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do niej następne-go dnia, ściskając w dłoni długopis i notes, żeby na pewno nie uronić żadnego szczegółu, na przykład sugestii, by rów-nież nasze przybory toaletowe pasowały do siebie i że wszyst-ko, ale to wszystko powinno być utrzymane w pastelowych barwach.

Po dwóch dzwonkach usłyszałam w słuchawce męski głos. Doszłam do wniosku, że musi to być ojciec Margot albo ogrod-nik, który właśnie wszedł do domu, by napić się świeżo wy-ciśniętego soku z wysokiej szklanki. Moim najbardziej oficjal-nym telefonicznym głosem zapytałam, czy mogłabym rozma-wiać z Margot.

– Margot gra w tenisa w klubie – odpowiedział głos.Bingo, pomyślałam. My też teoretycznie należeliśmy do klu-

bu, ale tak naprawdę klubem nazywano pobliski nieduży ba-sen w kształcie prostokąta, z bufetem z chipsami z jednej stro-ny i trampoliną z drugiej, a to wszystko otoczone ogrodzeniem z drucianej siatki. Byłam pewna, że klub Margot był zupełnie innego rodzaju. Wyobraziłam sobie trawiaste korty tenisowe, wykwintne kanapki podawane na porcelanowych talerzach,

Page 18: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

18

falujące wzgórza pola golfowego porośnięte tu i ówdzie wierz-bami płaczącymi, czy jakie tam drzewa rosną w Georgii.

– Czy coś przekazać? – zapytał głos z lekkim południo-wym akcentem.

Zawahałam się, zająknęłam delikatnie, po czym nieśmiało przedstawiłam się jako przyszła współlokatorka Margot.

– A, cześć. Mówi Andy, brat Margot. Andy. Tak miał na imię mój przyszły mąż.Później dowiedziałam się, że jego pełne imię i nazwisko

brzmi Andrew Wallace Graham III.Andy poinformował mnie, że on sam wprawdzie studiuje

w Vanderbilt, ale jego najlepszy kumpel z Atlanty jest na ostatnim roku w Wake Forest, więc on i jego koledzy poka- żą nam, co i jak, opowiedzą o profesorach i korporacjach, i w ogóle będą mieli na nas oko.

Trochę mnie to uspokoiło i podziękowałam mu. – Żaden problem – odrzekł i dodał: – Margot ucieszy się,

że dzwoniłaś. Wiem, że chciała pogadać z tobą o jakichś na-rzutach czy zasłonach... Mam nadzieję, że lubisz różowy.

– U w i e l b i a m różowy – moja entuzjastyczna odpowiedź płynęła ze szczerego odruchu serca.

O tym niewinnym kłamstewku przypominano mi jeszcze przez wiele lat, znalazło się dla niego miejsce nawet w toaście wygłoszonym na moją cześć przez Andy’ego podczas naszego wesela; rozbawiło to wielce Margot oraz naszych najbliższych znajomych, którzy wiedzieli przecież, że choć nie brak mi ko-biecości, nigdy nie byłam typową „różową panienką”.

– To super – odparł Andy. – Dogadacie się. Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że niezależnie od tego,

jak ułoży mi się z Margot, ma ona bardzo miłego brata. Moje przypuszczenia sprawdziły się co do obojga. Andy rze-czywiście był miły, Margot zaś okazała się wszystkim, czym ja nie byłam. Miała drobną, ale zarazem kobiecą figurę, jasną ce-rę, błękitne oczy i blond włosy. Moje włosy były ciemne, oczy

Page 19: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

19

orzechowe, a skóra wyglądała na opaloną nawet w zimie; by-łam też znacznie wyższa, a sylwetkę miałam bardziej wyspor-towaną niż kobiecą. Obie byłyśmy atrakcyjne, ale podczas gdy w urodzie Margot było coś miękkiego i kapryśnego, do mnie bardziej pasowało określenie „intrygująca”.

Poza tym pochodziłyśmy z dwóch zupełnie różnych świa-tów. Margot mieszkała w wielkim, pięknym domu, na terenie wspaniałej, wysadzanej drzewami posiadłości w najbardziej ekskluzywnej części Atlanty. Ja dorastałam na małym ranczu w robotniczej dzielnicy Pittsburgha. Ojciec Margot był wybit-nym adwokatem, zasiadał także w zarządach kilku dużych firm. Mój był sprzedawcą handlującym tak mało ciekawym sprzętem, jak na przykład projektory, służące leniwym na-uczycielom w podstawówkach do wyświetlania dzieciom koszmarnie nudnych slajdów. Matka Margot była dawną kró-lową piękności z Charleston, miała doskonałą figurę, ubierała się elegancko i klasycznie, z wyczuciem stylu. Moja była rze-czową i pragmatyczną nauczycielką matematyki w gimna-zjum, która umarła na raka płuc, chociaż nigdy nie paliła, dzień przed moimi trzynastymi urodzinami.

Margot miała dwóch starszych braci – obu zakochanych w swej małej siostrzyczce. Grahamowie byli południowym odpowiednikiem klanu Kennedych: latem grali w futbol na plażach Sea Island, każdej zimy wyjeżdżali na narty, a świę-ta, przynajmniej raz na kilka lat, obchodzili w Europie. Moja siostra i ja spędzałyśmy wakacje z dziadkami na wybrzeżu Jersey. Nie miałyśmy paszportów, nie wyjeżdżałyśmy za gra-nicę i tylko raz w życiu leciałyśmy samolotem.

Margot była czirliderką, brała udział w balu debiutantek i okazywała pewność siebie charakterystyczną dla bogatych, bywałych w świecie dziewcząt z wyższych sfer. Ja zaś byłam nieśmiała, trochę neurotyczna i choć miałam silną potrzebę przebywania z ludźmi, to najlepiej się czułam, stojąc nieco z boku.

Page 20: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

Jednak pomimo tych wszystkich różnic Margot i ja zosta-łyśmy przyjaciółkami. A wiele lat później – i to byłaby ideal-na historia w stylu tych z Kiedy Harry poznał Sally – zakocha-łam się w jej bracie. Tym, o którym od samego początku wie-działam, po prostu wiedziałam, że okaże się równie przy- stojny, jak miły.

Ale wiele musiało się jeszcze wydarzyć pomiędzy listem od Margot a moim ślubem z Andym. Między innymi – Leo. Mężczyzna, którego kochałam, zanim pokochałam Andy’ego. Którego znienawidziłam, jednocześnie wciąż go kochając, kie-dy mnie porzucił. Ten, o którym w końcu, po długim czasie, udało mi się zapomnieć. I którego po latach ponownie ujrza-łam na samym środku nowojorskiego przejścia dla pieszych.

Page 21: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

21

RoZDZIał 3

– Gdzie jesteś? – głos Leo wyrywa mnie z zamyślenia. Zastanawiam się nad odpowiedzią, oddychając gwałtow-

nie. Przez chwilę wydaje mi się, że jego pytanie jest bardziej filozoficzne i dotyczy tego, na jakim etapie życia się znajduję, więc prawie mówię mu o Andym. O przyjaciołach i rodzinie. O mojej karierze fotograficznej. O tym, że wszystko układa się jak najlepiej. Jeszcze do niedawna, stojąc pod prysznicem czy jadąc metrem, obmyślałam scenariusz naszego spotkania z nadzieją, że nadarzy się okazja, by mu o tym wszystkim opowiedzieć. Chciałam, by wiedział, że żyję normalnie i że jestem teraz znacznie szczęśliwsza.

Już mam otworzyć usta, gdy nagle zdaję sobie sprawę, o co naprawdę pyta mnie Leo. On chce dosłownie wiedzieć, gdzie jestem, czy siedzę, stoję, czy idę, i w którym zakamar-ku Nowego Jorku rozmyślam nad tym, co się właśnie wyda-rzyło.

Jego pytanie porusza mną tak, jak każde niedyskretne, oso-biste pytanie, na które wolałoby się nie odpowiadać, ale z ko-lei odmawiając odpowiedzi, można wyjść na osobę niepewną siebie albo po prostu niegrzeczną. Oczywiście, po jakimś

Page 22: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

22

czasie, gdy ponownie odtworzy się sobie w głowie tę samą rozmowę, przychodzi człowiekowi na myśl uprzejma, wymi-jająca odpowiedź – w tym przypadku mogłaby ona brzmieć na przykład „na mieście”.

Niestety, ja w takiej sytuacji zawsze muszę wychlapać prawdę – także tym razem bez zastanowienia podaję Leo na-zwę baru.

Trudno, myślę. W końcu bezpośredniość to najlepsze wyjś- cie. Odpowiedź wymijająca mogłaby zostać odczytana jako wyraz zawstydzenia albo przeciwnie – jako zachęta do flirtu. Jakbym mówiła: „Gdzie jestem? Zgadnij! Spróbuj mnie zna-leźć...”.

– Jasne – odpowiada szybko, porozumiewawczym tonem, jak gdyby było to jakieś nasze specjalne, sekretne miejsce spotkań. Albo, co gorsza, jak gdybym była a ż t a k przewidy-walna. Potem pyta, czy jestem sama.

„Nie twój interes” – mam ochotę odburknąć, jednak moje usta same się otwierają, by wypowiedzieć zwyczajne, proste, zapraszające „tak”. Jestem niczym biały pionek w warcabach, coraz bliżej przysuwający się do podwójnego rzędu czarnych, jakby tylko czekał na zbicie.

– OK, nie ruszaj się stamtąd, zaraz tam będę – odpowiada oczywiście Leo. Rozłącza się, zanim jestem w stanie zareago-wać. Zatrzaskuję klapkę telefonu i wpadam w panikę. Pierwsza myśl: wstać i wyjść. Ale nie, nie będę tchórzem. Mogę się z nim znów zobaczyć. Jestem dojrzałą kobietą, szczęśliwą mężatką. Spotkam się z byłym facetem i przez chwilę uprzejmie z nim pogadam, wielka mi rzecz. Poza tym gdybym uciekła, podjęłabym na nowo grę, którą już dawno przegrałam.

Zabieram się do bajgla. Jest bez smaku, ale i tak przeżu-wam i połykam, nie zapominając o równoczesnym popijaniu kawy. Nie pozwalam sobie na ponowne zerknięcie w lustro. Nie wyciągam błyszczyka ani nie sprawdzam, czy ziarenko

Page 23: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

23

maku nie dostało mi się między zęby. Nawet jeśli, to co? Nie muszę mu niczego udowadniać. I co ważniejsze, nie muszę nic udowadniać sobie.

Taka była moja ostatnia myśl, zanim zobaczyłam go przez zalaną deszczem szybę w drzwiach baru. Serce znów wali jak szalone, a noga nerwowo podryguje. Myślę, jak dobrze było-by mieć teraz przy sobie opakowanie beta-blokerów – tych nieszkodliwych tabletek, które Andy bierze przed wystąpie-niem w sądzie, żeby powstrzymać wysychanie gardła i drże-nie głosu. Jak twierdzi, tak naprawdę to nie on jest zdenerwo-wany, tylko jego organizm. Ja też powtarzam sobie, że wcale się nie denerwuję. Po prostu moje ciało zdradza głowę i serce. Zdarza się.

Patrzę, jak Leo szybkim ruchem strzepuje parasol, rozglą-dając się jednocześnie po wnętrzu baru. Przesuwa wzrokiem po Annie, która wyciera podłogę w pobliżu jednego ze stoli-ków. Nie od razu mnie zauważa, co z jakiegoś powodu daje mi niejasne poczucie przewagi.

Jednak już po chwili jego spojrzenie napotyka moje. Leo leciutko się uśmiecha, po czym rusza w moim kierunku. Parę sekund później stoi przy moim stoliku i zdejmuje tak dobrze mi znany czarny skórzany płaszcz. Czuję, jak mój żołądek na przemian unosi się i opada. Boję się, że Leo się pochyli i pocałuje mnie w policzek. Ale nie, to nie w jego stylu. Andy całuje mnie na powitanie, Leo nigdy tego nie ro-bił. Swoim zwyczajem, nie zawracając sobie głowy uprzej-mościami, osuwa się na siedzenie naprzeciwko mnie, po-trząsając głową raz, drugi. Wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałam, jest tylko troszkę starszy i w jakiś sposób wy-razistszy – ma jakby ciemniejsze włosy, potężniejszą budo-wę, mocniejszą szczękę. Stanowi silny kontrast w stosunku do delikatnych rysów Andy’ego, jego wysokiej, szczupłej sylwetki, jasnej cery oraz jasnych włosów i oczu. Andy jest milszy dla oka. Andy jest po prostu milszy. Tak samo jak miłe

Page 24: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

24

są spacer po plaży czy drzemka w niedzielne popołudnie. Element układanki.

– Ellen Dempsey – Leo odzywa się w końcu, patrząc mi prosto w oczy.

Nie mogłabym wymyślić lepszego początku rozmowy. Chwytam się tej okazji i odwzajemniając spojrzenie jego brą-zowych oczu, z dumą oświadczam:

– Ellen Graham.Leo marszczy czoło, jakby próbując skojarzyć moje nowe

nazwisko z konkretną osobą. Powinien być w stanie połączyć je z Margot, moją współlokatorką z czasów, gdy byliśmy pa-rą. Jednak chyba nie potrafi.

Nic dziwnego. Leo nigdy nie interesował się zbytnio mo-imi znajomymi, zwłaszcza Margot. Było to uczucie odwza-jemnione. Po mojej pierwszej poważnej kłótni z Leo, tej, któ-ra zmieniła mnie w nieszczęsną, rozchwianą, zapłakaną isto-tę jak postać z filmu Przerwana lekcja muzyki, Margot wzięła jedyną jego fotografię, jaką wtedy miałam, serię czarno-bia-łych zdjęć z automatu, i przedarła je od góry do dołu, w linii prostej poprzez rząd jego czół, oczu, ust, moją uśmiechniętą twarz pozostawiając za każdym razem nietkniętą.

– Widzisz? Od razu lepiej wyglądasz bez tego dupka – po-wiedziała.

Prawdziwa przyjaciółka, pomyślałam o niej wtedy i dalej tak myślałam nieco później, gdy ostrożnie na powrót skleja-łam twarz Leo taśmą. I znowu wtedy, gdy rozstaliśmy się już na dobre, a ona kupiła mi kartkę z gratulacjami i butelkę dom pérignon. Zachowałam korek, owinięty ową sklejoną serią zdjęć, i wszystko razem, obwiązane gumką, trzymałam w mo-jej szkatułce na biżuterię – co Margot odkryła kilka lat póź-niej, gdy zwracała mi pożyczoną wcześniej parę kolczyków.

– A co to ma być? – spytała, obracając korek w palcach.– No... korek od tego szampana od ciebie – odrzekłam za-

wstydzona. – Kupiłaś mi go, pamiętasz, kiedy Leo...

Page 25: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

25

– I ty go dalej trzymasz?Jąkając się, wyjaśniłam, że traktuję korek tylko i wyłącz-

nie jako symbol naszej przyjaźni. Prawda była taka, że nie by-łam w stanie rozstać się z niczym, co choć w najmniejszym stopniu przypominało mi o Leo.

Margot uniosła brwi, ale nie drążyła tematu, gdyż z zasa-dy unikała kontrowersji. Widocznie tacy już są ludzie z Południa. A w każdym razie taka jest Margot.

Tak więc oznajmiłam właśnie Leo moje nowe nazwisko – jest to akt lojalności wobec Andy’ego. Triumf, i to wcale nie-mały.

Leo unosi głowę i wysuwa do przodu dolną wargę. – Moje gratulacje.– Dzięki – odpowiadam uradowana, ale już za chwilę czu-

ję przypływ wstydu. „Przeciwieństwem miłości jest obojęt-ność”, recytuję w myślach.

– Kto jest tym szczęściarzem? – pyta.– Pamiętasz Margot?– Jasne.– Wyszłam za jej brata. Chyba go nawet raz spotka-

łeś? – tak naprawdę wiem na pewno, że Leo i Andy poznali się kiedyś w knajpie w East Village. Było to krótkie, pozba-wione znaczenia spotkanie mojego chłopaka i brata mojej najlepszej przyjaciółki. Krótkie powitanie, może uścisk dłoni. Jak to między facetami. Jednak po latach, gdy długo po roz-staniu z Leo zostałam dziewczyną Andy’ego, zaczęłam ten moment rozkładać w myślach na czynniki pierwsze – jak to kobieta.

Przez twarz Leo przebiega błysk rozpoznania.– Ten koleś? Serio? Student prawa?Określenie „ten koleś” w połączeniu z lekko pogardliwym

tonem sprawia, że się najeżam. Zastanawiam się, co Leo w tej chwili sobie myśli. Czy utkwiło mu w pamięci coś z ich prze-lotnego spotkania? Czy po prostu wyraża lekceważenie

Page 26: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

26

w stosunku do wszystkich prawników? A może rozmawiałam z nim kiedyś o Andym, dostarczając mu w ten sposób amuni-cji? Nie. Niemożliwe. Nie było – i nie ma – negatywnej czy kontrowersyjnej rzeczy, którą można by powiedzieć o Andym. Andy nie ma wrogów. Wszyscy go kochają.

Tylko nie zacznij się bronić. W ogóle nie reaguj, powta-rzam sobie w myślach, patrząc Leo w oczy. Jego opinie nie mają już przecież dla mnie znaczenia. Pewna siebie, spokoj-nie kiwam głową.

– Tak, brat Margot – potwierdzam.– To wspaniale. Układ idealny. – Jestem pewna, że w jego

głosie brzmi sarkazm.– Fakt – uśmiecham się szeroko. – Rzeczywiście i d e a l ny.– Jedna, wielka, szczęśliwa rodzina.Ta ostatnia uwaga jest już z całą pewnością sarkastyczna.

Spinam się i ogarnia mnie złość. Jest to rodzaj złości, jaką po-trafi we mnie wywołać tylko Leo. Patrzę na swój portfel; mam ochotę rzucić na stolik kilka banknotów, wstać i wyjść. Ale nagle słyszę swoje imię wypowiedziane po cichu i czuję, jak jego dłoń dotyka mojej. Zapomniałam już, jakie ma duże dło-nie. Jakie ciepłe – zawsze, nawet w środku zimy. Chcę zabrać rękę, ale nie mogę. Dobrze, że lewa jest wciąż bezpieczna, ściśnięta w pięść pod stolikiem. Pocieram kciukiem obrączkę i z powrotem łapię oddech.

– Tęskniłem za tobą – mówi Leo.Patrzę na niego, zszokowana tak, że aż brak mi słów.

Tęsknił za mną? Niemożliwe – ale przecież kłamstwo nie jest w stylu Leo. On zawsze wolał zimną, bolesną prawdę.

– Ellen, przepraszam.– Za co? – pytam, myśląc jednocześnie, że istnieją dwa ro-

dzaje przeprosin. Jeden podszyty żalem za tym, co się utraci-ło, i ten drugi, prawdziwy: prośba o przebaczenie, bez żad-nych podtekstów.

– Za wszystko – odpowiada. – Za wszystko.

Page 27: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"

To by się zgadzało, myślę. Rozprostowuję palce lewej dło-ni i patrzę na obrączkę.

– Było, minęło – szepczę przez ściśnięte gardło. Było, mi-nęło. Naprawdę tak myślę.

– Wiem – mówi Leo. – Ale i tak przepraszam.Mrugam powiekami i odwracam wzrok, jednak nie mogę

się zmusić do zabrania ręki.– Nie przepraszaj – mówię. – Wszystko jest w porządku.Leo unosi swoje szerokie brwi; mają tak regularny kształt,

że kiedyś w żartach oskarżyłam go o to, że je reguluje.– W porządku?Wiem, co sugeruje, więc szybko mówię:– Bardziej niż w porządku. Jest świetnie. Dokładnie tak,

jak być powinno.Nagle Leo spogląda na mnie figlarnym wzrokiem, tak jak

patrzył w czasach, gdy najbardziej go kochałam i wierzyłam, że nam się uda. Czuję ścisk w sercu.

– Wiesz co, Ellen? Skoro wszystko tak świetnie ci się ukła-da, to może spróbujemy zostać przyjaciółmi?

Wyliczam w głowie wszystkie argumenty przeciw, ale jed-nocześnie czuję, jak bezwiednie wzruszam ramionami z uda-waną obojętnością i słyszę swoje własne ciche:

– Czemu nie?I o chwilę za późno wysuwam dłoń spod jego dłoni.

Page 28: Emily Giffin, "Sto dni po ślubie"