04_Wiesław Wernic_COLORADO
-
Upload
jacek-walczynski -
Category
Documents
-
view
225 -
download
0
Transcript of 04_Wiesław Wernic_COLORADO
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 2/299
Indeks: 00141/2013/11/W_04
Opracowanie edytorskie: Jawa48 ©
na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych
Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak
w części jak i w całości. Listopad 2013
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 3/299
Prawa autorskie
należą do autora autorów ilustracjiWydawnictwa CZYTELNIK
ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych i
prawnych mających lub roszczących sobie takie prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu stanowią źródło danych o
naszej kulturze literaturze i historii stanowią własność publiczną a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia
zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 7/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
7
Spis rozdziałów
Tak się zaczęło str. 9
Tropy nad wodą str. 27
Tropy po raz drugi str. 40
Dymy nad prerią str. 58
W niewoli str. 71
Ognisko w lesie str. 88
Pościg str. 103
Samotny jeździec str. 126
Dom na pustkowiu str. 136
Nocna wędrówka str. 152
Samotny trop str. 168
Pułapka str. 183
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 8/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
8
Pehnulte str. 196
Deszczowa Góra str. 212
Przed walką str. 229
Tajemnica starego trapera str. 244
Tajemnicy ciąg dalszy str. 263
Ostatni strzał str. 287
Nota edytorska str. 297
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 9/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
9
I
T a k s i ę z a c z ę ł o
Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznejściany polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy
przepuszczały pierwszy dzienny brzask.
Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić
towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby.
Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem
żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją
pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałemsenny głos Karola:
— Co tam robisz, Janie?
— Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.
Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła
cisza.
Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągałsię czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chybaczłowieka, z bramą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą
długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać byłoniezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzieprzeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia —
dalekie pasmo Gór Skalistych.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 10/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
10
Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna
rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej
strony atramentową ścianą lasu.
Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry
stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnymkonturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie,
bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało misię, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca dowodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów — nie
mogłem stwierdzić.
Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną.Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się zziemi, z ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ścianyogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwnyczłowiek.
— Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie wzimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...
Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą wpołowie wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przezchwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego
legowiska.
Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy
już wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego
lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak strzelił,
aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewoodsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z
kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały w swejnieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej zczarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało nalufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół
ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 11/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
11
— Jak w teatrze — szepnąłem do Karola. — Albo jak w cyrku...
Któż to jest, u licha?
Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy.Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala
(którego końce spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzezcytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.
Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechałgalopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń
wyrzucił kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.
— Witam podróżnych. — Głos miał nieco chropawy, aleprzyjemny dla ucha. — Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogiprowadzą?
Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tękrótką chwilę przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się jużtak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala
zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielonespodnie, pełne łat i cer, przybrały barwę szarozgniłą. Jedynie buty
wyglądały solidnie.
— Jestem Colorado — rzekł jeździec.
Skinąłem głową.
Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o
hiszpańskiej nazwie Santa Rosa — pamiątka z czasów konkwistadorów —
gospodarz obskurnej t awerny powiedział:
— W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze ażzbyt schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: — Przed wami
wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się niespieszy.
— A kto to jest? — zagadnął Karol. — Nie byliśmy nigdy w tychstronach.
Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 12/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
12
— Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto tonie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po
trochu, a jednocześnie... niczym.
Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i
odwrócił się do nas plecami.
A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać,
że jest to po prostu przezwisko. Kolorado — to imię wielkiej rzeki mającej
swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 13/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
13
Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie — jak
określano te ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał,
albo nie czynił tego wcale.
— Ach, Colorado... — powtórzyłem.
— Słyszeliście o mnie?
— W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, todopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.
Uśmiechnął się.
— To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi wgospodzie “El Paso" jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długimnazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus!Chętnie wskażę gospodę lepszą niż “El Paso" i znacznie tańszą, bo...bezpłatną.
Zawrócił konia.
— No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.
Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi
mamy przyjąć to niespodziewane zaproszenie.
Karol rozstrzygnął sprawę:
— Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosazdarto z nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...
— A wiedzie, wiedzie.
Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy
gościniec świata.
Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach
tkwiło prawdy, a ile fantazji — nie sposób odgadnąć.
— Tak, tak, koledzy — mówił — przyjemna jest konna jazda.
Przedkładam ją ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek. Oczywiście,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 14/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
14
jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również?Pierwszy raz tutaj?
A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:
— W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.
— Napady? — zagadnął Karol.
— Zdarza się. Apacze, Komancze, Indianie Pueblo, no i oczywiście
dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze
wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy.Ubranka jak z igły...
— A pan dawno tutaj? — zapytałem.
— Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki wPromptory Point...
Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden,wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na
świecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed
piętnastu laty!
— Bawił pan tam z rodzicami? — zapytałem niewinnie.
Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu potwarzy.
— Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że
nie była to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie,
jak preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgocizbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie
gorąco, a wiatr podnosi tumany kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie
znacie.
— Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie — wtrąciłem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 15/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
15
Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydałomi się, że mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne
uczucie.
— Nie wyglądacie na blagierów — stwierdził po chwili milczenia.
— Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.
— Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?
Znowu zerknął na mnie:
— W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwszepowstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe
walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próbyzgromadzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezerwacie. GenerałowiCrookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić
na wyznaczonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedychce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziejodwiedzają nawet Meksyk, przekraczając Rio Grandę1 albo posuwają się z
biegiem Kolorado i... szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro...któż odgadnie? Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Mescalero, ApaczeTonto, Apacze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi
panowie. Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udaćsię w inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą,
nie moja rzecz.
Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia
uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas
jak zaklęty w kamień.
Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka
porosłą trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz całaprzestrzeń migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały sięw podmuchach ciepłego wiatru i z suchym szelestem biły po końskichnogach.
1
Rzeka graniczna pomiędzy USA a Meksykiem, zwana również Rio Bravo.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 16/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
16
Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnieznużenie. Jakże jednostajny krajobraz! Z nudów począłem przyglądać się
broni naszego nowego towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę. Jak
na człowieka nieco obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające!Powiem krótko: to była zupełnie haniebna broń, nie przynoszącawłaścicielowi zaszczytu. Nie wierzyłem własnym oczom: lufa jakby niecokrzywa, a na dobitkę w dwu miejscach przytwierdzona do łożyska drutem!
Kurek — jak w muszkietach z ubiegłego stulecia. Chyba to “coś" należało
nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego eksponatu można strzelać? Akolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nierównej powierzchni. Wyglądało nato, iż wielokrotnie musiała zastępować... młotek. O broni krótkiej niewiele
mogłem rzec. Z bardzo głębokich i zniszczonych futerałów pasa sterczałytylko czarno lśniące uchwyty.
Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad srebrzystym
strumykiem, gdzie trawa rosła gęściej, a malutki jałowcowy zagajnik rzucał
nieco cienia. Obaj z Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Coloradopostąpił inaczej. Obszedł najpierw oba brzegi strumyka, z kilkanaście chybajardów, potem zniknął wśród jałowców, by wreszcie wyłonić się z gąszczu,
lekko pogwizdując.
— W porządku — oświadczył. — Stary Colorado wszystko dobrze
przepatrzył. Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chceciestracić pewnego dnia swego pięknego uwłosienia głów lub zwiększyćciężaru ciała o wagę jednej kuli.
Zajął się rozsiodłaniem konia.
Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicjuszy. Za takichnas przecież uważał. Spojrzałem wymownie na Karola i wzruszyłemramionami. Colorado musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swejczynności, dorzucił:
— Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyćczłowieka, który zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 17/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
17
— I nie trzeba się też obrażać — próbował go udobruchać Karol.— Mój przyjaciel na pewno nie ma takiego doświadczenia, ale przecież coś
niecoś świata oglądał.
— Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee...
gdzie tam! Prędzej z okna kolejowego wagonu.
Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój
towarzysz trącił mnie w ramię.
— Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colorado — powiedział
spokojnie. — Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała jazdy
koleją.
— Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie nazasiedziałych mieszczuchów, którzy wybrali się na letnią wycieczkę. Wasz
ubiór, wasza broń... Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy ognisko. Nie
znoszę zimnego jedzenia w najgorętsze nawet dni.
Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmolonym,pogiętym garnkiem, który wydobył z juków, powędrował po wodę.
— Nieprzyjemny typ — mruknął Karol.
— Raczej dziwny — odparłem półgłosem i począłem ścinać
jałowcowe gałązki. Kiedy zgromadziłem ich sporą naręcz, cisnąłem namiejsce, z którego Karol usunął myśliwskim nożem trawę. Tak
postępowaliśmy zawsze podczas obozowania na prerii. Karol był pod tym
względem pedantem. Niegdyś żartowałem z takiej ostrożności, ale jedenwidok pożaru stepu zmienił mój pogląd.
Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Potem ukląkł,zgarnął nieco chrustu i wydobył z głębin przepastnej kieszeni
najprawdziwsze krzesiwo. Z trudem powstrzymałem uśmiech. Z koleiColorado wyjął blaszane pudełeczko z hubką. Szczęknął krzemień o metal,błysnęły iskierki, uniósł się szary słupek dymu, a w chwilę później buchnął
płomień.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 18/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
18
— Gotowe — stwierdził i postawił bokiem do ognia pogiętenaczynie. Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda poczęła bulgotać, wsypaliśmy
zmielonej na pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia. Natychmiast
odwzajemnił się wręczając każdemu z nas po sporej garści pemikanu — suszonego, zmielonego mięsa, wspaniałej potrawy, przyrządzanej odwieków przez wszystkie chyba plemiona indiańskie Północnej Ameryki.Dołożyliśmy do tego nieco sucharów zabranych na drogę jeszcze w
Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy wreszcie nabiliśmy fajki
tytoniem, zapytałem:
— Nie używa pan zapałek?
— Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co prawda próbowaćdwoma kawałkami drewna...
— Raczej kołkiem i deseczką — wtrąciłem.
— O, znacie ten sposób? — zdziwił się.
— Znamy — stwierdził Karol. — Jest jednak zawodny. Kiedyś poulewnym deszczu żaden z wojowników Czarnych Stóp nie mógł wykrzesać
ani iskierki.
— Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Służy mi od wielu lati nie psuje się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?
— Colorado — odezwał się mój przyjaciel — lepiej rozstańmy się.
Wolę stracić bezpłatną gospodę niż wysłuchiwać pańskich złośliwości.
Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się
tylko skurczyła nieprzyjemnie. — Złośliwości? — powtórzył. — Tacy jesteście drażliwi. Kto lubi
złośliwości? Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę.
— Colorado! — krzyknąłem podrażniony. — Rozstańmy się wspokoju. Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.
— Co? — spojrzał na nas uważnie. — Wielki Bóbr? Niby kto?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 19/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
19
Wskazałem palcem na Karola:
— To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kanadzie, ale nie tylko
tam...
Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.
— Ludzie — powiedział jakby wzruszonym głosem — czy to
prawda?
— Ale uparty — mruknąłem.
— Jeśli to prawda — ciągnął pomijając milczeniem moją uwagę —
to wy dwaj zlikwidowaliście przed rokiem jakąś bandę w Arizonie, tak?Słyszałem coś o tym.
Karol skinął głową, a ja dodałem:
— Było nas tam więcej..:
— Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Prawdziwychwestmanów coraz mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać
się będą już tylko hodowcy bydła. A pan — zwrócił się do mnie — musi byćtym lekarzem, który pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć
prawdy jest w tym, co mi o was opowiadano, jesteście zuchy, co się zowie!Zmylił mnie wasz wygląd.
— Nasze nowe ubrania? — zapytałem złośliwie. — i nasza broń,która nie rozpada się w kawałki?
Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się.
— To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór oniczym nie świadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka, coś o nimmówi. A co się tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela.
Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór zazlikwidowany.
— Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumieniem? — zapytałemzajmując miejsce przy ogniu.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 20/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
20
— Mogę ci na to odpowiedzieć — wtrącił się Karol. — Colorado
odnalazł czyjeś tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się tak
beztrosko.
— Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie
mylę. I odjechał, ot tam — wskazał ręką.
— Jak pan na to wpadł?
— Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jednosprawdzenie wystarczy. Dlatego dałem spokój poszukiwaniom.
Mruknął coś do siebie, a później poinformował:
— Trzech ich było tutaj.
— Czerwonoskórzy? — zapytałem.
— Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa
razy słońce od tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koństąpał bardzo dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a złodziej
nie poznał się w czas.
Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek.
— Dlaczego?
— Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że będę używał tego
tytułu.
— Proszę...
— Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wybiera się naprerię, takiego wierzchowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie przecież, jak
koń chodzi: lewa noga przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia
i lewa tylna. Ale niekiedy trafia się takie zwierzę, które posuwa się bokami.
— Jak to?
— Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe.
Zupełnie jak wielbłąd. Powiadają wówczas, że chodzi kroczem albo
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 21/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
21
skroczem, albo że ma skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzoszybkie.
— No więc! — Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady,
że nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. Jednego takiego konia bez trudurozpoznać by można w całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi
takiego zwierzęcia na prerię.
Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową.
— No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, doktorze, to żadenkoniarz.
Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, chociaż potrafię naoko odróżnić chabetę od dobrego wierzchowca.
— Ba — podjął znów Colorado. — Są inne, jeszcze gorsze, alepoznać się na nich można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie.Trzeba panu wiedzieć, że istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają
tylnymi kopyt ami o przednie. Jeśli jeździec w porę się nie zorientuje i nie
będzie mocno ściągał cugli, konik przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesiesię więcej. Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się “ścigają". Tofachowe określenie.
— Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado?
— Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było wArizonie.
Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:
— Może później, to długa historia.
Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z
licznych kieszeni swego przyodziewku i wydobył z niej najprawdziwszy
zegarek. To było dla mnie zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Tendelikatny przyrząd, tak mało odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy
westman regulują swój dzień według położenia słońca, a noc według
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 22/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
22
gwiazd i zaręczam wam, iż nawet ja nie odczuwałem braku jakiegokolwiekinnego czasomierza!
Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno porysowany ibłyszczący od stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną
kopertę i spojrzał na tarczę.
— Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie
Sama O'Brien, zbierajmy się. To mój imiennik — dodał — ja jestem równieżSamuel. No, szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można wpaść w
jakąś dziurę albo wprost w ramiona Mescalerów, Lipanów, Tantów, czy jaktam jeszcze się wabią, innymi słowy: Apaczów. Mnie co prawda skalp nie
grozi, ale wy obaj macie dość bujne czupryny.
Tak gadając zabrał się do siodłania konia. Ruszyliśmy za jegoprzykładem.
— Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? — zapytałem.
— Mnie? — wrzasnął dopinając popręgu. — To im się nie udało inigdy nie uda! Spójrzcie!
Zerwał kapelusz z głowy —
była naga jak kolano.
— W młodościprzechodziłem jakąś paskudną
chorobę — wyjaśnił — a po niej
wszystkie włosy mi wypadły.
— Tyfus plamisty — stwierdziłem.
— Może i tak. Doktor lepiej
się na tym zna.
— Miał pan szczęście, Colorado — zauważyłem. — Tanim
kosztem się pan wykręcił. Najczęściej to się umiera.
— Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 23/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
23
Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potemgalopem.
Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarczadobiegła horyzontu, zgrzani, zakurzeni i szczęśliwi na widok ludzkiego
domostwa, wjeżdżaliśmy w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernympodwórcu, wznosiła się budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami
i dachem spadzistym, pochylonym w jednym kierunku. Na nasz widok
wybiegł podrostek ze strzelbą w garści.
— Jak się masz, George? — zawołał Colorado. — Odłóż tępukawkę. Gdzie ojciec?
— Ach, to wy!
W t ej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy
mężczyzna, z odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, oruchach energicznych i twarzy spalonej na brąz.
— Halo, Sam! — krzyknął znowu nasz przewodnik. —
Sprowadziłem gości.
— Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Proszę w mojeniskie progi. George, zawiadom matkę — a kiedy chłopak oddalił się, zacząłwypytywać Colorado: — Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglądałem.
— Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pewien, czy ta buda
stoi jeszcze na swoim miejscu.
— A dlaczegoż nie miałaby stać?
— Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grandę, zanim w tychstronach domy rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczastutaj nie znajdziesz.
— Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie — zwrócił się donas.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 24/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
24
Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznegownętrza. Malutkie otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na
dworze poczęło zmierzchać.
— Siadajcie!
Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli na ciężkie,ledwo oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny
stół.
— Colorado od czasu do czasu lubi straszyć — uśmiechał się
gospodarz — ale tu kraj spokojny i nie ma się czego obawiać.
— Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, popatrz dobrze. Oni
i obawa!
Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Niemogliśmy pojąć, o co mu chodzi.
— Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno słyszałeś. Żebyświedział, że to właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie.
O'Brien spojrzał na nas pytająco.
Kiwnąłem głową, ale dodałem:
— Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesiątek.
Farmer roześmiał się:
— Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem.
Mówiono, że zrobiliście porządek w Arizonie. Sami czy nie sami... nieważne.
Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapalone świece w
prymitywnych lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole zimne igorące mięso i zajęła miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu rękę. Tak oto
miałem przed sobą typową rodzinę osadniczą, przedstawicieli wielkiej
masy drobnych rolników, jacy od dziesiątków lat parli na zachód, szukającurodzajniejszych, a przede wszystkim obszerniejszych od dotychczas
uprawianych terenów. Jeszcze w roku 1861 niezmierzone ziemie
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 25/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
25
rozciągające się między doliną Missisipi a Kalifornią stanowiły kraj prawiedziewiczy. Żyło tu nie więcej niż pół miliona ludzi, a po pustych obszarach
wędrowali swobodnie Indianie, których liczba sięgała trzystu tysięcy. Na
północy Siuksowie (a raczej — prawidłowo — Dakoci), na zachodzieCzejenowie i Arapahowie, na południu Apacze, Komańcze i szeregmniejszych plemion. W trzy lata później, w roku 1864, co najmniej 150tysięcy osób wywędrowało z terenów leżących nad Missouri na Daleki
Zachód. Jak obliczano, w jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75
tysięcy ludzi z 75 tysiącami sztuk bydła, 30 tysiącami koni i mułów, 22tysiącami ton bagażu załadowanego na wielkie wozy. Wielu z nich dążyło wgóry szukać “skarbów", wielu było włóczęgami, ale potężną grupę stanowili
ludzie pragnący zaorać i obsiać niczyje dotąd i nie tknięte pługiem stepy.Teraz, w 1884 roku, na dawnych pustkowiach rosła pszenica, ogromniały
stada domowego bydła i wznosiły się błyszczące świeżością ściany zagród.Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego południowych i
południowo-zachodnich partiach częściej spotykało się płową zwierzynę
czy indiańskiego wojownika niż farmera. W takim kraju znajdowaliśmy sięobecnie: Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem przy blaskuluksusowych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o milę dalej, poza
linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna głusza, nie zbadanajeszcze przestrzeń lasów i stepów, przecięta rzeczkami o nie ustalonych
nazwach, poprzedzielana pasmami górskimi o szczytach, na które nikt
jeszcze się nie wspinał. Takim był Nowy Meksyk, obszar nie posiadającypraw stanowych, rzadko zaludniony i pełen niespodzianek witających
podróżnego.
Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego
świtu, gdy wychylony przez okno obserwowałem daleką przestrzeń,podwórze otoczone płotem i Sama – Colorado leżącego tuż przy ogrodzeniu.
Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błysnęły różowopierwsze zorze. W ich ł łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców
galopujących otwartą płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na chwilę,a potem ukazali się znowu na drugim brzegu. Odjąłem szkła od oczu,wychyliłem się jeszcze bardziej przez otwór i powiedziałem półgłosem w
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 26/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
26
kierunku śpiącej na dole postaci. Głos mój w porannej ciszy zabrzmiałczysto i wyraźnie:
— Colorado, wstawaj! Indianie…
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 27/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
27
I I
T r o p y n a d w o d ą
A teraz — nieco wyjaśnień. Od paru lat stało się moim zwyczajemw okresie wiosny opuszczać miasto, w którym spędzałem zimę. Nauczył
mnie tego Karol Gordon, znakomity traper, noszący również przydomek
Wielkiego Bobra, nadany mu przez plemię Czarnych Stóp zamieszkującekanadyjską prerię.
Karol Gordon w wyniku nieszczęśliwego wypadku (spotkania zszarym niedźwiedziem) odniósł poważne rany. W efekcie — trafił naoddział chirurgiczny szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. To był
rok 1880, a ja pełniłem w tym właśnie szpitalu funkcję zastępcy naczelnegochirurga. Reszty łatwo się domyślić. Karol stał się moim nieodłącznym
towarzyszem i on to właśnie wiosną 1881 roku namówił mnie na wyprawę
w głąb kanadyjskiej prerii, by odwiedzić plemię Czarnych Stóp. Z tejwyprawy wróciłem dopiero jesienią, pełen energii i zachwytu nad
wspaniałym pejzażem tamtego kraju. Wiosną następnego roku wyruszyłem
w te same strony. Wówczas to czarodziej Czarnych Stóp nadał mi imięOrlego Pióra. Jak byłem z tego dumny — nie sposób opisać.
Żeby wreszcie zakończyć te wspominki, dodam, iż w roku
ubiegłym (to znaczy 1883) bawiliśmy na terenie Arizony, dokąd Karol udałsię ze specjalną misją mającą na celu zażegnanie niepokojów, a nawetzbrojnych wystąpień największego z tamtejszych plemion
czerwonoskórych, Nawajów. W wyniku tego przedsięwzięcia zawarliśmyznajomość z szeregiem interesujących osób, między innymi z don PedroGonzalesem, hacjenderem przybyłym wraz z córką z Meksyku. On to
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 28/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
28
zobowiązał nas do odwiedzenia go przy najbliższej okazji. Okazja —
oczywiście — nie zdarzyła się i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek
mogła się zdarzyć. Bo jakiż interes do załatwienia mogłem mieć w tak
odległej krainie? Postanowiliśmy więc z Karolem rzecz całą odwrócić:jechać do Gonzalesa, a po drodze zwiedzić Nowy Meksyk. Dlaczego właśnieNowy Meksyk?
Widzę — wbrew swym pragnieniom. — iż sprawy nie da sięjednak streścić w paru zdaniach. Wybaczcie!
Otóż w roku ubiegłym poznaliśmy wodza Apaczów Mescalero,imieniem Pehnulte, co znaczy w języku tego narodu: Wielki Jeleń. Nie tylko
poznaliśmy, ale — Karol i ja — wypaliliśmy z nim kalumet, czyli fajkępokoju. Jakie to ma znaczenie we wzajemnych stosunkach międzyIndianami a białymi, nie potrzebuję chyba wyjaśniać. Ale na tym sprawa się
nie zakończyła. Bo oto, znowu we dwójkę, zdołaliśmy Apacza wyciągnąć zsamego środka paszczy śmierci. Stało się to również w Arizonie, w ponurej,na odludziu leżącej jałowej dolinie. W niej dopadliśmy po długiej pogoni
niebezpiecznego złoczyńcę, prowadzącego od lat podwójny żywot: raz
właściciela gospody w małym miasteczku, raz przywódcy bandy rabusiów.Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, któremu nieco pomogliśmy,
herszt bandy został zdemaskowany. Jako gospodarz saloonu żył pod
nazwiskiem Toma Lessera. Czy było ono prawdziwe, czy nie — to sprawa
obojętna. Lesser w ostatniej chwili zdołał nam umknąć i teraz buja gdzieśpo świecie. Najprawdopodobniej przedostał się do Meksyku, graniczącego z
Arizoną. Wspominam o nim dlatego, że podczas pościgu Apacz o mało sięnie zabił. Stało się to we wspomnianej już przeze mnie dolinie, która nosi
nazwę Doliny Śmierci. Lesser uciekał z niej jadąc konno wąziutką, skalistąpercią, stopniowo wznoszącą się w górę po zboczu. Gnaliśmy za nim wetrójkę: Pehnulte, Karol Gordon i ja. Lecz Apacz dosiadał najściglejszego
konia, wyprzedził nas znacznie i byłby z wszelką pewnością schwytałLessera, gdyby nie obsunął się nagle spory kawał skały. Koń stoczył się na
samo dno doliny. Jeździec potrafił uchwycić się występu stromego zbocza.W ostatniej chyba sekundzie zdołaliśmy rzucić lasso i wciągnąć wiszącegona ścieżkę. Pamiętam słowa, z którymi wówczas Apacz do nas się zwrócił:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 29/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
29
— Gdyby nie moi biali bracia, leżałbym tam — wskazał nawidniejącą pod nami na głębokości kilkudziesięciu jardów przepaść. —
Pehnulte nigdy im tego nie zapomni.2
I tak zyskaliśmy sobie wiernego sprzymierzeńca. Teraz,
wybrawszy się w drogę do siedziby don Pedro, postanowiliśmy najmniejnam znaną jej część przebyć konno. Wyjechałem pociągiem z Milwaukee
wraz z Karolem Gordonem pewnego wczesnowiosennego dnia, wioząc zesobą broń i uprząż. Wierzchowce mieliśmy nabyć później. I tak też się stało.Obraliśmy marszrutę wiodącą poprzez tereny Arizony, którą zamierzaliśmy
przeciąć po linii ukośnej, aby jak najkrótszą drogą dotrzeć do granicy
Meksyku i Stanów.
Koleją przebyliśmyIllinois i Kansas, dążąc wprost
na południowy zachód aż domiejsca, w którym tory skręcaływ kierunku Los Angeles. Tam
pożegnaliśmy się z szynami irozpoczęli wędrówkę przezobszar Nowego Meksyku. Teren
olbrzymi, słabo jeszcze
zaludniony i prawie
pozbawiony dróg.
Dlaczego więc takąwybraliśmy trasę zamiast
jechać dalej w wygodnym
wagonie?
Dlatego, że pragnęliśmy odwiedzić Pehnulte. Wiedzieliśmy, iżApacze Mescalero kręcą się gdzieś po Nowym Meksyku. Właśnie — gdzieś.
To jest chyba najbliższe prawdy określenie. To znaczy: możemy ich spotkać
wszędzie lub nigdzie. Indianie wędrowali tu i tam, pojawiali się w najmniejspodziewanym czasie i miejscu.
2
Przygody opisane w książce SŁOŃCE ARIZONY. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 30/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
30
Po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce minęliśmy domek zwerandą, przez nikogo nie zamieszkany, opatrzony (na wielkiej tablicy)
napisem: “Blue Water": Poszliśmy szukać tej “niebieskiej wody".
Odkryliśmy ją bez trudu w postaci małej rzeczki wesoło bulgocącej po dniez żółciutkiego piasku. Nie była zresztą bardziej niebieska niż wszystkie innerzeki Ameryki Północnej. Autor napisu musiał mieć sporo fantazji.
Widok wody bardzo
mnie ucieszył — okazja do
zmycia z siebie kurzu drogi.
Jeszcze większą naszą radość
spowodował widok znadbrzegu: wznoszące się wpobliżu zabudowania.
— Tego nam
najbardziej potrzeba —
zauważył Karol. — Tego
oczekiwałem, chociaż
informatorzy często się mylą, a budynki w tych stronach potrafią szybciejginąć, niż się je wznosi. Mamy przed sobą czyjeś gospodarstwo. A jak
gospodarstwo, to i konie.
— Ciekaw jestem, co byś począł, gdyby okazało się, iż “Blue
Water" to pustkowie?
— Nie wyznacza się przystanków kolejowych w szczerej pustyni.Bo i po co? Nikt nie wsiądzie, nikt nie wysiądzie. Towarzystwa kolejowe
wiedzą, co czynią. Idziemy. Pomaszerowaliśmy skrajem rzeczki, potem w bok, wydeptaną w
rzadkiej trawie steczką. Zawiodła nas prosto przez otwartą na ścieżajbramę na podwórze, na które właśnie wytaczano wóz ze stojącej w głębiszopy. Dwu ludzi w rozpiętych koszulach i poplamionych spodniachciągnęło za dyszel, a trzeci, nieco schludniej odziany, prowadził konia
wlokącego za sobą długą uzdę. Ujrzawszy nas zestawił zwierzę i podszedł.
Nasz wygląd musiał natychmiast zorientować go w sytuacji: nieśliśmy na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 31/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
31
plecach siodła, derki i całą resztę uprzęży. Stanowiło to ciężar niemały ichociaż na niebie zaledwie wstał ranek — raczej chłodny — byłem mokry
od potu.
— Szukacie koni? — i nie czekając na odpowiedź dodał: —
Chodźcie ze mną, coś wam pokażę.
Ruszyliśmy bez słowa. Jakieś sto jardów w bok znajdował się
corral. Tak w tych stronach — z hiszpańska — zwano zagrodę dla koni. Byłato budowla bez dachu, ogrodzenie zbite z grubych belek, sięgające piersi
człowieka. Tworzyło spory kwadrat, pośrodku którego pasło się pięćwierzchowców. Cisnąłem — z westchnieniem ulgi — swój ładunek na
ziemię, przysięgając nie dźwigać go ani przez minutę dłużej. Karol uczyniłpodobnie. Zdaje się, że i jemu dopiekło.
— A teraz, dżentelmeni, spójrzcie! Każde zwierzę innej maści.
Możecie wybierać, jeśli tylko posiadacie gotówkę.
Istotnie, było w czym wybierać. Najbardziej przypadł mi do gustu
koń czarny jak smoła, z białą plamką na czole. Głośno wyraziłem swójzachwyt, być może zbyt żarliwie, bo Karol trącił mnie łokciem w bok. Bałsię, że w ten sposób podbiję cenę. Farmer popatrzał na mnie przeciągle izapytał:
— A pan dobrze jeździ?
— No, nie najgorzej... chyba.
— Nie najgorzej? Nie radzę brać tego konia. Jest trochę narowisty,potrzebuje silnej ręki i bardzo dobrego jeźdźca. Przynajmniej przez
pierwsze kilka tygodni. Później się przyzwyczai.
— Ależ... — usiłowałem zaprotestować, boleśnie dotknięty w swej
jeździeckiej dumie.
— Daj spokój, Janie — przerwał mi Karol — jeździsz zupełnie
nieźle, ale ten koń wygląda nieco groźnie. To raczej nie dla ciebie.
— Jak uważasz — mruknąłem urażony.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 32/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
32
— Doskonale, Janie. Zdaj się na mnie.
Wzruszyłem ramionami. Karol wybrał dwa wierzchowce, ale nie
było wśród nich karosza. Kiedy przyszło do ustalenia ceny, okazała się zbytwygórowana, jak na nasze możliwości. Wówczas wybrał dwa inne, lecz i
tym razem nie było wśród nich karego. Znowu farmer zażądał zbyt wiele.
— Ha — westchnął mój towarzysz — nie będzie handlu. Idziemy,
Janie, dalej...
Zmartwiałem. Perspektywa dalszego marszu z siodłem na karku
była przerażająca. Ale cóż mogłem począć? Zarzuciłem na plecy ładunek,
który wydał mi się jeszcze cięższy, i ruszyliśmy w kierunku bramy. Chwilkętrwała cisza, a potem:
— Poczekajcie panowie! Przecież jakoś dojdziemy do ładu.
Stanęliśmy:
— Weźcie karego
— Jak to! — krzyknąłem: — Sam pan odradzał..:
— Bo to nie koń dla każdego, ale pański towarzysz da sobie z nim
radę. Ja znam się na ludziach.
Teraz dopiero zaczął się targ. Kiedy dziś o nim wspominam,
wygląda nawet zabawnie, ale wówczas nie było mi do śmiechu. Lękałem się,iż transakcja znowu nie dojdzie do skutku. Co prawda tym razem gospodarzaż trzykrotnie obniżał cenę, ale ciągle pod warunkiem nabycia karosza. A
Karol zgadzał się na każdego innego konia, byle nie na tego. W końcu uległ i
ze zniechęconą miną przystąpił do szczegółowych oględzin naszychnabytków: karego i przeznaczonego dla mnie gniadosza. Potem założyliśmyuprząż i wskoczyli na siodła. Gniady zachowywał się spokojnie jak
normalny, przyzwoity wierzchowiec. Ale koń Karola! Najpierw stanął dęba,potem rzucił się prosto na ogrodzenie corralu, wreszcie usiłował rozciągnąć
się na ziemi. Miałem okazję podziwiać, jak doskonale dawał sobie radę mójprzyjaciel. Zabawa trwała przeszło godzinę. Czarny konik lśnił od potu, z
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 33/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
33
pyska spadała płatami piana, a nogi mu drżały. Dopiero wówczas Karolopuścił siodło, ciężko oddychając.
— Coś mi się chyba... należy za... ujeżdżenie... tego diabła — powiedział przerywanym głosem.
Farmer roześmiał się:
— Zuch z pana. Zapraszam was obu na dobre jedzenie i dobre
spanie. Chyba nie odjedziecie przed jutrem?
Gospodarz zapraszał tak gorąco, że ustąpiliśmy. Zaraz teżpoznaliśmy czterech synów i małżonkę pana Gilberta Freemana.
Wymieniając swe nazwisko farmer z humorem zauważył, iż ono to właśniedoprowadziło go do celu: teraz istotnie czuje się wolnym człowiekiem3.
Z długiej rozmowy prowadzonej przy obficie zastawionym stolewynikło, iż Freeman przed paru laty był dzierżawcą skromnego
gospodarstwa w okolicach Nowego Jorku, że zebrał nieco pieniędzy i przy
pierwszej nadarzającej się okazji powędrował na zachód szukać szczęścia.Od przedsiębiorstwa kolejowego nabył spory szmat ziemi tuż przy torach,
w zamian za co wyznaczono tu przystanek, któremu on sam — jak sięchwalił — nadał nazwę “Blue Water". Takie miano nosił strumień, nadktórym mieszkał w stanie Nowy Jork. Stara nazwa przywędrowała wraz zosadnikiem na nowe miejsce.
Zapytałem, jak się czuje na tym gospodarstwie i czy nie był
niepokojony przez Indian. W odpowiedzi usłyszałem chóralny śmiech.Gospodarz natychmiast wyjaśnił, iż odkąd tu przebywają, nie widzieli ani
jednego czerwonoskórego. W przeciwieństwie do białych! — To znaczy, iż w sąsiedztwie znajdują się jeszcze inne
gospodarstwa — stwierdził Karol.
— Ależ nie!
— No to skąd się biorą tutaj osadnicy?
3
free man – dosłownie: wolny człowiek.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 34/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
34
— Nie ma osadników. Ci biali to po prostu pasażerowie pociągówzatrzymujących się w Blue Water. Nie wiem, dlaczego tu właśnie opuszczają
wagony. Chciałbym, aby jechali jak najdalej, na wschód czy na zachód, to
obojętne. Byle nie do Blue Water, bo z tego wynikają tylko kłopoty.
— Kradną?
— Otóż to. Próbują kraść. Każdy gwizd parowozu czy turkot kół
po szynach stawiają nas na nogi. To jest alarm, moi panowie. Najgorszarzecz z tym, że jeden z pociągów zatrzymuje się na długo przed świtem.
Gdyby nie mój czujny sen, nie mógłbym wam sprzedać ani jednego konia.Niedawno przepędziliśmy ich, jak to się mówi, w ostatniej chwili.
— Kogo?
— Trójkę. Było jeszcze dobrze ciemno i nie bardzo mogłem
przyjrzeć się twarzom. Zresztą i czasu nie starczyło, uciekali dość szybko.
— Konno?
— Gdzie tam! Konie mieli zamiar znaleźć dopiero u mnie. Pewnie
liczyli, iż trafią na samotnego farmera. Srodze się zawiedli. Każdy z moich
synów umie trafić w podrzuconą dziesięciocentówkę.
— Była strzelanina? — zapytał Karol.
— W niebo, prosto w chmury. Dla postrachu. Poskutkowało, ale
później przez trzy kolejne noce pilnie baczyliśmy na okolicę. Rozumiecie,
panowie, wędrowali pieszo, nie mogli daleko odejść.
— Mieli broń?
— A jakże. Jednak nie ośmielili się jej użyć.
— Oczywiście sprawdziliście ślady — wtrącił się Karol.
— Ślady? A po co? Kto by je zresztą odnalazł? Wystarczy, że przezkilka godzin powieje wiatr. Wszystko się wygładzi równiutko.
— To wielka nieostrożność.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 35/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
35
Farmer popatrzał na nas uważnie:
— Nie żartujecie? Przecież od tamtego wypadku minęło... zaraz...
— zastanowił się chwilę. — Dziesięć dni — przypomniał jeden z synów.
— Właśnie, dziesięć dni. Musieli dawno odejść albo odjechać,
albo... umrzeć z głodu, bo ze zwierzyną tu trudno. Zresztą nie słyszeliśmyżadnych strzałów.
— Hm — mruknął Karol — z tego może wynikać, że są teraz dośćdaleko od Blue Water, radzę jednak na przyszłość dokładniej śledzić, dokąd
udają się tacy nieproszeni goście. Chyba... chyba, że zamierza pan zpowrotem przenieść się pod Nowy Jork.
— O, nie! Pod Nowy Jork? Ja tu jestem wolny człowiek, a z
koniokradami damy sobie radę.
Po skończonym posiłku oprowadzono nas po okolicy. Farmerchciał pochwalić się swą orną ziemią. Przechadzka nie była zbyt ciekawa.
Krajobraz monotonny. Z ulgą więc udaliśmy się na zasłużony spoczynek na
pachnącym sianie w stodole.
W gospodarstwie wstawano bardzo wcześnie, dzięki temu
wskoczyliśmy na siodła, zanim zgasły ranne zorze. Głośno żegnani,pognaliśmy konie.
Karosz mego przyjaciela znowu próbował brykać, ale Karolszybko dał sobie z nim radę. Była to ostatnia próba krnąbrności
wierzchowca, bo później stał się łagodny jak baranek. Jednakże tylko wstosunku do swego pana. Innym nie dawał się dosiąść. Mój gniadosznatomiast nie zdradzał żadnych narowów.
Kiedy odjechaliśmy od farmy tak już daleko, że nas nikt anisłyszeć, ani widzieć nie mógł, Karol klepnął mnie po ramieniu:
— Ale zrobiliśmy interes, Janie!
— Co za interes?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 36/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
36
— Trzeba być ślepym, by nie dostrzec, że mój kary tonajprawdziwszy indiański mustang.
— Przecież nie chciałeś go kupić?
— Właśnie! Gdybym zdradził swe zamiary, farmer zaśpiewałbycenę nie na nasze kieszenie. A tak sytuacja się odwróciła. Kiedy usłyszałem,że koń jest narowisty, nabrałem podejrzenia, a ono zamieniło się w
pewność. Indiańskie konie nie znoszą białych i farmer musiał mieć sporo znim kłopotów. Nic dziwnego, ze wolał się go pozbyć za każdą cenę.
— Ale skąd on takiego mustanga wytrzasnął?
— Musiał od kogoś kupić. Nie ma już w tych stronach dzikich koni,więc nie schwytał. To jasne.
Jechaliśmy teraz wzdłuż tego samego strumienia, jakinapotkaliśmy przy kolejowym przystanku. Pewnie wypływał gdzieś z
południowego zachodu, a więc jego bieg zgodny był z kierunkiem obranej
przez nas jazdy. Posuwaliśmy się bez przerwy aż do chwili, w której słońcedosięgło szczytu nieba. Wówczas urządziliśmy krótki popas. Przestrzeń
była otwarta ze wszystkich stron i tylko na zachodzie ograniczało ją pasmozamglonych wzgórz. Nikt więc nie mógł nas tutaj zaskoczyć.
Rozkulbaczyliśmy wierzchowce, ściągnęli z siebie kurty, koszule i
całą resztę odzieży, aby w płytkim strumieniu zanurzyć się i orzeźwić.
— Musimy korzystać z okazji — gadał Karol kładąc się raz na
lewym, raz na prawym boku w płyciutkim nurcie. Ja szorowałem sięczystym, żółtym piaskiem, uznając to za wspaniały sposób przywracający
sprawność mięśniom, a dobre samopoczucie sercu i głowie. Karolwydziwiał nad tym moim zwyczajem twierdząc, iż “prawdziwi" traperzy iwestmani nie myją się miesiącami, a zawsze są rześcy, do późnych lat.
Odparłem na to, iż widać nie jestem prawdziwym westmanem i tropicielemśladów, mimo że właśnie dostrzegam bardzo wyraźny odcisk buta naprzeciwległym brzegu, tuż przy linii wody.
— Tego oczywiście nie zauważyłeś — dodałem ze złośliwą
satysfakcją. — Zapewne myjesz się zbyt często.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 37/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
37
— Co tam? — zainteresował się.
Wskazałem ręką i począłem spłukiwać z siebie piasek.
Karol, jak stał, wybiegł z wody i począł krążyć po brzegu zpochyloną głową. Na koniec wyprostował się.
— To jedyny znak, jaki się zachował. Tu jest gliniasty grunt. Dalej
trawa zdążyła się już wyprostować, chociaż ostatnio nie padał deszcz.Możemy głośno gwizdać na takie tropy. Człowiek, który je pozostawił,dawno stąd odszedł. Ale na wszelki wypadek, popatrzmy jeszcze.
Karol był zaiste znakomitym tropicielem, jakich już coraz mniej na
kurczących się preriach i w trzebionych puszczach tego kontynentu. Nie
pamiętam, aby kiedykolwiek się pomylił. Przemaszerowaliśmy więc wzdłużbrzegu, on w jedną, ja w drugą stronę. Po chwili dostrzegłem czarną plamę
wypalonej darni, a wokół niej trochę okruchów sucharów, ogryzek cygara inieco kostek i piór jakiegoś ptaka. Ukląkłem nad samą wodą. Tu natrafiłemna kolejne ślady: odcisk obcasa, nieco dalej — zastygła w mule forma
podeszwy, tuż obok — zagłębienie kształtu całego spodu buta. Nigdziejednak nie doszukałem się najdrobniejszego nawet odcisku końskiego
kopyta. Człowiek bez konia na takim odludziu? Rzecz przedstawiała sięzagadkowo. A może był tu ktoś z farmy?
Wyprostowałem się i pomachałem ręką.
— Ognisko! — krzyknąłem.
Wzruszył ramionami:
— Jak będziemy szukać wszystkich starych śladów, nigdy niedotrzemy do Meksyku.
Ale zaraz począł krążyć wokół wypalonej trawy, jak pies gończy
wietrzący za tropem.
— No — powiedział wreszcie — albo ja jestem ślepy, albo ciludzie wędrowali pieszo.
— Ludzie?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 38/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
38
— Tak. To nie był samotny człowiek.
— Gdzie masz na to dowody?
— Przypatrz się tym szczątkom — wskazał palcem na kupęrzuconych w jednym miejscu kosteczek.
— Dziki indyk — stwierdziłem. — Zaczęła się pora wędrówek
ptactwa. Nic w tym dziwnego.
— Oczywiście, ale rzecz w tym, że największy nawet żarłok nie zje
czterech indyków podczas jednego posiłku.
— Skąd wiesz, że zjedzono cztery?
— Bo żaden ptak, jak mi wiadomo, nie posiada czterech par nóg.
Popatrz uważnie.
— Do licha... — zawstydziłem się. Teraz widziałem wyraźnie
osiem ptasich nóg, indyczych. Sam już odnalazłem cztery głowy, co mnie wewłasnym mniemaniu nieco zrehabilitowało, bo Karol właśnie tych głów nie
dostrzegł. Nie dałem jednak za wygraną.
— Nieznajomy — powiedziałem — mógł upiec cztery ptaki, ale
mięso dwu lub trzech zabrał z sobą na drogę.
— Zbyt dużo tu kości, ale przypuśćmy, że masz rację. Chodź, coś ci
pokażę.
Powiódł mnie w bok, do miejsca, na którym widniały jeszcze dwa,
nie zauważone przeze mnie odciski stóp.
— Przyjrzyj się dokładnie, Janie.
Nie potrzebowałem się przyglądać. Wystarczył jeden rzut oka.Oba ślady stanowiły odbicie dwu różnych; butów, obu z prawej nogi. Jeden
z nich posiadał ostro zakończony szpic, drugi — płasko ścięty.
— Jak widzisz, wędrowców było dwu. Moim zdaniem... nawet
trzech. Ślad obcasa przez ciebie odkryty j nie pasuje jakoś do żadnego z tychbutów. No, ale dosyć z tym. Bierzmy się do jedzenia.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 39/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
39
Miał rację. Cóż nas mogły obchodzić te tropy sprzed paru dni?Zauważyłem więc tylko:
— Przypuszczam, że są to ci sami trzej ludzie, którzy usiłowaliokraść Freemana.
— Na pewno, jeśli farmer nie blagował.
Po zakończeniu posiłku, umyciu naczyń i dokładnym zagaszeniużaru osiodłaliśmy konie i ruszyli w drogę. Po dwu dniach podróżyzatrzymaliśmy się w Santa Rosa. Co dalej nas spotkało — już wspomniałem.
Dodam tylko, że gdybyśmy wiedzieli, czyje to tropy odkryliśmy
nad strumieniem Blue Water, kierunek naszej jazdy uległby zmianie. Alewtedy... nie miałbym o czym dalej pisać.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 40/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
40
I I I
T r o p y p o r a z d r u g i
— Colorado, wstawaj! — powtórzyłem.
W przedrannym blasku dostrzegłem, jak spod palisady dźwignąłsię szary cień. Jednocześnie w głębi pokoju zachrzęściła słoma i ozwał sięsenny głos Karola:
— Co mówisz, Janie? Kogo tam diabli niosą? Aaach... ja się chybanigdy nie wyśpię.
Bose stopy zatupotały po deskach. Karol wysunął rozczochranągłowę przez okno i przyłożył do oczu lornetkę.
Patrzał przez nią tak długo, że gołym okiem mogłem dostrzecsylwetki ludzi i koni.
— Ubieraj się, Janie. Wydaje się, że jest ich trzech, ale nigdy nic niewiadomo. Jeśli to są właśnie Apacze... Patrz, gospodarz już wyszedł na
podwórko. Ten ma; czujny sen!
Odziałem się z pośpiechem, naciągnąłem buty, chwyciłem sztuceri skoczyłem do okna. O'Brien i Colorado stali na półce biegnącej wzdłużpalisady. Po chwili przyłączył się do nich syn gospodarza.
— Co o tym sądzicie? — zapytałem wychylając się przez okno. —
Czy mamy zejść? — Halo, doktorze! Zobaczymy, jak kij popłynie. Sampowiada, że nigdy go nie napastowali, więc pewnie chodzi im o coś innego.
To wygląda na poselstwo, Colorado. Ale na wszelki wypadek zostańcie
lepiej na górze. Z pukawką pod ręką.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 41/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
41
Odwrócił się i znowu zapadła cisza przerywana odgłosamikrzątania się mego towarzysza. Na koniec Karol stanął obok mnie, akurat w
chwili, gdy trzej konni zatrzymali się przed zawartą bramą.
Dostrzegłem, jak Samuel O’Brien wytknął głowę ponad
ogrodzenie. Czerwonoskórzy podnieśli prawice dobrze mi już znanymgestem, oznaczającym pokojowe zamiary. Potem padły jakieś słowa,
których nie zrozumiałem. Colorado podbiegł do bramy i uchylił nieco jednąjej połowę. Ujrzałem, jak Indianie zeskoczyli z koni i wiodąc zwierzęta zacugle wkroczyli w obręb ogrodzenia.
— Zejdźmy, Karolu.
— Przecież Colorado prosił, żebyśmy zostali na górze.
— Chciałbym się przyjrzeć wojownikom...
— Nie. Nie ruszajmy się. Colorado wie lepiej.
— Mówisz, jakbyś nigdy nie bawił na prerii.
— Mówię, jakbym bawił... Nie może decydować pięć osób
jednocześnie. Jesteśmy w tym domu obcy, a ponadto nie znamy tych Indian.Nie wiemy, co ich łączy czy dzieli z O’Brienem. Dlatego właśnie trzeba się
zastosować do poleceń Colorado.
— Czy to Apacze?
— Oczywiście.
— Okazja, żeby się zapytać, gdzie przebywa Pehnulte.
— Można to uczynić i z tego miejsca.
Tkwiłem więc w oknie, a Karol zawołał:
— Colorado!
Głowy stojących na podwórzu obróciły się w naszą stronę.
— Colorado — powtórzył Karol — zapytaj, gdzie teraz znajduje
się Pehnulte?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 42/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
42
— Kto? — Pehnulte, Wielki Jeleń..
Zanim Colorado zdołał powtórzyć pytanie, jeden z indiańskich
wojowników, najwyższy wzrostem, z sępim piórem wpiętym w węzełczarnych, na czubku głowy skręconych włosów, zwrócił się do Karola:
— Kto ty jesteś?
— Czarne Stopy nadały mi imię Wielkiego Bobra. Jestem bratem 4
Wielkiego Jelenia.
— Dowiedź tego!
Mimo woli wzruszyłem ramionami: jak można było dowieść tejoczywistej prawdy właśnie tutaj, wśród obcych ludzi?
— To jest Wielki Bóbr — odezwał się Colorado.
— Ja go znam.
— Ile wiosen spędził Colorado z tym człowiekiem?
Czerwonoskóry powiedział “Colorado", a więc nasz przypadkowy
towarzysz nie był kimś nie znanym Indianom.
— Ja poznaję ludzi od pierwszego spojrzenia.
Taka odpowiedź nie zadowoliła wojownika. Przestał spoglądać ku
oknu i wdał się w rozmowę z O’Brienem. Nie mogłem zrozumieć, o co w niejszło, mimo że dyskusję prowadzono w indiańsko-angielskiej gwarze,
używanej powszechnie na zachodnim pograniczu i przystępnej nawet dla
nowego w tych stronach przybysza. Dodam, iż Apacze posługują się
dialektem podobnymi do języka Nawajów, który zdołałem poznać przedrokiem. Wszystko to na nic mi się teraz zdało, ponieważ rozmowa toczyłasię półgłosem, a do moich uszu dobiegały tylko strzępki zdań. Wreszcieujrzałem, jak Apacze wskakują na konie i znikają za bramą.
4 W tym znaczeniu słowo „brat” oznacza przyjaciela. Gdy Indianin mówi o rodzonym bracie, używa określenia:
„syn mego ojca”.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 43/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
43
— Hej, dżentelmeni, chodźcie tu do nas! — zabrzmiał głosColorado.
W sekundę znaleźliśmy się na dole. — To tylko pokojowa misja, nie ma strachu — wyjaśnił traper. —
Sprawa handlowa.
— Handlowa!? — wrzasnął gospodarz. — To jest zwykła napaść.Chyba nie opuścicie mnie w potrzebie?
— Na pewno nie — odparł Karol — ale o co chodzi?
— Te czerwone skóry domagają się, abym im zapłacił za ziemię.Słyszeliście kiedy o czymś podobnym? To przecież bezczelność! Ktoś ichmusiał podmówić, bo pięć lat już tu siedzę i nigdy tego ode mnie nie żądano.Nie dam ani centa, ani jednego złamanego centa! Mało się tunapracowałem? I jeszcze mam płacić?
Wrzeszczał tak, aż poczerwieniał na twarzy.
— Samuelu, Samuelu — mitygował go traper. — Po co tyle
krzyku? Trzeba całą rzecz rozważyć w spokoju. Zastanów się chwilę...
— Nad czym się mam zastanawiać? Sprawa jasna jak słońce!
— Ale może ją odłożymy na później? Twoi goście na pewno są
głodni. Ja również.
O’Brien zapomniał na chwilę języka w ustach, po czym w
widoczny sposób zawstydzony, wybąkał jakieś niezdarne
usprawiedliwienie i opuścił nas. Zjawił się po kilku minutach, już zuśmiechem na wargach, prosząc, abyśmy weszli do wnętrza domu. W izbie,
której centralnym punktem był głęboki kominek zbudowany z potężnych
głazów, przyjęła nas żona farmera nie tyle wymyślnym, ile obfitymśniadaniem, w którym sery i mleko stanowiły główne danie. Podjedliśmysobie nieźle, po czym O’Brien — nie wspominając już ani słowem o rannymwydarzeniu — udał się do koni wraz ze swym synem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 44/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
44
Siadłem z Karolem na progu, by popatrzeć na grający tęczą barwwschód słońca (tak było jeszcze wcześnie) i rozważyć konsekwencje
indiańskiej wizyty.
Po chwili przysiadł się do nas Colorado i począł dokładnie
opowiadać o przebiegu całego zdarzenia. Stwierdził, że O’Brien mówiłprawdę: czerwonoskórzy nigdy dotąd nie żądali od niego zapłaty za ziemię.
Co ich do tego skłoniło?
— To nieważne — odparł Karol. — Fakt jest faktem. Od kogo
farmer nabył ten teren?
— Hm, jeśli się nie mylę... od nikogo.
— Powiedz pan uczciwie, Colorado, czyje to były ziemie?
— Na pewno Apaczów.
— No, to chyba sprawa jasna, prawda, Janie?
— Najjaśniejsza.
— Więc O’Brien powinien jakoś to załatwić. Inaczej długo tu nieusiedzi.
— Co prawda, to prawda — mruknął traper. — Przywołam Sama.Niech się wypowie.
Przesiedzieliśmy kilka minut w milczeniu, aż ściągnął farmera.Musiał mu już coś szepnąć o naszej rozmowie, bo O'Brien, nie czekając na
pytania, od razu wystąpił z żalami:
— Zawędrowałem tu ze wschodu jak tysiące innych i dobrze sięnamordowałem, zanim zebrałem pierwsze plony. I teraz mam to wszystkozostawić? Dlatego, że im się tak podoba? Niedoczekanie ich!
— Uspokój się, Sam — wpadł mu w słowa Colorado.
— Łatwo ci gadać, bo to nie o twoją skórę chodzi.
— Posłuchaj, człowieku!
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 45/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
45
Zabawnie było patrzeć, kiedy się tak spierali.
— Nie będę słuchał głupstw. Pobędziecie u mnie i jak te czerwone
diabły zjawią się tu, damy im nauczkę Odechce się im zaczepiać staregoO’Briena!
Należało natychmiast wyprowadzić farmera z błędu. Bój zApaczami nie miał żadnego sensu. Taki zupełnie idiotyczny przelew krwi w
tej sytuacji musiałby zakończyć się naszą klęską. A poza tym... Indianie mielirację. Otwierałem już usta, gdy uprzedził mnie Colorado. Zapytał bardzospokojnie:
— A ile to lat, Sam, mamy u ciebie bawić? Może do czasu, aż twojenie urodzone wnuki nauczą się trzymać broń palną?
— Nie kpij!
— Ani mi to w głowie. Po prostu: pytam. Zupełnie poważnie, jak
najmądrzejszy szeryf największego miasta. Jak długo mamy tu tkwić? Bo
jeżeli nawet zdołamy odeprzeć pierwszy napad, natychmiast po naszymodjeździe, za kilka dni, za tydzień czy miesiąc, nastąpi drugi. I nie obronisz
się.
Dostrzegłem, jak farmer sposępniał.
— Taką mi radę dajesz, Sam? Nie spodziewałem się tego po tobie.Mam więc czekać bezczynnie, aż znowu się tu zjawią i wyrzucą z mojej
własnej ziemi?
— Z ich ziemi — sprostował Karol.
— Z ich ziemi? — powtórzył gospodarz. — Jak to?
— Te tereny zawsze należały do Indian. Czy można się dziwić, że
chcą za nie zapłaty?
— Nigdy tego ode mnie nie żądali! — wybuchnął gniewem
O’Brien. — Dopiero teraz, jak się zagospodarowałem.
— Widać z nich lepsi kupcy, niż myślałeś — zaśmiał się Colorado.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 46/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
46
— Więc co mam robić?
— Słyszałeś, czego żądali od ciebie?
— Siedem fuzji. Skąd mam je wytrzasnąć?
— Nie zadawaj niemądrych pytań. Pojedziesz do Santa Rosa. Tam
nabędziesz, co zechcesz, a ja ci gwarantuję, że nie ruszę się stąd, dopóki
sprawa nie zostanie załatwiona. Zgoda?
— Jaką mam pewność, że jak stąd odjedziesz, to znowu nie
przyjdą czerwoni i jeszcze raz nie zażądają zapłaty?
— Nie znasz Indian, ty stary niedźwiedziu. Zawrzemy z nimi układi ziemia będzie twoją raz na zawsze. Czy nie mam racji, panowie?
Przytaknęliśmy.
— Ale ja uczynię dla ciebie jeszcze więcej, po dawnej znajomości.
Sam pojadę do Santa Rosa i kupię te pukawki. Dobrze wiesz, że ta ziemiajest warta więcej niż sto strzelb najlepszego gatunku.
To ostatnie stwierdzenie nieco udobruchało farmera, bo zauważyłtylko:
— Dawać czerwonoskórym palną broń to przecież szaleństwo.
— O co ci chodzi? O te siedem pukawek? A wiesz, ile ich już nabyli
od wędrownych handlarzy?
— Niech i tak będzie — westchnął O’Brien. — Ale w razie czego na
ciebie spadnie odpowiedzialność.
— No i patrzcie, dżentelmeni — Colorado zwrócił się do Karola i
do mnie — jak takiego przekonać? A wszystko przez to, że ma węża wkieszeni. Żałuje setki dolarów na zakup strzelb, żeby nimi zapłacić za ziemię
wartą już dziś sto razy tyle.
— Ile jej jest? — zainteresował się Karol.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 47/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
47
Okazało się, iż farmer nie zna dokładnie obszaru, na którymgospodarzył. Po długim namyśle oświadczył, iż będzie tego ze czterdzieści
akrów5. Nie licząc pastwisk w stanie pierwotnym. Uważał bowiem, że
tereny, gdzie pasie się jego bydło, stanowią również jego własność,podobnie rozumowali wszyscy inni osadnicy ruszający na zachód. Granicewłasności ziemskiej i spory o te granice narodziły się dopiero wówczas, gdypuste obszary poczęły się coraz gęściej zaludniać. W tym właśnie roku
doszło do konfliktu o prawa graniczne między osadnikami a hodowcami
bydła w Teksasie. Skwaterzy hodowali bydło już od wielu lat i z wiosnągnali je poprzez “niczyje" prerie aż do Kanady, układając się lub walcząc znapotykanymi po drodze oddziałami Indian6. Teraz biali osadnicy
sprzeciwili się przepędowi przez swe orne pola i pastwiska — i walkęwygrali.
Poradziłem farmerowi, aby zatroszczył się nieco o oznaczenie
granic swych posiadłości celem uniknięcia najróżniejszych potem
kłopotów, a Karol zapytał, jaki to właściwie obszar chcą sprzedać Apacze?Okazało się, iż wysłannicy plemienia wymienili teren ograniczony z jednejstrony doliną rzeki, a z pozostałych trzech — kępkami ledwie widocznych z
okien domu drzew. Na oko wyglądało to na 300 do 400 akrów. I za takiobszar żądano siedmiu strzelb! Colorado miał rację. Z O’Briena musiał byćnie lada kutwa!
Mieliśmy szczery zamiar wyruszyć w dalszą drogę tego samegodnia, jednak zmianę decyzji wywołała propozycja Colorado, by następnego
ranka o świcie wybrać się do lasu za rzekę, gdzie “zwierzyny w bród, moipanowie".
— Radzę się zaopatrzyć w mięso — dowodził. — Jedziecie napołudnie, a tam przecież pustynia. Nawet o szczura trudno.
Przyznaliśmy rację, a że ranek był pogodny i rzeźwy, dosiedliśmy
koni i ruszyli na krótką wycieczkę. Wiosenny step kwitnął tęczami kolorów,
5 Amerykańska miara powierzchni odpowiadająca 0,4 hektara. Ziemia O’Briena liczyła więc około 150 hektarów.
[JW48]6 W 1884 roku przepędzono na północ około milion sztuk bydła. W spędzie wzięło udział około 4 tysiące
kowbojów. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 48/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
48
gdzieniegdzie błyszczał szmaragdem traw, gdzie indziej złocił się wysokimiłodygami uschłych chwastów. Kiedy tak wędrowaliśmy konno, przecięło
nam drogę pokaźne stadko dzikich indyków. Ciekawe zwyczaje mają te
ptaki: corocznie na wiosnę ciągną przez dalekie przestrzenie kraju aż kupółnocy, jesienią zaś wracają na południe. Nie to jednak jest dziwne, alefakt, że swą wędrówkę odbywają piechotą i używają skrzydeł tylko doprzelotu nad wodami lub bagnami. A jeszcze dziwniejsze, że drogę
przebywają z zwartych kolumnach: oddzielnie samce, oddzielnie samice.
Napotkaliśmy dwie takie grupy, których wcale nie spłoszył nasz widok.
— No! — krzyknął Colorado. — Marna to jeszcze pieczeń o tej
porze roku, ale żona O’Briena ucieszy się nawet z takiej zdobyczy.Upolujemy trzy sztuki. Wystarczy. Zaczynajcie.
Wstrzymaliśmy konie.
— Pokaż, co potrafisz, Janie — odezwał się Karol.
Skinąłem głową, chociaż takie polowanie to wcale niełatwa
sprawa. Oczywiście, że trafić w indyka śrutem nawet greenhorn potrafi, ale
ja nie miałem dubeltówki, jedynie sztucer na kule. Jednakże bez słowa
wyciągnąłem go z futerału przy siodle i złożyłem się. Mierzyłem do ptaka,który się odłączył — na swą zgubę — od reszty gromady, aby trafienie nie
wyglądało na przypadek. Nie chodziło mi tu o Karola, który w ubiegłych
latach niejeden raz był świadkiem moich haniebnych pudeł, ale o Colorado.
Pociągnąłem za cyngiel. Ptak zatrzepotał skrzydłami, uniósł się nieco irunął. O dziwo, nie wywołało to wcale popłochu w stadzie. Ptaki nie
zmieniły kierunku swej drogi i tylko przyspieszyły kroku, co wyglądało
nader zabawnie.
Teraz przyszła kolej na Karola.
— Pierwszy z lewej, ot, tamten — powiedział wskazując palcem.
Wyciągnął strzelbę, zniżył lufę i nie przykładając broni doramienia oddał strzał. Trafił bezbłędnie i — jak się po chwili okazało —
prosto w głowę ptaka. To był zaiste mistrzowski wyczyn.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 49/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
49
— Ho, ho — odezwał się Colorado — nie chciałbym z warnispotkać się po przeciwnych stronach. Ale i ja nie jestem od macochy.
To rzekłszy, zamiast chwycić za swą odrutowaną jednorurkę,wyszarpnął zza pasa potężny rewolwer i dał ognia nie naciskając cyngla,
lecz szarpiąc za kurek. Trzeci ptak został trafiony równie celnie jak dwapoprzednie. O mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.
— Colorado, pan chyba od dziecka uczył się strzelać? —
powiedziałem z uznaniem.
— Przesada, doktorze. Dziś nikt w to nie uwierzy, ale za młodych
lat nie do kolby przywykała ta ręka. Stare to dzieje i do licha z nimi.
Mówił to tak samo swobodnie, jak zwykle, ale na twarzy nie
dostrzegłem ani cienia uśmiechu. Wydało mi się, że sposępniał.
— No, panowie — zmienił temat — co byście powiedzieli, gdybym
zaproponował małe pieczyste? Sprawdzimy, jak smakuje wiosenny indyk.
Nie czułem głodu, ale nie sprzeciwiłem się. Tylko Karol zauważył,
iż nie będzie czym rozniecić ognia.
— Pojedziemy jeszcze kawałek. Tu nie tylko opału brak, ale
jeszcze czegoś...
Skręcił w prawo i pognał galopem. Jechaliśmy z pół godziny, lekko
podnoszącym się terenem, aż przybyliśmy w obręb równiny porosłej t u i
ówdzie kępkami krzewów. Niektóre z nich pokryte były listowiem, innesterczały uschłymi patykami gałęzi.
— Mamy już opał — stwierdził traper — — ale to nie wszystko.
Jeszcze kawałek, a będziemy na miejscu.
Zapowiedzianym miejscem okazała się kotlinka o dnie jałowym,gliniastym, otoczona obrączką traw i krzaków. Colorado zbadał najpierwotoczenie. Ja i Karol wydobyliśmy lornetki, ale jak daleko sięgał przez nienasz wzrok, nie było widać żadnych śladów człowieka ani zwierzęcia.
Rozkulbaczyliśmy konie i na długich lassach przywiązali do palików
wbitych na naprędce w ziemię, aby mogły paść się poza obrębem
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 50/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
50
czerwonego ugoru. Drewniany palik z zaostrzonym końcem jest podczaspodróży przez bezdrzewne prerie tak samo nieodzowną rzeczą, jak broń i
żywność.
Teraz nacięliśmy i nałamali
suchych gałęzi, a Colorado przypomocy swego niezawodnego
krzesiwa i hubki rozpalił ogień. Potemokiem znawcy obejrzał ustrzeloneptaki i jednego wypatroszył. A dokonał
tego z wprawą zawodowego kucharza.
Z kolei natarł ptaka solą wyjętą zjuków, a później wypchał go garściąliści.
— No, potrawa gotowa do
upieczenia.
— Z piórami? — zauważyłem.
— O, pióra odejdą same. Dorzućcie więcej drewna. Muszę mieć
sporo żaru.
To mówiąc udał się na dno dolinki, gdzie wśród gliniastej ziemi
błyszczało oko niewielkiego stawku, raczej kałuży, tyle że pełnejprzejrzystej wody. Co ją utworzyło — nie miałem pojęcia, nie dostrzegłemżadnego źródła. Dokoła widniały odciśnięte w mule i błocie kopyta antylop,
a nawet pazury jakiegoś drapieżnika.
Colorado nabrał sporo czerwonej gliny, po czym zaczął niąoblepiać ptaka, aż gruba warstwa pokryła dokładnie całe upierzenie.
— I to będziemy jeść? — zapytałem pełen wątpliwości.
— Jeszcze jak! A teraz, więcej drzewa!
Dorzuciliśmy nową wiązkę suszu. Płonął szybko, prawie nie dającdymu. W kilka minut utworzyła się na spodzie gruba warstwa żaru,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 51/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
51
Colorado rozgrzebał ją patykiem, włożył w dołek spreparowanego ptaka izasypał go popiołem.
— Gotowe. Mamy pół godzinki czasu. Niech się każdy zabawia, jakchce.
Strzepnął resztki ziemi z ubrania, umył ręce w stawku, usiadłprzed wygasającym ogniskiem, wyciągnął kapciuch i począł nabijać fajeczkę
równie starą i równie zniszczoną jak jego broń i odzież.
— Noszę ją z sobą od dwudziestu lat — powiedział dostrzegłszy,
jak przyglądam się krótkiemu cybuszkowi, prawie czarnemu. — Jest
zrobiona z korzenia jałowca. Człowiek, który mi ją sporządził... ach, nie żyjejuż dawno. Kiedy mi ją wręczył, powiedział, że to talizman. Dopóki ją noszę,dopóty nic mi grozić nie może. Może to i prawda? W różnych znajdowałemsię tarapatach, a że mi nie ściągnięto skalpu, to nie tylko dlatego, że jestem
łysy jak kolano, ale pewnie dzięki tej fajeczce.
Siedziałem milcząc i spoglądając na jego twarz: pociągłą, suchą, o
wąskich wargach i wystającym podbródku, co mogło świadczyć o silnejwoli, ale i o skłonności do okrucieństwa. Lecz kto by tak pomyślał, tego
natychmiast z błędu musiały wyprowadzić oczy. Jasnoniebieskie, ołagodnym spojrzeniu, stanowiące kontrast z twarzą spaloną naciemnoczerwony kolor. Ile mógł mieć lat?
Zmarszczek prawie nie było widać. Włosów... brakowało.Zauważyłem jednak siwiejący zarost na skroniach i podbródku. Dostrzegł
moje spojrzenie, bo — pykając z fajki — potarł dłonią policzki i powiedział:
— Wożę z sobą brzytwę i golę się przy każdej okazji, nawet bezmydła, ale przez ostatnie trzy dni jakoś okazja się nie nadarzyła.
A potem, zmieniając temat:
— Co to ja mówiłem o fajce? Aha, to właśnie dlatego mam zwyczajdobrze oglądać okolicę, w której przebywam. Kiedyś tak nie postępowałem.
Sporo lat temu, obozowałem z dwoma podobnymi jak ja włóczęgami, nadźródełkiem, w dolince. Nie w tych stronach. Bardziej na północ, na szlakach
Komanczów. Mieliśmy kolejno czuwać podczas nocy. Obudziłem się przed
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 52/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
52
świtem, gwiazdy jeszcze nie pogasły, a mnie już odechciało się spać.Sięgnąłem do kieszeni bluzy. Do jednej, do drugiej, do trzeciej. Fajka
przepadła jak kamień w wodzie. Wstałem, żeby jej poszukać. Wzrok miałem
lepszy niż dziś, a ognisko świeciło nie wygasłym żarem. Spostrzegłem, żeten, który miał czuwać, śpi jak suseł. Postanowiłem go nie budzić. Starającsię stąpać jak najciszej, począłem okrążać nasze obozowisko z okiemutkwionym w ziemię. Nigdzie nie zauważyłem fajeczki. Oddaliłem się nieco
i posuwając się krok za krokiem trąciłem czubkiem buta jakiś przedmiot.
Schyliłem się, to była moja zguba. Nie macie pojęcia, jak się ucieszyłem. Iwłaśnie w tej samej chwili usłyszałem parsknięcie mojego konia. O, to byłznakomity wierzchowiec, przeszedł indiańską tresurę. Potrafił wiele rzeczy,
zupełnie jak mądry człowiek, ale przede wszystkim potrafił przestrzegaćprzed niebezpieczeństwem cichym rżeniem albo parskaniem.
Nasze konie stały w krzakach. Podobnych do tych — wskazał ręką
— ale gęściejszych. Pobiegłem w ich stronę, na palcach, jak kot. Mój karosz
spostrzegł mnie i natychmiast się uspokoił. Wtedy rozległ się nagleprzeraźliwy wrzask. Znacie go zapewne, a jeśli nie znacie, życzę wam,byście nigdy nie usłyszeli. To brzmi jak jakieś “wiii..." o bardzo wysokich
tonach. Wiedziałem, co oznacza: napad czerwonoskórych. Ale w pobliżumnie nie było nikogo. Pomacałem rewolwery i już, już chciałem skoczyć ku
ognisku, gdy nagle zapanowała cisza. Ujrzałem odblask płomienizwiększający się z każdą chwilą. Błyskawicznie zmieniłem plan. Dosiadłemkonia i pognałem, na oślep, prosto przed siebie w ciemną prerię. Moja
strzelba została wraz z siodłem. Nie zważałem na to, tylko gnałem. Byle
dalej, byle dalej. Czy postąpiłem jak tchórz?
Popatrzał badawczo na Karola i na mnie. Nie odpowiedzieliśmy.
— Hm, tak to i wyglądało. Na pozór. Ale czerwonoskórych była
cała banda, a moich towarzyszy zaskoczono we śnie. Na pewno się niebronili, nie słyszałem strzałów. Uznałem, iż jeśli zawrócę, dostanę się doniewoli i w niczym nie poprawię sytuacji. Pragnąłem ukryć się, doczekać
świtu, a dopiero potem iść tropem czerwonoskórych. Nikt mnie nie ścigał.Nad ranem wróciłem na nasze obozowisko. Znalazłem ich trop wiodący ku
północy, trop bardzo wyraźny, co najmniej dwudziestu koni.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 53/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
53
Zamyślił się nad czymś.
— A pańscy towarzysze? — zapytałem.
— Przenieśli się do krainy wiecznych łowów. Zabito obu. Namiejscu. Gdyby nie fajeczka, podzieliłbym ich los.
— Dziwne, że napastnicy nie zorientowali się, ilu was było —
wtrącił Karol.
— Dla mnie również to było dziwne. Później dowiedziałem się, że
napadła nas grupa Komanczów stanowiąca przednią straż większegooddziału. Wykopali topór wojenny przeciw Apaczom. Śpieszyli się bardzo,
aby przed świtem zaatakować znienacka przeciwników. Pewnie dlatego niebrali jeńców. Tak, moi panowie. No, ale dość wspomnień, pieczyste czeka.
Podniósł się, rozrzucił warstwę popiołu i patykiem wypchnąłsporą bryłę rudoczerwonej gliny. Rozłupał twardą skorupę. Odpadła razem
z piórami. Wewnątrz ukazało się różowe mięso indycze. Jeszcze parujące.
Jedliśmy je rozłożone na wielkich liściach jakiejś polnej rośliny. Nic midotąd w życiu bardziej nie smakowało!
Biesiadę niespodziewanie przerwał kwik koni. Byłem jeszcze podwrażeniem opowiadania Colorado, zerwałem się więc jak polany ukropem,z bronią gotową do strzału. Pierwszy dopadłem wierzchowców, ale nie
dostrzegłem nikogo. Przyczyną alarmu okazał się gniadosz Colorado, który— dzięki długiej lince — zbliżył się do wierzchowca Karola. Ten ostatni
uznał to za objaw wrogości; wyszczerzywszy zęby wspiął się na tylnychnogach, przednimi usiłując uderzyć w pierś przeciwnika. Wierzchowiec
trapera nie uląkł się ataku i również stanął dęba. Odciągnęliśmy konie nabezpieczną odległość.
— Diabeł wcielony — zauważył Colorado. — Skąd pan go
wytrzasnął?
Karol opowiedział historię kupna obu naszych koni.
— No, to nabył pan prawdziwy skarb na czterech nogach. Nie
każdy potrafi dosiąść takiego rumaka, czyli że... trudno go ukraść.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 54/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
54
— Na początku nieco brykał — stwierdził mój przyjaciel.
— Brykał! — krzyknąłem. — Żeby pan widział, Colorado, co ten
diabeł wyrabiał... — i tu opowiedziałem o pierwszej przejażdżce Karola. — Wierzę. Gdybym nawet wątpił, że jesteście tymi, za których się
podajecie, widok tego konia musiałby mnie przekonać.
— Wyglądało na to, że pan wątpił, Colorado — zauważyłem.
— Dajmy temu spokój. Nigdy nie można być zbyt pewnym,
różnych ludzi spotyka się w tych stronach. Niech mnie to wytłumaczy. Oho...— zawołał — przecież ten koń nie jest podkuty! Warto by sprawdzić, czy
zgubił podkowy, czy też nigdy ich nie miał.
— Ostrożnie, Colorado — ost rzegł Karol.
— Wiem, wiem. Nie mam zamiaru sam oglądać kopyt, ale nich pan
to zrobi dla zaspokojenia mojej ciekawości.
Karol uczynił zadość jego prośbie; na rogowych podeszwach nie
widać było śladów po hacelach.
— To najprawdziwszy mustang. Powiadacie, żeście go kupili w
Blue Water? Ciekawe, skąd ten farmer wziął mustanga? Nie ma już ich tutaj.
— Może go kupił — zauważyłem.
— Warto by sprawdzić, czy tresowany.
— Co pan chce uczynić? — zaciekawił się Karol.
— Nic groźnego. Może ten koń przeszedł indiańską szkołę? Tylkow jakim języku doń zagadać? A może to konik Komanczów? Nie tak daleko
do nich. No, zrobimy egzamin.
Zbliżył się do karosza i powiedział:
— Eta, eta...
Koń zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ruchu.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 55/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
55
— Co to znaczy? — zapytałem.
— Chodź, chodź. To właśnie w języku Komanczów, ale konik
widać nie od nich. Spróbujemy z innej beczki. — Chwileczkę — przerwał mu Karol. — Może właśnie utrafię —
zawołał: — Isz hosz!
Wierzchowiec znowu zastrzygł uszami, spojrzał na Karola, poczym podkulił najpierw przednie, następnie tylne nogi i... legł w trawie.Osłupiałem. “Isz hosz" znaczy w dialekcie Apaczów “połóż się".
— Świetnie! — krzyknął Colorado. — Więc to Apacz. Tresowany
koń, oko mnie nie zmyliło.
— Pan jest domyślny, Colorado — stwierdził z lekkimuśmieszkiem Karol. — Nie wpadłbym na taki koncept — a zwracając sięznowu do konia: — Sziszi!
Zwierzę posłusznie wstało z ziemi.
— A teraz ja wam coś pokażę — poderwał się traper. —
Uważajcie! Mój konik to co prawda żaden tresowany mustang, ale niesprzedałbym go za całą furę złota.
Gwizdnął cicho, tak cichutko, iż ledwie dosłyszałem. Końnatychmiast truchtem podbiegł do swego pana, ale tylko na długość lassa,
którym był przywiązany do kółka. Colorado powtórzył gwizdnięcie. Koń
szarpnął się raz i drugi, a kiedy to nie dało skutku, chwycił rzemień zębami.Upłynęła chyba minuta, gdy lasso zostało przegryzione, wierzchowiec
podszedł do Colorado i oparł głowę na jego ramieniu. Mimo woli klasnąłemw dłonie.
— Nadzwyczajne! Na oko ten koń niewart i dolara.
— Właśnie — przytaknął westman. — To dodatkowa zaleta, nikt
się na niego nie skusi.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 56/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
56
Istotnie, koń wyglądał bardzo niepozornie; maści nie gniadejściśle, lecz jakiejś jasnorudej, z odstającymi łopatkami i żebrami, które
można było policzyć.
— A nie zdarzyło się, aby bez pańskiego wezwania urwał się z
linki?
— Nigdy. Może gdyby step się palił. Ja go nie dlatego przywiązuję,
żeby nie uciekł, ale by wiedział, że nie wolno mu się oddalać. No, dosyć tychkońskich sztuczek. Trzeba wracać. Sam może się niepokoi, tym bardziej że
ma tych Indian w głowie. Będę musiał tu zostać z kilka dni. A wy?
— Ruszamy pojutrze — odparł Karol. — Mamy przed sobą dobryszmat drogi.
— A dokąd to ona prowadzi?
— Do Meksyku, nad Zatokę Kalifornijską.
— Ho, ho! Długa przejażdżka. Odprowadziłbym was kawałek, doEl Paso7, gdybyście poczekali na mnie.
Odrzuciliśmy tę propozycję. Towarzystwo Colorado na pewnobyło cenne, ale nie mogliśmy przerywać podróży na samym jej początku.
Do farmy O’Briena wracaliśmy teraz inną drogą, a raczejbezdrożem, przez które Colorado wiódł nas bezbłędnie i bez wahania.
Długie przebywanie na prerii wyrabia w ludziach jakiś specjalny zmysł
orientacji.
Słońce już dawno minęło szczyt nieba i chyliło się ku zachodowi,
kiedy wśród pustej przestrzeni trafiliśmy na ślad ogniska, na odciski
końskich kopyt i ludzkich butów. Sądziłem, że nie będziemy sięzatrzymywać z tego powodu, bo nawet Karol przyhamował tylko
wierzchowca i rozejrzał się dokoła raczej obojętnie. I tak by się stało, gdybynie Colorado. Ten nie dał się odciągnąć, ba, natychmiast zeskoczył z siodła.
Chcąc nie chcąc musieliśmy przystanąć. Traper obszedł wielkim kołemczarną plamę, raz po raz pochylając głowę. W swym kolorowym ubraniu
7
Miasto nad rzeką Rio Grande del Norte na granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 57/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
57
robił wrażenie jakiegoś egzotycznego ptaka, co kilka kroków uderzającegoniewidzialnym dziobem w ziemię.
— Prędzej, Colorado — powiedziałem. — Ten trop nic nas nieobchodzi.
— Skąd taka pewność? Musicie jednak dotrzymać, chociaż przezchwilkę, towarzystwa staremu wiarusowi, co to nie z jednego ogniska
pieczeń jadł. Powiadam wam, że każdy trop wart jest chwili uwagi.
Wzruszyłem tylko ramionami, ale Karol nie wytrzymał:
— Colorado, ma pan rację, ale wydaje mi się, że powinien pan
zostać nauczycielem w szkółce dla greenhornów. Badaj tropy, ale nie nudź.
Nie obraził się, machnął tylko ręką i nadal krążył wokół staregoobozowiska. Wreszcie zatrzymał się.
A teraz wam powiem, że tu biwakowało trzech włóczykijów z
trzema końmi. A jeden z tych koni posuwa się kroczem. Czy to nie dziwne,
że nagle rozmnożyły się tego rodzaju konie?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 58/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
58
I V
D y m y n a d p r e r i ą
Trwała jeszcze noc, gdy nazajutrz opuszczaliśmy zagrodęO’Briena. Gwiazdy co prawda zdążyły już zblednąć, ale do świtu brakowało
paru godzin.
Colorado popędzał nas, jakby się za nim paliła preria.
— Musimy zdążyć nad rzekę, zanim zacznie szarzeć. Wtedy dowodopoju ciągną wszystkie zwierzęta lasu. Prędzej, panowie, prędzej.
Ruszyliśmy kłusem zaraz za palisadą farmy. Na galop było zbytciemno, zresztą od rzeki dzieliła nas niewielka odległość. Przebyliśmy ją
szybko. Dostrzegłem, a raczej poczułem, iż płaszczyzna obniża się
raptownie, wilgotny podmuch owiał mi twarz, a w chwilę później końskiekopyta zachlupotały w wodzie. Zatrzymaliśmy wierzchowce w czarnym jak
smoła nurcie. Schyliwszy głowy piły powoli wodę.
— Słyszycie? — szepnął Colorado.
Z mrocznej dali, gdzieś z przeciwległego brzegu doleciał pokrzykżałosny o wysokich tonach.
— Sowa poluje...
Ruszyliśmy w poprzek rzeki, a potem kopyta zadźwięczały pokamieniach. Przebrnęliśmy piaszczystą Plażę, za którą ciągnęła się preria.Ściana lasu widniała po lewej stronie, o kilkanaście jardów. Colorado
skierował konia w tamtą stronę. Przy pierwszych zaroślach zeskoczyliśmy z
siodeł.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 59/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
59
— Konie zostaną tutaj — zarządził traper.
— Same? — mruknąłem.
— Nie odejdziemy daleko.
Zagwizdał cicho i jego wierzchowiec położył się pod najbliższym
krzakiem.
— Isz hosz — szepnął Karol swemu karoszowi. Posłuchał
natychmiast, ale ja cóż miałem uczynić? Próżno szarpałem za uzdę. Zwierzę
nie mogło pojąć, o co mi chodzi. Podprowadziłem je więc do najbliższegodrzewa i przywiązałem na rozpuszczonych cuglach. Teraz wkroczyliśmy w
gąszcz pierwotnego lasu, gdzie nie docierał najsłabszy nawet blask gwiazd.Traper torował nam drogę. Posuwaliśmy się bardzo wolno i ostrożnie, aprzecież niejedna gałązka trzasnęła pod nogami i niejedna przejechała po
mej twarzy, kłującymi igłami. Na koniec się trochę rozjaśniło. Międzydrzewami dostrzegłem lustro rzeki. Las dochodził tutaj do brzegu.
— Uwaga — szepnął traper. — Przed nami biegnie ścieżka dosamej wody. Zatrzymamy się na skraju.
Powiódł nas jeszcze kilka tylko kroków. Splątany gąszcz nagle sięrozstąpił. Wąziutka steczka przecięła nam drogę.
— Doktorze, pan stanie tutaj, za tym krzaczkiem.. Wielki Bóbrnieco dalej, za tamtym zwalonym pniem, ja jeszcze dalej. Proszę się położyć
i dobrze wytrzeszczać oczy. Wiatr dmie od rzeki, a poza tym pełno tu
szałwi. Miejsce wymarzone, nikt nas nie zwietrzy! A teraz uwaga: strzelamy
kolejno. Najpierw doktor, ale dopiero wówczas, gdy zwierzyna będzie u
wodopoju. Jeśli doktor spudłuje, poprawi go Wielki Bóbr. Jeśli i on nie trafi,spróbuję ja.
Ległem na wskazanym miejscu, za młodym jałowcem. Po lewejręce miałem rzekę, przed sobą — ścieżkę, po prawej — gęstwę drzew, awśród nich ukrytego Karola.
Szałwia pachniała mocno, aż w nosie wierciło, jakieś patyki
uwierały mnie w pierś.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 60/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
60
— Uff — odetchnąłem głośno.
— Doktorze — ozwał się przenikliwy szept Colorado — niech pan
nie wzdycha. Słychać o milę. Nic nie odpowiedziałem. Wysunąłem przed siebie lufę sztucera,
opierając kolbę na ramieniu, i czekałem. Pisać o tym wszystkim — bardzo
łatwo, ale zmusić się do czekania w bezruchu — znacznie trudniej. Właśnie
w takich wypadkach chce się nagle zakaszleć albo zmienić położenie ciała,albo podrapać się po karku. Leżysz, człowieku, jak kamień wśród mroku isam nie wiesz, kiedy powieki zaczynają opadać na oczy, a głowa na leśneposzycie. Więc pocierasz twarz, szczypiesz się w policzki i w tym drobnym
ruchu naciskasz łokciem gałązkę, która akurat znalazła się przy tobie.Gałązka — jak na złość — jest sucha i pęka z trzaskiem, który w tej ciszybrzmi jak grom. Nieruchomiejesz. Ale już po sekundzie czujesz swędzenie w
nosie. Trzesz go, żeby nie kichnąć, i w tej samej chwili słyszysz wściekły,chociaż stłumiony szept sąsiada:
— Czy nie możesz przez chwilę poleżeć spokojnie?
Przez chwilę! W takiej sytuacji każda chwila wydaje się godziną.
Wlepiłem wzrok w ścieżkę, której istnienie bardziej przeczuwałem niżdostrzegałem, starając się myśleć o czymkolwiek, byle nie zapaść wpółsenną drętwotę, przedsionek snu.
Stopniowo robiło się coraz chłodniej, ciemność ustępowała takniedostrzegalnie, iż zdumiałem się stwierdziwszy nagle, że widzę dokładnie
szarawą wstęgę drożyny przecinającej czerń leśnych ścian. A potem wśród
ciągle jeszcze trwającej ciszy usłyszałem lekki szelest. Tuż przede mną
przemknął jakiś niski, czworonożny stwór z długim ogonem. Widziałem, jakdobiegł do rzeki, zatrzymał się nad nią. Podnosił i opuszczał głowę. Pił.
Kiedy odwrócił się do mnie bokiem, z głową zadartą ku niebu, jakby węszył— poznałem. Zrobiło mi się nagle zimno, a potem niesłychanie gorąco. Zwrażenia. To skunks! Wielkości lisa, nosi piękne, czarne futerko z dwiemajasnymi pręgami wzdłuż grzbietu, ma wspaniały, puszysty ogon i wygląda
wcale sympatycznie. Ale... zwierzątko to posiada jeszcze drugą nazwę,
świetnie ilustrującą jego zasadniczą cechę: śmierdziel amerykański. Skuns
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 61/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
61
przestraszony lub zaatakowany ustawia się tyłem do wroga, podnosi ogon ize specjalnego gruczołu wyrzuca cieniutki strumień cieczy, cuchnącej w
sposób przeraźliwy i powodującej u człowieka mdłości. Odzież, na którą
padła choć kropla tego płynu, nie nadaje się do noszenia. Nie pomagapranie, moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje. Jedyna rada —
zakopać ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas niezbutwieje, można jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma
traper wędrujący przez pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na
grzbiecie?
Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na
szczęście nie dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnieprzemknął ścieżką w głąb puszczy.
— Widziałeś? — szepnąłem w kierunku Karola.
— Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a naszawyprawa zakończyłaby się w tym właśnie miejscu.
Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, iczekałem. Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki,
delikatny tupot. Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznejpomroce przedświtu ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, cochwila przystając, jak gdyby niepewne, czy z gąszczu nie wyskoczy na nie
czworonożny drapieżnik. Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie. Dopadły
rzeki. Stały nad jej brzegiem, nieruchome posągi puszczy. Potem raptowniepochyliły głowy ku wodzie. Teraz powinienem był strzelić wprost pod lewąłopatkę. Dla myśliwego jest to podobno chwila niesłychanej emocji. Ja nic
takiego nie odczuwałem. Miałem już co prawda na rozkładzie — wubiegłych latach — wielkiego orła, który mnie zaatakował w GórachSkalistych, a nawet szarego niedźwiedzia grizzly. W obu jednak
przypadkach walczyłem we własnej obronie. To były istotnie pełne wrażeń
momenty.
Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia,
powodując lekki szelest poszycia. Obie antylopy poderwały się do skoku.
Muszka sztucera błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 62/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
62
cyngiel. Smuga blasku buchnęła z lufy. Jedna z antylop runęła jak rażonagromem. Jej towarzyszka przemknęła tuż przede mną. W sekundę później
ozwał się drugi strzał. Usłyszałem trzask łamiących się krzewów i okrzyk
Colorado:
— Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć.
Wynurzył się z zarośli i pochylony oglądał zdobycz.
— Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej.Wielki Bóbr miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Świetnie.
Chodźcie, panowie. Zaciągniemy nasze łupy do koni. O’Brien się ucieszy.
Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopyprzenieść zawieszone na drągu, ale nie mieliśmy z sobą nic ostrego pozanożami myśliwskimi.
— Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś ten
kawałek przejdziemy.
Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas
niewielka odległość, to przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez
który z trudem mogliśmy się przecisnąć. Leśną ciszę przerwałonieoczekiwanie słabe, a przecież wyraźne rżenie konia. Colorado puściłnatychmiast antylopią nogę, zerwał strzelbę z ramienia i prawie biegiem,
jak na to pozwalały splątane gałęzie, począł przedzierać się ku skrajowilasu.
— Idźcie za mną! Tam coś się stało.
Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszczecięższe, a w chwilę później gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. Tomusiała być flinta Colorado, współczesna broń nie czyni tyle hałasu.
Cisnęliśmy swe łupy i ruszyli szybko poprzez gąszcz. Karol torował drogę.Biły mnie po twarzy gałęzie, do nóg czepiały się rozplenione na poszyciurośliny podobne do lian i tak mocne, iż parokrotnie o mało nie runąłem
zaczepiwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem się za towarzyszem naskraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w szarości przedświtu, i
oto, co ujrzałem:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 63/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
63
Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwiłoparty o pień samotnego drzewa. Naprzeciw niego, wyprostowany, stał
kudłaty stwór — czarny niedźwiedź. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale
zmęczenie nie pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karolstrzelił pierwszy. Ja — w sekundę później. Huk obu strzałów zlał się wjedno przeciągłe echo. Po nim ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłatecielsko zwaliło się na ziemię, łapy o straszliwych pazurach poczęły drzeć
trawę, potem znieruchomiały. Nasza trójka stała w miejscu: Colorado z
nożem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze przyłożoną do ramienia, ja zesztucerem w zaciśniętej dłoni.
Stary traper oprzytomniał pierwszy, skoczył, ale nie w stronęniedźwiedzia, tylko gdzieś w bok. Schylił się i wyciągnął z kępy krzakówswą rusznicę. Nabił ją i dopiero wówczas podszedł do nieruchomegocielska. Obszedł je dokoła, pochylił się i stwierdził:
— Wspaniały strzał. No, wracajmy po antylopy...
To wszystko. Ani słowa podzięki!
Zawróciliśmy, przyciągnęliśmy antylopy i położyli obok misia.
Traper przyklęknął i w milczeniu zaczął nacinać skórę przy głowie i łapachzwierzęcia.
— A gdzie wasze konie? — wykrzyknąłem podchodząc do megowierzchowca, który drżał jeszcze na całym ciele.
— Widać uciekły — stwierdził filozoficznie Karol. — Dobrze, żeśswego przywiązał. Ale jak to się stało, Colorado?
— Gdyby nie wy... ciężką miałbym przeprawę. Nóż trochęprzykrótki, a pazury niedźwiedzia ostre jak brzytwa. Niech to licho! Nigdywam tego nie zapomnę...
Zapadło znów milczenie.
— Niedźwiedzie łapy — powiedział Colorado zabierając się zpowrotem do pracy — to przysmak!
— Jadłem je nieraz. Nie taki przysmak, jak powiadają.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 64/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
64
— Dla mnie łapy tego niedźwiedzia będą najlepszymprzysmakiem w życiu. Rozpalmy ogień.
— A konie? — Niech się przejaśni, wrócą same. A jeśli nie wrócą,poszukamy. Nie mogły odbiec daleko.
Nazbieraliśmy chrustu. Buchnął płomień. Colorado z wielkąuwagą począł przypiekać na dwu ostruganych jałowcowych patykach
niedźwiedzie łapy. Mięso pachniało przyjemnie, jałowcowy dym również. Wcieple bijącym od ogniska ogarnęła mnie senność. Milczałem, mimo że nadal
nie wiedziałem, jak to się stało, iż stary wyga tak haniebnie spudłował.Karol również się nie odzywał. Colorado nie powiedział ani słowa więcej.
Niedźwiedzie łapy rzeczywiście smakowały nadzwyczajnie.Kiedyśmy spożywali ten wczesny posiłek, zapłonęły pierwsze zorze:najpierw różowo, potem purpurowo, jak ogniste słupy wspierające niebo.
Wreszcie wyjrzał rąbek słońca.
Colorado szybko uporał się z mięsem, wytarł ręce o spodnie,
wydobył kapciuch i fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił błyszczącymwęgielkiem. Puścił parę kłębów dymu, spojrzał na nas, znowu wypuściłdym.
— Dawno czegoś podobnego nie przeżyłem — powiedziałwreszcie. — Takiego pudła, takiej... kuli w płot. Ale to nie wina ręki ani oka,tylko gałęzi.
Znowu pyknął z fajeczki. Niesporo szło mu opowiadanie.
— Kiedy was zostawiłem przy antylopach, pognałem, jakby się las
palił. To był głos mego konia, a mój koń nigdy nie daje znaku bez ważnegopowodu. Podejrzewałem nieproszoną wizytę ludzi. Niedźwiedź ani mi nieprzyszedł do głowy. W tych stronach nigdy nie spotkałem misia. Więc gnam
przed siebie. Las rzednie i już widzę: dwa konie pędzą aż dudni, za niminiedźwiedź. Ale konie okazały się szybsze. Miś przystanął. Na placupozostał jeszcze jeden wierzchowiec, ten pański, doktorze. Widziałem, jak
się wspinał i targał rzemień. Miś rzucił się ku niemu. Przyłożyłem kolbę doramienia jeszcze w biegu. Takie sztuczki udawały mi się niejeden raz.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 65/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
65
Pociągnąłem za cyngiel i w tej samej sekundzie przeklęta gałąź ostatniegodrzewa podbiła lufę, a ja runąłem w pierwsze trawy. Zerwałem się jak
oparzony, strzelba poleciała gdzieś w krzaki. Niedźwiedź zaniechał konia.
Zmierzał teraz wprost ku mnie. Wyciągnąłem nóż... Co dalej, to już wiecie.No, chodźmy teraz poszukać naszych dzielnych rumaków. Antylopyzabierzemy, ale misia nie. Chudy jak szczapa.
Odeszli obaj z Karolem, ale wrócili niespodziewanie szybko.Razem z końmi, które jak psy kroczyły za swymi panami. Okazało się, iżodbiegły niezbyt daleko.
Colorado zagasił resztki ogniska, rozłożył niedźwiedzie futro
podszewką do góry i ciepłym jeszcze popiołem począł starannie nacieraćkażdy cal skóry. Karol natychmiast zaofiarował swą pomoc. Wkrótce jeden idrugi mieli zasmolone twarze i czarne ręce. Nacieranie skóry drzewnym
popiołem zapobiega jej twardnieniu i kurczeniu się. Jest to prymitywnysposób garbowania, stosowany od dawna przez Indian i westmanów.
Nie czekałem, aż mnie zaproszą do tej roboty. Poszedłem doswego konia, który najspokojniej szczypał trawę. Obejrzałem siodło,
poprawiłem popręgi. Że nie odniósł żadnych obrażeń — to zasługaColorado. Obejrzawszy raz jeszcze zwierzę od pęcin po głowę, ruszyłem
skrajem lasu. Tędy wiodły tropy zastrzelonego drapieżnika. Czarnyniedźwiedź, wbrew opinii niektórych, wcale nie jest jaroszem. Co prawda
przepada za pewnymi gatunkami ziół, żywi się leśnymi jagodami, malinami,
jeżynami, ale nie stroni od mięsa. Ofiarą jego padają wszystkie prawiezwierzęta. Jedynie puma (lew amerykański) i bizon to równorzędniprzeciwnicy.
Gdy zawróciłem do obozowiska, niedźwiedzia skóra została jużspreparowana, pięknie zwinięta i przytroczona do siodła Karolowegorumaka. Obaj moi towarzysze spłukiwali teraz w rzece resztki popiołu z rąk
i twarzy. Wreszcie wpakowaliśmy antylopy na konie, dobrze zadeptali
ognisko i ruszyli w powrotną drogę. Słońce wspięło się już na pierwsząćwiartkę nieba, ciemny las jałowcowy rozbrzmiewał gwarem ptaków, a nadmiejscem, któreśmy dopiero opuścili, krążyły już dwa skrzydlate
drapieżniki.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 66/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
66
— Sępy — zauważył Colorado. — Zrobią porządek z misiem.
Przebrnęliśmy rzekę. Woda rozpryskiwała się pod kopytami koni,
jej kropelki migotały w słońcu barwami tęczy. Czułem się rześko w tymchłodnym jeszcze poranku. Cieszyłem się na myśl, że jutro ruszymy dalej,
ku południowemu zachodowi, wprost do naszego celu: do Meksyku, dohacjendy don Pedro Gonzalesa. A po drodze, kto wie, może uda się nam
napotkać Pehnulte, wodza Apaczów Mescalero?
Las pozostał za nami. Jeszcze chwila, a wśród płaskiej przestrzenipowinny się ukazać zarysy zabudowań. Rozglądałem się dokoła i nagle...
— Patrzcie! — zawołałem. — Dym! Widzę dym... na wprost!
Wstrzymali konie. Karol sięgnął po lornetkę. Uczyniłem podobnie.
Teraz widziałem wyraźniej: szarobury stożek wystrzelający gdzieś z ziemi.
— To chyba nie preria? — powiedziałem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 67/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
67
— Na pewno nie preria i nie ognisko — stwierdził Karol.
Podałem lornetkę Colorado. Spojrzał i natychmiast wykrzyknął.
— Do licha! Ten dym nie podoba mi się. Popędzajmy konie!
Wierzchowiec Karola od razu nas wyprzedził. Niósł na swym
grzbiecie najmniejszy ciężar — tylko skórę niedźwiedzia. Ja dowlokłem się
na samym końcu do zagrody O’Briena, a raczej do tego, co z niej jeszczepozostało.
Przetarłem oczy myśląc, że śnię. Osmolona, miejscami całkowiciezwęglona palisada, resztki sczerniałych bali — to było wszystko. Nie
pozostało nic ani z zabudowań gospodarczych, ani ze sprzętów... Gdziepodzieli się mieszkańcy?
Widziałem, jak Karol kolbą swego sztucera roztrącał zwęglone
szczątki, jak stąpał po zwałach popiołu wzbijając przy każdym kroku
chmurkę szarego pyłu. Jedyny zachowany narożnik budowli tlił się jeszcze
słabym płomieniem. Pożar nie mógł wybuchnąć wcześniej niż godzinę, dwietemu, a więc już rankiem. Gdyby stało się to przed świtem, widzielibyśmy
łunę na niebie. Ale kto spowodował ogień?
Colorado krążył dokoła palisady, z twarzą surową, z oczymautkwionymi w ziemię. Skinął na mnie, a gdy się zbliżyłem, wskazał
zamazane tropy, widoczne jeszcze w miejscu, które było dawniej wjazdowąbramą.
— Znowu koń, który stąpa kroczem — powiedział. — To nie
przypadek. Co o tym sądzicie? O'Brien był zbyt ostrożny, aby zaprószyć
ogień. Gdzież zresztą sam się podział, gdzie jego żona, gdzie syn?
Pierwszy raz widziałem starego trapera w stanie tak silnego
wzruszenia. Ostatnie słowa prawie wykrzyknął. Zniknięcie O’Brienanaprawdę nim wstrząsnęło. Zniknięcie czy... śmierć? Należało rzeczdokładnie zbadać. Przeszukać drobiazgowo całe otoczenie domostwa i
ruiny zabudowań.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 68/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
68
— Do środka nie sposób wejść — stwierdził. — Trzeba poczekać,aż nieco ostygnie. Teraz możemy tylko zająć się tamtym tropem. Głowę
dam, że tu bawili ci sami ludzie, których obozowisko znaleźliśmy na prerii.
Konie stąpające kroczem nie chodzą stadami. To musiał być napad. Co panznalazł? — zwrócił się do Karola.
— Nie. Nic, co stanowiłoby dowód obecności obcych ludzi. Pan
znał rodzinę O’Brienów, Colorado. Czy mieli jakich wrogów w sąsiedztwie?
— W sąsiedztwie? Jakie tam sąsiedztwo? Dokoła pustka.
— Więc chyba... Apacze.
— Apacze?! — krzyknąłem zdziwiony. — Żądali tylko zapłaty...
Nie dokończyłem zdania. Usłyszałem parsknięcie konia. Karolszarpnął mnie za ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. Krąg czerwonychwojowników otaczał całą przestrzeń dawnych zabudowań i nas,
uwięzionych wewnątrz tej przestrzeni. Apacze! To właśnie byli oni.
Karol wysunął się na czoło naszej trójki:
— Czego szukają nasi czerwoni bracia? Dom naszego brataspłonął. Czy wiecie, kto jest podpalaczem?
Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Czyżby nie zrozumieli Karola?
Kiedy zacząłem powątpiewać o umiejętnościach językowych przyjaciela i
chciałem powtórzyć pytanie w języku angielskim, odezwał się wojownik, na
głowie którego sterczało granatowoczarne pióro ptasie, wetknięte wrównie czarny węzeł splecionych włosów.
— Iszarshiutuha wie, kto podpalił wigwam Ob-liena.
Iszarshiutuha znaczy “mały jeleń". Co za dziwny zbieg
okoliczności: przed rokiem zadzierzgnęliśmy przyjaźń z wodzem ApaczówMescalero, który nazywał się Pehnulte “Wielki Jeleń". Uznałem to zapomyślną dla nas wróżbę. Zupełnie bezpodstawnie. Oczywiście słowo “Ob-
lien" było przekręceniem nazwiska O’Briena. Ale nie to mnie zdziwiło.
Osłupiałem dopiero wówczas, gdy Mały Jeleń dokończył swe krótkie
przemówienie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 69/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
69
— Wy jesteście podpalaczami!
Kiedy to rzekł, podniosły się ku nam lufy strzelb i strzały łuków.
Popełniliśmy straszne głupstwo odszedłszy daleko od swych koni izostawiwszy przy siodłach długą broń. Teraz byliśmy bezbronni. Cóż nam
pozostało? Tylko zachować spokój. I tak też postąpił Karol.
— Wojownicy Apaczów mylą się. Niech popatrzą na tropy wokół
pogorzeliska. Zobaczą, że tu byli inni ludzie.
— Blada twarz nie będzie rozkazywać Małemu Jeleniowi. Oddacie
broń i pojedziecie z nami.
— Dokąd? — zapytałem. — Do obozu Apaczów.
— Dlaczego? — zapytałem powtórnie.
— Jesteście podpalacze i mordercy. Gdy długie noże8 dowiedzą się
o spaleniu wigwamu Ob-liena, ruszą przeciw nam, wówczas wydamy wasdługim nożom. Howgh!
Odetchnąłem. Sprawa nie przedstawiała się tak źle. Jeśli nas
przekażą żołnierzom, automatycznie staniemy się wolni. Najgłupszyprzecież dowódca nie uwierzy w to, że lekarz z Milwaukee czy słynny
traper Karol Gordon stali się nagle podpalaczami lub mordercami! A pozatym — Pehnulte!
O tym samym musiał pomyśleć Karol, bo odezwał się:
— Jesteśmy przyjaciółmi Wielkiego Jelenia. Prowadźcie nas do
niego.
Mały Jeleń spojrzał nań ponuro:
— Blada twarz kłamie! Pehnulte odjechał na wiosenne łowy.
Wzruszyłem ramionami. Mały Jeleń musiał być wyjątkowymtępakiem. Nie chciał nas wysłuchać, nie chciał zbadać tropów odkryt ych
przez Colorado. Jakim sposobem wybrano go na wodza?
8
Długimi nożami nazywano kawalerię Stanów Zjednoczonych z uwagi na noszone przez nich szable.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 70/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
70
— Wojownicy Apaczów nie potrzebują zabierać nam broni.Udamy się za nimi dobrowolnie.
To powiedziawszy mój przyjaciel uczynił krok w kierunku koni.Nie wiem, jak by postąpili Indianie wobec takiego oświadczenia i nigdy się
nie dowiedziałem. Bo oto rozległ się lekki szelest, po nim — gwizd, tętentkopyt i piekielna wrzawa na zakończenie. Krąg ludzi rozerwał się. Ujrzałem
Colorado, jak gnał na swym wierzchowcu. Początkowo nikt go nie ścigał.Apacze zostawili mustangi na uboczu i teraz kilku wojowników pobiegło jedosiąść. Iszarshiutuha coś krzyknął, rzucono się na nas. Zostałem obalony i
skrępowany. Napastnicy odstąpili. Kilka kroków dalej leżał Karol, równie
bezwładny jak ja. Znaleźliśmy się w niewoli Apaczów.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 71/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
71
V
W n i e w o l i
We wnętrzu panował półmrok. Wysoko na kilka stóp pięły siędrewniane tyki, na których trzymała się ścianka spleciona z łoziny i okryta
płatami kory. W górze, gdzie tyki się łączyły, malutki otworek błyskał
światłem pełnego dnia.
Spoczywałem na posłaniu z traw nakrytych bizonią skórą i
gapiłem się w ten otwór ukazujący skrawek błękitnego nieba. Cóż miałeminnego czynić? Wigwam Apaczów zbyt jest ciasny, aby w jego wnętrzumożna odbywać spacery.
Dwa kroki ode mnie leżał Karol. Prawdopodobnie patrzał w tęsamą dziurę i rozmyślał. Byliśmy jeńcami Mescalerów i teraz
odpoczywaliśmy po długiej i męczącej jeździe od zagrody O’Briena aż tutaj,do indiańskiej wsi. Zdążyłem już zauważyć, iż znajdowała się w dolinieotoczonej lasem, nad strumykiem wypływającym ze wzniesień piętrzących
się dokoła na kształt schodów jakiegoś olbrzyma, porosłych starodrzewem.Po jednej stronie rzeczki ciągnęły się pastwiska, po drugiej — szeregi
szałasów. Po przybyciu zdjęto z nas rzemienie i więcej już nie krępowano,tyle że swoboda ruchów ograniczona została do wnętrza wigwamu. Przed
jego wejściem siedzieli dwaj wojownicy.
Colorado uciekł! Spryciarz. Wiedzieliśmy, że pogoń wróciła zniczym. Ale ten fakt nie polepszał sytuacji, przeciwnie. Mały Jeleń uznał
ucieczkę westmana za dowód naszej winy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 72/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
72
— Udało mu się — powiedziałem głośno. — I tyle go będziemywidzieli.
— Myślisz o Colorado? — zapytał Karol. — Chyba się mylisz. JeśliColorado jest uczciwym człowiekiem, nie opuści nas w biedzie.
— Ostatecznie — west chnąłem — nic nam tu nie grozi. Pehnulte
w końcu powróci.
— Ba, ale kiedy? Nie bardzo mi się uśmiecha spędzić całą wiosnę icałe lato w tym wigwamie. A poza tym... — urwał w połowie zdania.
— Co jeszcze?
— Tylko tyle, że Dziki Zachód ciągle jeszcze jest dziki. Wielu tu
padło, i czerwonych, i białych. Gdyby tak Pehnulte nie wrócił?
— Nie przerażaj mnie, Karolu. Wydadzą nas najbliższemu
posterunkowi wojskowemu. Tak mówił Mały Jeleń.
— Mówił, ale nie do niego należeć będzie ostateczna decyzja, tylkodo rady starszych plemienia.
Roześmiałem się:
— Wróżysz nam śmierć przy palu? Nie poznaję cię. Skąd takipesymizm? Nie istnieją już męczeńskie pale, stare to dzieje i przebrzmiałe.
— No, no. Co za pewność? Czuję się jak greenhorn wobec staregotropiciela lasów i pól. Ale nie podzielam twego spokoju9.
— Karolu — obruszyłem się — jeszcze jedno takie słowo...
— ...a opuścisz wigwam, śmiertelnie na mnie obrażony. Obawiam
się jednak, iż przeszkodzą ci w tym strażnicy czuwający nad nami przywejściu. A teraz mówię poważnie: jeśli Pehnulte nie wróci, Apacze
najprawdopodobniej odstawią nas do najbliższego fortu. Powiadam:najprawdopodobniej.
9 Karol Gordon nie mylił się. Spokój nie zapanował na tych ziemiach. W dwa lata później, w marcu 1886 r.,
Apacze wykopali topór wojenny.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 73/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
73
— No, właśnie. Dowódca posterunku nie uwierzy oczywiście...
— A nie przychodzi ci na myśl, że może się trafić tak głupi
podoficer czy of icer i tak leniwy, że nie będzie chciał sprawdzić, kim jestczłowiek podający się za lekarza i kim jego towarzysz. To nie przelewki.
Jeśli O'Brien zginął, a tak przypuszczam, oskarżą nas o mord.
— Chyba kpisz?
— Ani mi to w głowie. Na tych ziemiach powieszono już sporoniewinnych i naiwnych.
— A niech to... Musimy więc stąd uciekać.
— Cały czas nad tym się zastanawiam.
Dalszą rozmowę przerwało wejście indiańskiej squaw. Postawiłaprzed nami dzban wody i dwie miski pełne parującej zupy. Barwę ta
potrawa miała nieosobliwą, szarobrązową, ale zapach! Dawno czegoś takwspaniałego nie miałem w ustach. Do tego otrzymaliśmy po plackukukurydzianym. Squaw bez jednego słowa opuściła wigwam.
— A może byś tak ją zagadnął?
— O co i po co?
Nie odpowiedziałaby.
Westchnąłem zabierając się do jedzenia. I tak minął pierwszydzień naszej niewoli.
Następnego, samym rankiem, wyprowadzono nas na dwór.
Sądziłem, iż Mały Jeleń pragnie z nami pomówić. Już szykowałemargumenty, które miały go przekonać o naszej niewinności. Nadaremnie .
Iszarshiutuha nie pokazał się. Przywiązano nas do dwu samotnych pinii.Ręce jednak pozostawiono wolne. Mało tego! Jeden z wojowników
przyniósł nam kapciuchy z tytoniem i fajki. Kiedy się oddalił, mruknąłem doKarola:
— Odnoszą się do nas z szacunkiem...
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 74/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
74
— Po prostu traktują jako zakładników, baczą, abyśmy zbytnio niecierpieli w niewoli. Ale nie wysnuwaj z tego żadnych wniosków. Jak mi
wiadomo, ze skazanymi również obchodzono się bardzo łagodnie.
— Dziękuję za pocieszenie. Wymyśl coś innego. Nikogo nie widzę
w pobliżu, może spróbować?
— Nic z tego, Janie. Za nami siedzi wartownik. Nie zdołalibyśmy
zrobić nawet paru kroków, a tylko pogorszyli swą sytuację.
Po paru godzinach, gdy słońce dosięgło szczytu nieba, poczułem
coś jakby wdzięczność dla Indian. W wigwamie musiało być teraz piekielnie
gorąco i duszno, tu zaś cień pinii chronił głowy, a spadający od czasu doczasu z górskich wyżyn wiaterek chłodził twarze. Troszczono się o nasniebywale. Jeśli na przykład podbiegał ku nam któryś z włóczących się powsi indiańskich psów, siedzący za nami wartownik odpędzał go kamieniem.
Popołudniowy posiłek otrzymaliśmy na dworze, wieczorny — jużw wigwamie, gdzie zdjęto z nas pęta.
Opisałem dokładnie przebieg drugiego dnia niewoli. Następne
niczym się nie różniły. Straszliwa monotonia poczynała nam ciążyćnieznośnie. O wydostaniu się niepostrzeżenie z wigwamu nie było comarzyć. Wartownicy nigdy nie spali, a sforsować ściany szałasu nie dałoby
się bez pomocy długiego i ostrego noża. Począłem złorzeczyć w myślachColorado, który teraz buja sobie na wolności.
Karol — dostrzegłem — posępniał z dnia na dzień i na mojepytania odpowiadał tylko półsłówkami. Parokrotnie domagaliśmy się
rozmowy z Małym Jeleniem. Bezskutecznie. Podejrzewam, że strażnicy nieprzekazali mu naszej prośby. Na pytania o Pehnulte zawsze
otrzymywaliśmy tę samą odpowiedź, że pojechał do Alczeze— czi, co w
języku Apaczów oznacza Mały Las, i jeszcze nie wrócił. Gdzie znajdował sięten Mały Las: dziesięć mil stąd czy sto — nie mogliśmy się dowiedzieć.Strażnicy po prostu ogłuchli i oniemieli.
— Któregoś dnia — oświadczył mi Karol — zrobię taką awanturę,że będą musieli przywołać Małego Jelenia.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 75/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
75
Monotonia przymusowego pobytu raz jeden przerwana zostałaprzez wydarzenie, którego konsekwencje ujawniły się znacznie później. Oto
szóstego czy siódmego dnia naszej niewoli — dokładnie nie pamiętam — w
samo południe, gdy siedzieliśmy przywiązani do “swoich" pinii, w głębidoliny dostrzegłem dwie obce, nie pasujące do otoczenia sylwetki ludzkie.Zbliżyły się powoli w naszą stronę.
— Karolu — powiedziałem półgłosem — popatrz.
— Widzę. Jacyś biali.
— To koniec naszej niewoli!
— Nie wyglądają na żołnierzy.
— Kimkolwiek są, nie zostawią nas w takim położeniu.
— Zobaczymy.
W pewnej od nas odległości obaj nieznajomi zatrzymali się.Ujrzałem, jak podszedł do nich Indianin, zapewne Mały Jeleń, ale przestrzeń
ciągle jeszcze była zbyt wielka, abym mógł kogokolwiek rozpoznać. Stali w
grupce przez kilka minut, a potem wolnym krokiem znowu skierowali sięku nam. Rozpoznawałem już twarze. Nie, to nie byli żołnierze. Niestety.
— Halo! — zawołałem niefrasobliwym głosem. — Dżentelmeni,wytłumaczcie wodzowi, że bierze nas za kogoś innego.
Oczekiwałem teraz okrzyku zdziwienia, pytań, a nawet przecięciawięzów. Nic takiego nie nastąpiło. Podeszli jeszcze bliżej i bez słowa
przyglądali się nam przez chwilę. Potem jeden z nich nachylił się w stronę
Małego Jelenia i coś mu szepnął. Odwrócili się do nas plecami i poczęli sięoddalać.
— Co to ma znaczyć? — wrzasnąłem.
Dopiero wtedy usłyszałem zaiste osłupiającą odpowiedź:
— Dowiecie się niedługo, podpalacze!
— Podpalacze! Czyście zwariowali?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 76/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
76
Nic mi już nie odpowiedziano.
— Karolu, czemuś milczał? — zwróciłem się z kolei do Gordona.
— Te dwa typy nie podobały mi się od samego początku. Możemiałem ich błagać o zdjęcie więzów? Myślę, że komuś bardzo zależy, abynas uznano za podpalaczy.
— To świństwo! — denerwowałem się. — Biali zostawiająrodaków w rękach czerwonoskórych!
— Właśnie. Zupełnie niezgodnie z fabułą wielu opowiadań oDzikim Zachodzie. Tam zawsze szlachetni biali wyzwalają równie
szlachetnych traperów z rąk krwiożerczych Indian. Teraz zapoznałeś się zrzeczywistością, Janie.
Nic na to nie rzekłem. Karol miał niekiedy nieco denerwującysposób formułowania swych poglądów...
Tego samego dnia wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami,uderzył wicher tak porywisty, że nasz wigwam trząsł się cały. Później
nastała cisza, a po ciszy błyskawica rozświetliła wnętrze szałasu. W
jaskrawym blasku ujrzałem przez otwór wejściowy przestrzeń wioskowegoplacu, kt órą biegiem przemierzało paru wojowników. W ciągu dwu sekundatramentowa ciemność zakryła wszystko. Usłyszałem, jak drobne krople
deszczu poczynają monotonnie uderzać o poszycie naszego schronienia.Przetoczył się po niebie daleki grzmot. I znowu błyskawica. Tak się zaczęło.
Minęła godzina, po niej druga. Deszcz nie ustawał. Zamienił się wulewę. Nieustanny plusk zagłuszał wszystko. Ze szczytowego otworu
poczęła płynąć woda, tworząc na ziemi malutkie jeziorko. Przesunęliśmysię jak najbliżej ścian. Leżałem wsłuchany w monotonny szum, aż wreszciezapadłem w półsen— półjawę. Z takiego stanu nieświadomości wyrwało
mnie gwałtowne szarpnięcie. Usiadłem. Dokoła panowała nieprzeniknionaciemność. Nadal szumiała ulewa, ale poprzez jej głos dobiegł mych uszuszept:
— Doktorze, szybko. Niech pan mnie trzyma za rękę. Idziemy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 77/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
77
Zerwałem się. Pierzchnęła senność. Postaci nie dojrzałem, ale tenszept natychmiast zdradził mi osobę. Colorado!
— Karolu!
— Jestem tutaj.
— Nie gadać! Trzymajcie się mnie.
Wyszliśmy przez otwór, który był równie czarny jak wnętrze
wigwamu. Z niewidocznego nieba spadał prawdziwy wodospad. W parę
sekund przemokłem od czubka głowy po pięty. Nogi ślizgały się w błotnistejmazi. Byłbym runął, gdyby Colorado nie ujął mnie pod ramię. Nie potrafię
opisać drogi, jaką przebyłem. Wśród nieustannego chlupotu posuwaliśmysię dość gładką płaszczyzną, później trzeba było wspinać się po jakiejśstromiźnie. Od czasu do czasu zaczepiałem o gałęzie. Swobodną ręką
zasłoniłem oczy. I tak nic nie było widać. Na koniec dobiegła kresuwspinaczka.
— Uwaga — ostrzegł Colorado — schodzimy...
To było jeszcze gorsze. Miejscami woda rwących potoków sięgała
kolan. A do tego ciemność! Colorado musiał mieć sowie oczy!
Zmordowany do kresu sił zostałem na koniec wepchnięty w głąbjakiegoś pomieszczenia. Colorado puścił moje ramię. Usłyszałem lekkitrzask, ujrzałem kilka złocistych iskierek, potem malutki płomyk, wreszcie
ogień, który mi ukazał nierówne ściany jakiejś pieczary. Odetchnąłem.
— Siadajcie — wskazał na kupę chrustu.
Natychmiast ściągnąłem buty, kurtę, koszulę, spodnie.
— Możemy tu przeczekać ulewę? — zapytał Karol.
— Tak. Myślę, że ruszymy przed świtem.
— W porządku.
Rzekłszy to, poszedł za moim przykładem. Siadł na chruście iwyciągnął bose nogi w kierunku ognia.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 78/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
78
— Colorado, jak pan tego dokonał?
— Prosty przypadek. Czekałem na okazję. Deszcz nieczęsto się
trafia, ale przecież się trafia. Jesteście pewno głodni — stwierdził kierującsię w głąb jaskini.
— Mam dwa kawałki pieczeni.
— I co ty na to, Karolu? Co za historia!
Nie otrzymałem odpowiedzi, bo traper znowu pojawił się przy
ognisku niosąc mięso i suchary.
— Jedzcie. Wodą nie częstuję, pewnie macie jej dosyć.
— Na całe życie — mruknąłem. — Jak pan nas odnalazł?
— A jak zdobył konie? — dodał Karol.
— Konie? Nie widzę żadnych koni. Skąd o tym wiecie?
— Wskazuje na to zdrowy rozsądek. Colorado nie mógł nas
uwolnić, nie zapewniwszy nam wszystkim możliwości szybkiej ucieczki. Co
prawda ulewa zatarła nasze ślady, ale ręczę ci, Janie, że już jutrozostalibyśmy schwytani wędrując piechotą.
Traper uderzył się dłońmi po kolanach:
— Są konie. Trzy konie. I siodła, i broń.
— Wykradzione z wigwamu Małego Jelenia?
— Zgadza się.
— Colorado — zaniepokoił się mój przyjaciel — myślę, że obszedłsię pan z nim łagodnie? Bardzo by to zagmatwało nasze położenie w
przeciwnym wypadku.
— Uśpiłem ich jak dzieci w kołysce.
— Ich?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 79/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
79
— Dwu. Małego Jelenia i waszego strażnika. Jeśli nawet przebudząsię wcześniej niż należy, to skrępowani i z kneblami w ustach.
— A konie, a broń? — zapytałem. Traper roześmiał się półgłosem.
— W taką noc jak ta, doktorze, można by wynieść na plecach cały
obóz, nie tylko broń. Zresztą... posłuchajcie.
Przy wtórze szumu ulewy opowiedział o swej wyprawie. Gdy
wyrwał się z kręgu Indian otaczających zgliszcza chaty O’Briena, pognałprosto ku rzece.
— Myślałem, że wyduszę ostatni dech ze swej szkapy ….
Miał przewagę nad Apaczami. Zanim dopadli swych koni,znajdował się dobrą milę na przedzie.
— Strzelali — wtrąciłem.
— A jakże, ale w biegu.
Przebył rzekę. Pierwotnie miał zamiar przeskoczyć kawałek drogisamym nurtem, aby zatrzeć ślady.
— Ale widzieli mnie. Pognałem więc prosto, ciągle jeszcze z dusząna ramieniu. Musieli mieć jakieś wyjątkowo kiepskie chabety, bo
odsądziłem się jeszcze dalej.
— Ilu ich było? — wtrącił Karol.
— Trzech — mogłem się z nimi inaczej załatwić. Po prostuprzycupnąć za krzakiem i poczekać. Nie będę się chwalił, ale ja nie chybiam.
Nie jestem jednak pożeraczem czerwonoskórych. To po pierwsze. Podrugie: nie chcę zadzierać z Apaczami. Nie uczynili mi nic złego. A po
trzecie: mogłoby to wam zaszkodzić. Na szczęście, o dwie mile dalej linialasu wygina się ku wschodowi, a preria tworzy długi, zwężający siępółwysep. Skręciłem tam i ścigający musieli mnie stracić z oczu. Gnałem aż
do samego cypla zarośniętego krzewami. Za nimi wznosi się wysokopienny
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 80/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
80
las. Prowadząc konia za uzdę, przebrnąłem las aż do wody. Wtedy znówwskoczyłem na siodło, wjechałem w nurt i tą drogą dotarłem do miejsca, w
którym poprzednio rzekę przebyłem. Uczyniłem w ten sposób koło.
Wpędziłem konia w gąszcz leśny i kazałem mu się położyć. W kilka minutpóźniej ujrzałem pogoń. Stanęli na skraju lasu, chwilkę się naradzali,później pociągnęli brzegiem wody na zachód. Nadal czekałem. Wrócili,zanim słońce zaszło, raz jeszcze przebyli rzekę i oddalili się. Więcej ich nie
widziałem. Wczesnym rankiem ruszyłem starym tropem do zagrody
O’Briena, a potem krok w krok waszym śladem, aż dotarłem tutaj. Towszystko.
— Na pewno nie wszystko — zaprotestowałem.
— Wszystko, jak na jeden dzień. Później ułożyłem sobie nowy
plan.
Podniósł się i poszedł w kierunku wyjścia.
— Leje wciąż jak z cebra — stwierdził. — Do świtu nie ustanie. A
więc...
I rozpoczęła się opowieść obejmująca cały okres naszej niewoli.Przez ten czas Colorado zdołał przetrząsnąć okolicę indiańskiej wioski,
odkryć jaskinię, w której znajdowaliśmy się obecnie, i zaopatrzyć ją w
drzewo na opał i w trochę mięsa. Ale polować musiał daleko stąd. Hukstrzału na pewno zwróciłby uwagę czerwonoskórych.
— Bardzo to dziwne — wtrącił się Karol. — Miałem lepszewyobrażenie o Apaczach i o ich czujności.
— I słusznie. Ale wiecie, ilu tu zostało wojowników? Nie więcej niżtuzin. Reszta pociągnęła z tym waszym Pehnulte.
— Do Małego Lasu?
— Nic nie słyszałem o żadnym lesie. Dość, że odjechali, i to na
długo przed waszym tu przybyciem.
— Wyprawa wojenna? — zapytałem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 81/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
81
— Mało prawdopodobne — stwierdził Karol. — Pehnulte nie
wygląda na głupca, który wykopuje topór wojenny przeciw białym.
— Kto mówi o białych? To może być porachunek z którymś zsąsiednich plemion. Nie macie pojęcia, jak się tu oni żrą między sobą! Więc,
jak już mówiłem, zostało zaledwie dwunastu wojowników, kobiety i dzieci.Odszukałem wasze konie, sprawdziłem, gdzie schowano uprząż i broń,
— W wigwamie Małego Jelenia — stwierdził Karol.
— Oczywiście. Byłem tam przed kilku dniami, ale nie mogłem nic
ruszyć. Spostrzegliby natychmiast i poczęli szukać mojej cennej osoby.
Musiałem więc czekać sposobności.
— To znaczy: czego? — zagadnąłem.
— Sprzyjającej pogody. No i doczekałem się. Roboty miałemsporo. Najpierw z końmi. Zwłaszcza z tym czarnym diabłem — zwrócił się
do Karola. — Ale ja mam swoje sposoby. Sporządziłem dwie uździennice z
rzemieni i jakoś poszło. Sprowadziłem rumaki aż tutaj. Obok jest drugajaskinia, tam stoją.
— I tak pan skromnie o tym mówi, Colorado? Przecież to byłapiekielnie trudna sprawa — pokiwał głową Karol.
— Trudna, ale nie dla takiego koniarza jak ja. Zresztą deszczdopomógł. Deszcz i szałwia. Szałwia doskonale zabija zapach białego
człowieka. Chodziło mi o to, aby mnie nie zwietrzyły indiańskie mustangi
pasące się w pobliżu waszych koni. Wytarzałem się w szałwii iponapychałem jej we wszystkie kieszenie. Udało się. Potem złożyłem wizytę
Małemu Jeleniowi. Dał się skrępować jak niemowlę. Chyba nawet niewiedział, kto go wiąże. Tak zgłupiał. Zabrałem siodła, waszą broń i złożyłemw bezpiecznym miejscu. Na koniec powędrowałem do waszego wigwamu.
Strażnik był tylko jeden, prawie utopiony w tej ulewie. Ścisnąłem go lekko.Ani pisnął. A potem związałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć?
— Coś o dwu białych — powiedziałem.
— Białych? Takich moje oczy nie oglądały. O kogo chodzi?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 82/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
82
Karol opowiedział o wizycie nieznajomych. Colorado potrząsnąłgłową:
— Nie, nie widziałem ich. Ale wobec tego wygląda na to, że ktośchce nas urządzić. Czy na pewno nie spotkaliście się przedtem z tymi
ludźmi?
— Hm, nie przypominam sobie — stwierdził Karol.
— A mnie się zdaje — wtrąciłem niepewnie — że twarz jednego znich jest jakaś znajoma.
— “Zdaje się" czy “na pewno"?
— Nie, nie jestem pewien...
— A więc to niczego nie wyjaśnia. Zresztą przez ten czas zdążyłemnieco przetrząsnąć okolice farmy. Ślad jest jeszcze wyraźny. Gdyby nie
Apacze, dognalibyśmy ich w parę godzin. Ba, ja sam mimo zwłokipotrafiłbym ich doścignąć. Ale nie mogłem was zostawić.
— Czy słusznie? — wyraziłem wątpliwość. — Przecież nam nie
może tutaj stać się nic złego, a tamtym...
— Do licha! — zaśmiał się. — Taka to wdzięczność, doktorze?
— Colorado — przerwał Karol. — Przyznaję, że nie docenialiśmy
pana. Trzeba być nie lada zuchem, żeby dokonać tego, czego pan dokonał.Jesteśmy pana dłużnikami...
Potwierdziłem żarliwie tę deklarację.
— Jeśli mówiłem, że lepiej było gonić za O'Brienem...
— Dobrze, dobrze, doktorze. Wiem, co pan chce powiedzieć: żePehnulte by powrócił i was uwolnił, a tropy zatrą się. Jestem jednak
przekonany, że O’Brien wraz ze swą rodziną są cali i zdrowi i że im przezdłuższy czas nic grozić nie będzie.
— Skąd taka pewność?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 83/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
83
— Nie znalazłem wokół zagrody nic, co stanowiłoby dowód jakiejśwalki. O’Brien został porwany żywcem. Widać jest komuś potrzebny cały i
zdrowy. Ale po co i na co? Zabijcie, a nie odgadnę!
— A jeśli się... spalili?
— Dobrze się naszukałem w pogorzeliskach. Ani śladu. Nie, ichporwano.
Przyznaję, lżej mi się zrobiło wysłuchawszy tej informacji.
— Więc co teraz mamy zrobić? — zapytałem.
— Przede wszystkim trzeba się stąd oddalić — zauważył traper.
Podniósł się od ognia i zniknął u wejścia do jaskini.
— Nie możemy zostawić Colorado z całym tym kłopotem —
oświadczył półgłosem Karol. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo traper zjawił
się znowu.
— No, dżentelmeni — powiedział wesoło — mam nadzieję, żeście
już wyschli. Ulewa się skończyła, ledwie mży. Niebo się przeciera, niedługoświt. Czas na nas. Czy wiecie, jak daleko znajdujemy się od Apaczów? W
prostej linii nie będzie więcej niż pięćset jardów. Diabelnie blisko.Rozumiecie więc, iż nie wolno dłużej ryzykować.
Rozumieliśmy dobrze. Teraz każda chwila zwłoki groziłapowtórną niewolą. Ubraliśmy się pospiesznie, zarzuciliśmy na plecy siodła,do ręki wzięli broń i wyszli na dwór. Z widocznego już nieba siąpił
przenikliwy deszczyk.
— Tędy — wskazał drogę Colorado.
Poprowadził nas ścieżką wzdłuż podstawy zbocza. Za tym właśniezboczem leżała indiańska wioska. Gdyby na skalnym grzbiecie rozstawiano
posterunki, mieliby nas jak na dłoni. Ale nikt tam nie wartował. Chociaż
takiej nieostrożności nie usprawiedliwiała nawet paskudna pogoda. MałyJeleń musiał być doprawdy bardzo małym... wodzem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 84/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
84
— Prędzej, panowie — poganiał nas Colorado. — Jeszcze kilka
kroków.
Za skalnym występem znajdował się w chropowatej ścianieczarny otwór obszernej jak komnata groty. Tu ujrzeliśmy wszystkie trzy
konie uwiązane na lassach do wbitych w ziemię kołków. Założyliśmyuprząż, zbadali zawartość juków. Niczego nie brakowało.
Wywiedliśmy wierzchowce na dwór i wolno, wolniutko ruszyli
pochyłą płaszczyzną, porośniętą z rzadka trawą, wśród której leżały dość
gęsto kamienie najrozmaitszej wielkości. Nie sposób było jechać szybciej.Wlekliśmy się tak z pół godziny, aż mordercza droga skończyła się jak
nożem uciął. Teraz mieliśmy przed sobą step gładki jak powierzchnia stołu.
— W konie! — krzyknął Colorado i wysunął się naprzód.
Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Gdzieś na horyzoncie błysnąłpierwszy promień zorzy. Przestało padać. Szara opona nieba rozdarła sięprzed nami. Na niebieskim tle ukazały się białe obłoki.
Po kilku godzinach takiej jazdy Colorado zwolnił tempo, wreszcie
zatrzymał się.
— Krótki postój. Zwierzęta muszą wytchnąć — powiedział.
Zeskoczyłem z siodła. Teraz poczynałem odczuwać zmęczenie ponieprzespanej nocy i forsownej jeździe. A Colorado? Ten się przecież
najbardziej napracował. A nawet nie usiadł. Przechadzał się cały czas,
spoglądając na wszystkie strony.
Po krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy koni. Trawiasty stepprzeszedł wkrótce w płaszczyznę porosłą rzadkimi chwastami, ale i one
rychło znikły. Dokoła rozciągała się pustynia rudego piachu.
— Szybciej. To najgorszy kawałek drogi. Nie ma gdzie się ukryć.Widać nas ze wszystkich stron, jak pieczeń na patelni.
Pędziliśmy teraz, na ile tylko stać było nasze konie , a za nami
podnosił się czerwony tuman kurzu. W końcu drogę przecięła mała rzeczka
płynąca między brzegami wypłukanymi w ceglastej glebie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 85/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
85
— Tego właśnie potrzeba — powiedział Colorado. — Chwyćcie zaszkła i popatrzcie za siebie. Ja nikogo nie dostrzegam.
Spełniliśmy jego życzenie. Pustka rozciągała się dokoła, aniczłowieka, ani zwierzęcia. Stwierdziłem to głośno.
— Doskonale. Teraz hop, w strumień! Jedziemy jego korytem. Coprawda dno nieco piaszczyste, ale ślady zatrze prąd.
Ruszyliśmy, jeden za drugim, znacznie już wolniej. Upał wzmagałsię, ale od wody bił chłód, a drobne kropelki tryskające spod końskich kopyt
przyjemnie rzeźwiły twarze. W ten sposób jechaliśmy z dobrą godzinę, aż
Colorado zdecydował się wyprowadzić wierzchowce na brzeg.
— Jeszcze kawałeczek — stwierdził — a odpoczniemy w
zacisznym lasku i nad wodą lepszą od tej.
To powiedziawszy obrócił koniem w kierunku przebytej przed
chwilą drogi.
— Wracamy? — zadziwiłem się.
— Niezupełnie. Będziemy posuwać się równolegle do naszegostarego tropu, w odpowiedniej odległości.
— W ten sposób zbliżamy się do wioski Apaczów.
— Ale dzięki temu — wtrącił się Karol — odległość między nami aprzypuszczalnym pościgiem będzie jeszcze bardziej wzrastać. Apacze jadąw jedną stronę, my w drugą. Wręcz przeciwną. Zanim odszukają nasz trop
ginący w rzece, zapadnie noc. Potem już nas nie dopędzą.
— Wielki Bóbr się nie myli — przytaknął traper. — Odgadł mój
plan.
Jeszcze około czterech godzin trwała nasza wędrówka, aż na
horyzoncie ukazała się granatowoczarna ściana lasu. Bór był mieszany,
liściasto— iglasty z przewagą świerków, które nadawały mu nieco posępnywygląd. Za niskimi krzewami głęboki cień padał od obwisłych konarów na
poszycie bujnie porosłe, pokryte mchem, gdzieniegdzie trawą lub zawalone
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 86/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
86
uschłymi gałęźmi, poprzegradzane potężnymi pniami padłych olbrzymów.Jechać konno nie było już można. Ujęliśmy cugle i prowadząc na nich
wierzchowce przedzierali się powoli, jeden za drugim, jakąś wydeptaną
przez zwierzęta steczką. Tak dotarliśmy nad małe jezioro, o toni gr anatoweji lustrze wody błyszczącym w słońcu. Drzewa podchodziły do samegobrzegu, który uginał się pod stopami. Dalej — już w wodzie — wyrastałopasmo sitowia. Colorado kazał nam stanąć.
— Muszę wykonać swój plan —
powiedział. — Na wypadek, gdyby Indianie
przywędrowali za nami aż tutaj. Jeśli jesteście
ciekawi, przyglądajcie się. Jeśli nie, idźciedokoła jeziora, tylko nie za blisko brzegu. Obózrozbijemy po drugiej stronie.
Oczywiście — zostaliśmy. Coloradopociągnął swego wierzchowca za uzdę.Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i stuliło uszy,
ale nie stawiało oporu. Stąpało powoli i
ostrożnie, aż w ciemnych zagłębieniach odkopyt poczęła ukazywać się bagienna wilgoć.
Jeszcze chwila, a koń zapadnie się w rozkisłym
błocie. Wtedy Colorado zatrzymał się, wykonał
ruch ręką i na ten znak koń począł się cofać. Ale jak! Jeśli obserwowaliściezachowanie się koni, wiecie, jak niechętnie, z oporem, waląc tylnymi
kopytami w ziemię lub nawet wspinając się, stąpają te zwierzęta do tyłu.Dlatego zdumiałem się widząc, jak taki manewr wykonuje wierzchowiec
Colorado. I to nawet bez dalszej zachęty ze strony swego pana. Stąpał lekko,delikatnie, od czasu do czasu odwracając łeb. Przebył w ten sposób chybatrzy jardy do miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Dopiero wówczas
stanął.
— No — powiedział traper — skończone. Idźcie, ja pozacieram
zbędne ślady.
— Po co to wszystko? — zapytałem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 87/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
87
— Jeśli Apacze nadciągną, zobaczą ślady dwu koni ginące wwodzie. Do głowy im nie przyjdzie porównywać odciski, aby stwierdzić, że
było tu tylko jedno zwierzę, ale raz szło naprzód, raz do tyłu. Poczną się
zastanawiać, w jakim celu dwu szaleńców wjechało w bagnistą wodę. Nicmądrego nie wymyślą, a jeśli zechcą posuwać się tym tropem, natychmiastugrzęzną. Chociaż tacy głupi chyba nie będą. Nie odkrywszy tajemnicy,
poczną się naradzać. Ile to im w sumie zajmie? Ponad godzinę. A teraz
zauważcie, w którym miejscu wpędziłem konia w wodę? Tu właśnie jest
prześwit. Z przeciwległego brzegu możemy wszystko dokładnieobserwować. Starczy czasu, aby w porę zniknąć. No ruszajcie, ja tu jeszczetrochę pomarudzę.
Ruszyliśmy półkolem wzdłuż zdradzieckiego brzegu, wbezpiecznej jednak odległości. Zatrzymaliśmy się na przeciwległym krańcujeziora. Colorado przyszedł, gdy poczynało już zmierzchać.
— Mamy całą noc przed sobą — stwierdził — bo dzisiaj już nieprzybędą, jeśli w ogóle się tu zjawią. Trzeba to wykorzystać. Musimy napoić
konie.
Normalnie zwierzęta prowadzi się do wodopoju. Tu tego niemożna było uczynić. Wędrowaliśmy więc na niebezpieczny brzeg z woramii przynosili wodę, która pachniała zgnilizną. Konie nie bardzo chciały pić,ale jakoś skłoniliśmy je do tego.
Kiedy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, powiódł nasColorado w głąb lasu na niewielką polankę, gdzie zasiedliśmy przyskromnym ognisku. Po raz pierwszy tego dnia miałem okazję napić się
kawy. Przyrządzona na bagiennej wodzie, smakowała nieosobliwie, ale zato była gorąca. Garść pemikanu uzupełniła ten skromny posiłek.
Z siodłem pod głową, nakryty derką, prawie natychmiastzapadłem w sen.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 88/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
88
V I
O g n i s k o w l e s i e
Nie wiem, czy dlatego, że poszycie leśne było twarde, czy też dałami się we znaki całodzienna jazda — dość, że rankiem zwlokłem się ze
swego legowiska z bólem wszystkich mięśni. Colorado natychmiast to
zauważył:
— Coś doktora połamało — stwierdził. — Pewnie wilgoć. Nie
każdy ją dobrze znosi. Złe tu miejsce na nocleg, ale szybko stąd ruszymydalej. Spenetrowałem tamten brzeg. Czerwonoskórych ani słychu, anidychu, co nie znaczy, że wolno nam mitrężyć. Ruszamy!
— Zaraz, zaraz, trzeba by t eraz wspólnie się zastanowić. Dokądmamy ruszać? — zapytał Karol.
— Jak to, dokąd? Oczywiście, do El Paso. Tam mieliście jechać.
Podprowadzę was kawałek, dalej traficie sami. Ja muszę wracać.
Spojrzałem na Karola porozumiewawczo. Colorado wytłumaczyłto opacznie, bo dodał:
— Ja muszę przecież wyjaśnić całą tę sprawę.
— Nie jedziemy do Meksyku — odparł Karol. — W każdym razienie teraz.
— A dokąd?
— Posłuchaj, Colorado. Myślę, że w pojedynkę trudno będzieuwolnić rodzinę O’Brienów.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 89/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
89
— O, jeśli tylko o to chodzi...
— Nie przerywaj. My również korzystaliśmy z gościny farmera, a
poza tym zostaliśmy wplątani w jakąś tajemniczą historię. Tak to uważam.Nie możemy stąd odjechać, nie możemy zostawić ciebie samego. Nie znasz
Pehnulte, my go znamy i liczę na to, iż krążąc w tych okolicach wreszcie sięna niego natkniemy. To bardzo nam pomoże.
— Znaczy, że decydujecie się towarzyszyć mi?
— Oczywiście. Zostajemy razem, Colorado, tak długo, aż
odkryjemy ludzi, którzy napadli na farmera.
— Do licha! Coraz mniej teraz na prerii takich jak wy! Zgoda.
Dziękuję. I wobec tego nie marudźmy!
W pół godziny potem, prowadząc konie, brnęliśmy przez las. Tymrazem droga nie trwała długo. Błysnęło światło poranka, urwały się rzędy
drzew, ukazała się rozległa przestrzeń prerii.
Wskoczyliśmy na siodła. Ruszyliśmy poprzez rzadkie trawy,
spłachcie piasku, omijając samotne kępy drzew. Nigdy nie wiadomo, co w
ich cieniu może się kryć. Na koniec dotarliśmy nad strumień toczący swewody wśród szpaleru krzaków. Tu rozsiodłaliśmy konie. Należał się im
odpoczynek, zwłaszcza memu wierzchowcowi. Umyliśmy się od stóp do
głów w przezroczystym nurcie, naznosili chrustu i rozpalili ogień.Przestrzeń była otwarta na wszystkie strony. Nikt nie mógł nas zaskoczyć.Wymarzone miejsce odpoczynku. Kiedy zaspokoiliśmy jako tako głód izapalili fajeczki, odezwałem się:
— Colorado, jedziemy, jak ślepcy. Dokąd nas prowadzisz?
— Słusznie. Wybaczcie. Mój plan jest taki: wracamy do punktu
wyjścia, tylko nieco okólną drogą.
— Do chaty O’Briena?
— To tego, co było chatą. Tropy na pewno już się zatarły, ale może
będziecie mieli więcej szczęścia i dogrzebiecie się czego w pogorzelisku.
Według mnie napastników było trzech albo najwyżej czterech. To jest
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 90/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
90
najdziwniejsze. Bo przecież trzy osoby zniknęły bez śladu, a trzeba wamwiedzieć, iż żona Samuela włada bronią nie gorzej od niejednego westmana.
Syn również. Dlatego zadałem sobie pytanie, jak to możliwe, że trzy
uzbrojone osoby znajdujące się w solidnym budynku, i do tego otoczonympalisadą, uległy w tak krótkim czasie trzem czy co najwyżej czteremnapastnikom?
— Jaki z tego wniosek? — zagadnął Karol.
— Żaden. Nie znalazłem wyjaśnienia. Ruszcie teraz głowami.
Może zagadkę rozwiążecie.
— Zdaje się, iż już ją rozwiązałem — odparł mój przyjaciel. — Któryś z przybyszów musiał być znajomym O’Briena.
— Trudno o znajomych na tym pustkowiu. Ile razy wpadałem do
Samuela, tyle razy zastawałem go tylko z rodziną.
— A jak często odwiedzałeś go, Colorado?
— Hm, różnie bywało. Trafiały się okresy, że co miesiąc, były i
takie, że i przez pół roku nie gościłem w tamtych stronach.
— No, właśnie.
— Ale przecież Samuel zawsze mi opowiadał, co się u niegowydarzyło podczas mojej nieobecności.
— Mógł zapomnieć albo... nie chciał powiedzieć. Co o nim wiesz?
— I dużo, i mało jednocześnie. Tyle tylko, co mi sam opowiedział.
Z tego nic nie wynika. Przypuśćmy jednak, że to jakiś znajomek tak gourządził. Ale dlaczego? Z jakiego powodu? Nic nie rozumiem. I po co
podpalono chałupę? Żeby zasygnalizować dymem swą obecność? Jeśli
wśród napastników był znajomy O’Briena, farmer na pewno pochwalił musię, że ma gości, którzy lada chwila wrócą.
— Tak myślałem — powiedział Karol. — I to właśnie sporotłumaczy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 91/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
91
— Co?
— Pożar.
— Tego to już zupełnie nie pojmuję.
— Przypuszczam, że napastnicy nie podpalili zabudowań.
— Tylko kto?
— Nikt. Może się przecież zdarzyć, iż ogień rozpalony naprymitywnym palenisku spowoduje pożar. Napastnicy najpewniej bardzosię spieszyli. Nie zgasili ognia. Pożar wybuchł już po ich odjeździe. A teraz
pytanie: czy O’Brien nie miał żadnego majątku poza swą farmą? Myślę naprzykład o pieniądzach.
— O niczym podobnym nie wspominał.
— Był skąpy?
— Oho, z pewnością!
— Tacy ludzie nie chwalą się swym dorobkiem:
— Prawda, ale to wszystko tylko domysły. Brak dowodów.
— Mówisz jak prawnik, Colorado. Nie jak westman. Trochę
wyobraźni nigdy nie zaszkodzi.
Pochwyciłem baczne spojrzenie, jakim Colorado szybko obrzucił
Karola, i na tym rozmowa została przerwana. Colorado uznał, że
odpoczęliśmy już wystarczająco, a poza tym, że powinniśmy zaopatrzyć się
w nieco żywności na dalszą drogę. Czyli po prostu: zapolować.
Wzięli strzelby i ruszyli na prerię. Ja zostałem przy koniach. Odczasu do czasu przykładałem do oczu lornetkę lustrując cały horyzont.Przez długi czas obserwowałem sylwetki towarzyszy, później zakryły ich
dalekie wzniesienia gruntu. Wierzchowce pasły się spokojnie. Wiedziałem,że potrafią mnie ostrzec o każdym niebezpieczeństwie. Począłem znów
zastanawiać się nad dziwną historią napadu na O’Briena. Nadniespodziewaną wizytą dwu białych w wiosce Apaczów i nad zbiegiem
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 92/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
92
okoliczności, które tak pokrzyżowały nasze pierwotne plany. Czypojedziemy do Meksyku? Czy spotkamy Pehnulte? Czy próba schwytania
sprawców napadu nie stanie się przysłowiowym szukaniem igły w stogu
siana? Opowiadano mi co prawda o tropicielu, który odnalazł uczestnikównapadu na dyliżans po dwu latach, ale przecież nie rozporządzaliśmy takdługim czasem. Przed nastaniem zimy musiałem wracać do Milwaukee, doswych zajęć, a Karol chyba nie zamierzał dłużej przebywać w tych
niegościnnych stronach.
Moje smętne rozważania przerwał powrót towarzyszy. Zmęczeni
długą wędrówką wrócili z kwaśnymi minami. Całe trofeum stanowiły trzy
indyki. Bardzo chude i żylaste. Po takim kiepskim posiłku Coloradoprzeprosił nas, zabrał koc i siodło i ruszył ku kępie drzew. Oznajmił, iż musiteraz odespać tamtą deszczową noc, jeżeli “ma być do czegoś".
Gwarzyliśmy półgłosem, zerkając od czasu do czasu na okolicę.Była nadal pusta i cicha, zalana słońcem, pachnąca trawą i kwiatami.
— Długo będziemy sterczeć w Nowym Meksyku? Jak sądzisz,Karolu?
— Dopóki nie schwytamy bandytów albo nie stracimy ostatecznieich śladów.
— Przewiduję trzecią możliwość — odparłem. — Będziemy gnaćpo tropach kilka miesięcy, a uciekających nie schwytamy. Co wówczas?
— Powrócisz do Milwaukee sam.
— Zostanę tu tak długo, jak długo będą istnieć jakiekolwiek
szansę zakończenia sprawy. — Zostanę z tobą.
— Niemożliwe. Nie przywykłeś do zimy na preriach. A to nie
żarty.
Wzruszyłem ramionami i na znak całkowitego braku
zainteresowania położyłem się pod pobliskim krzakiem, ale nie mogłemzasnąć. Za to Colorado spał od wieczornego posiłku, a potem jeszcze przez
całą noc, z przerwą na kolejną wartę. Twierdził, iż taki sen znakomicie
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 93/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
93
regeneruje jego siły, że praktykował ten system w roku 1868 podczasbudowy linii Union Pacific.
Dopiero rankiem opuściliśmy zaciszną kępę. Równa jak stółpłaszczyzna poczęła teraz dźwigać się ku horyzontowi. Ukazało się pasmo
wzniesień, aż w końcu wjechaliśmy w skalisty wąwóz porosły na zboczachkrzewami dzikich malin. Wąwóz piął się łagodnie i doprowadził nas do
płaskowzgórza pokrytego rzadkim lasem.
— To nieco trudniejsza droga — powiedział Colorado — ale
krótsza, szybciej nas doprowadzi do farmy O’Briena.
Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej, a po przebyciu jakiejś półmili zatrzymali konie. Na moją prośbę. Bo wydało mi się nagle, iż słyszę głosludzki. Niewyraźny i bardzo daleki.
Staliśmy chwilę w milczeniu. Cisza. Już chciałem przyznać, że sięprzesłyszałem, gdy nagle rozległ się ten sam daleki dźwięk.
— To tam — stwierdził Colorado. — Ruszamy.
Przez kilka następnych minut nic nie było słychać poza suchym
szelestem igliwia pod nogami koni. A później — znowu głos, jakieś słowo,którego nie mogłem rozróżnić, coś jakby “stój!"
— Zejdźmy z koni — szepnął Colorado.
Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując,
podchodziliśmy do niewidocznego celu.
— Stój! Ty diable wcielony!
O, teraz brzmiało już zupełnie wyraźnie. A po krótkiej przerwie,
znowu:
— Stój! Bodaj cię grom strzelił!
Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzierosło potężne drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jeździec. To
on tak wrzeszczał, bo poza nim nie było tu nikogo.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 94/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
94
Spostrzegł nas.
— Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty
bestio!
Ostatnie słowa — jak spostrzegłem — zwrócone były do... konia.Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. Dopiero podszedłszy bliżejstwierdziłem, iż człowiek miał ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu
rzemień, którego drugi koniec został przyczepiony do potężnego konaru,wysoko w górze. W tej chwili opadał luźno. Wystarczyło jednak, aby
wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek stronę, a rzemienna pętlazacisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej chwili wydobył nóż i
dwoma cięciami oswobodził niedoszłego wisielca, który zeskoczył z konia iodetchnął głęboko.
— Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni — zwrócił się do
nas — ocaliliście niewinnego od straszliwej śmierci.
— Cóż to się przytrafiło? — zapytał Colorado. — Chyba nie
wplątaliście się sami w taką pułapkę?
— Źli ludzie — odparł nieznajomy. — Źli ludzie wszystkiemuwinni.
— Zawsze wszystkiemu są winni źli ludzie. Hm, wzięli was za
koniokrada? Jak mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów cudzychwierzchowców.
— Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.
— Nie konie? To co?
— Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia nainnego. Czeka mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało.
— Gdzież się to przydarzyło?
— Tam — wskazał jakiś nieokreślony kierunek. — Trafiłemzupełnie przypadkowo. Koń mi już padał.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 95/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
95
Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca:
— Ale jakoś nie pada — stwierdził. — Wygląda wcale nieźle.
— To teraz. Odpoczął.
— Więc jak to było z tą zamianą?
— Najpierw zgodzili się, a później dopadli mnie w tym lesie.
Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kandydat na wisielcanie we wszystkim kłamał.
— Wybaczcie, panowie — mówił dalej — ale czas mi w drogę.
— Nie zatrzymujemy — odparł Karol — A dokąd to droga
prowadzi?
— Do Santa Fe.
— Spory kawałek — zauważył Colorado.
— Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi.
Wskoczył na siodło, cmoknął i ruszył truchtem. Wkrótce zakryłygo pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent kopyt.
— Koniokrad — stwierdził Karol. — Poszkodowani nie byliby
nam wdzięczni.
— Więc co? — zapytałem. — Mieliśmy go tak zostawić?
— Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego kradł
mając własnego, dobrego konia? Bo w żadną zamianę nie wierzę.
— Dlaczego kradł? — powtórzył Karol uważnie przyglądając się
śladom odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie.
— Słuchajcie! On naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie naten trop.
Colorado odwrócił się i cicho gwizdnął.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 96/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
96
— Rzeczywiście — powiedział przeciągle. — To chyba nasz stary
znajomy. Ten koń ma skrocza, a jego jeździec brał udział w napadzie na
O’Briena. Dalej za nim!
— Chwileczkę — powstrzymał go Karol.
— Ucieknie.
— Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.
— Ależ o co chodzi?
— Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na dobre, gdyby
spostrzegł, że go ścigamy. Na pewno uważnie spogląda za siebie. I drugasprawa: nie powinniśmy go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie,doprowadzi nas prościutko do swych wspólników.
Postaliśmy chwilkę.
Ślady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, którym jechaliśmyniedawno, przez prerię. Ale później poczęły coraz bardziej skręcać, aż
wreszcie zatoczyły wielkie półkole, całkowicie zmieniając kierunek.
Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop
urwał się nagle. Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba.
— Patrzcie, jaki spryciarz — zauważył Karol. — Podejrzewa, że zanim jedziemy.
— Może tak, może nie — odparł Colorado. — Sądzę, iż raczej
zabezpiecza się na wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden
pojedzie w górę, dwu w dół rzeki.
— Stracimy mnóstwo czasu — stwierdził Karol.
— Nie widzę innego sposobu...
— A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokądpłynie rzeczka?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 97/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
97
— Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowaliśmy bawiąc uO’Briena.
— A skąd wypływa?
— Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełnepustkowie.
— Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.
— A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w okolice farmy?
Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w góry, żeby się połączyć z ludźmi,którzy porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się
skierować w najbardziej bezludne strony.
— W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, również nie manikogo. Zresztą, jeśli się mylę, nie zmarnujemy więcej czasu niż rozdzielającsię i czekając jedni na drugich.
— Karol ma na pewno rację — poparłem gorąco towarzysza.
Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem.
— Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja
przyzwyczaiłem się zawsze samotnie podejmować decyzję.
Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi wposzukiwaniu miejsca, w którym ścigany przez nas człowiek wyjechał znurtu. Przede wszystkim trzeba było uważać na brzeg kamienisty i nazarośla — najwygodniejsze okazje, by nie zostawić śladów.
Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzieciągnęły się piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą
szczotką zamiótł. Poczynałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy
wybierając ten kierunek jazdy, gdy Colorado zatrzymał konia w miejscu,gdzie na granicy lądu i wody rosła rzadka trawa. Zeskoczył z siodła ischyliwszy się, coś bacznie obserwował. Potem przeszedł kilka krokówukląkł. W końcu wyprostował się.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 98/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
98
— Jedziemy — oświadczył — tylko niech mnie nikt nie
wyprzedza. To jest chytrus pierwszej klasy: zacierał ślady, prostował trawę,
ale mnie w pole nie wyprowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie
się bardziej jasne.
Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lekko zdeptana,jeszcze dalej — wyraźny już ślad, prowadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z
jej biegiem. Tak więc tropiony przez nas człowiek zmierzał albo kuszczątkom zagrody O'Briena, albo w ich pobliże. Karol uważał, żewyprzedza nas o godzinę dobrej jazdy, a Colorado potwierdził ten pogląd.
Jednakże nawet lornetki nie ukazały nam na horyzoncie ani cienia jeźdźca.
Zbliżał się wieczór. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą.Należało przerwać pościg i rozbić obozowisko w jakimś odkrytym miejscu.Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną
linię lasu. Wieczorne zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy granicędrzew. Colorado zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy teren. Wróciłzadowolony.
— Jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Przynajmniej na tę noc. O
ogniu jednak nie ma mowy.
W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek:
pemikan i suchary.
— Teraz trzeba się przespać — stwierdził Colorado. — Na noc
zaplanowałem małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś nocuje,
myślę, że niezbyt daleko. Pójdziemy we dwóch — zwrócił się do Karola —
doktor zostanie przy koniach. Niech więc nas teraz popilnuje.
To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo.
Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowanie. Należało
chyba zapytać, co o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymownespojrzenie pokiwał głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruknął:
— No, to czuwaj nad nami, Janie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 99/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
99
Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku nasamym skraju lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona
opadała z nieba na ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczyniło się
bardzo ciemno i bardzo cicho. Na koniec księżyc wypłynął zza chmury irozproszył mrok. Nagle wszystko pobielało. Pusta preria osnuła sięsrebrzystą mgiełką, później ukazał się na niej zamazany cień ptaka.Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Począłem ziewać, zerknąłem na
towarzyszy. Spali. Wstałem, przeciągnąłem się i... ruszyłem wzdłuż linii
drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż przejdę tylkokawałek, aby odpędzić sen, i zaraz zawrócę. Ale za każdym razem, kiedy
mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło, aby przejść
nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas przecinającypłaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem, zerknąłem w głąb
leśnej głuszy i natychmiast padłem plackiem. Dostrzegłem złotawy ognikmigocący daleko między pniami. Leżałem długo, wpatrzony w światło.
Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duchprzekory skłonił mnie do pozostania na miejscu. W sekundę późniejpowziąłem decyzję dokładniejszego zbadania źródła blasku. Pochyliwszy
się i bacząc na każdy krok, wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożnościniejeden raz nastąpiłem na suchy patyk, którego trzask brzmiał w moich
uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały zamieniony w słuch, ale jakoś nicsię nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi ciemności. Rozpoczynałemwięc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i zacząłem się czołgać.
Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu, musiałem ponadto
uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub ziemią. Spociłem się setnie,a chociaż ogień był coraz wyraźniejszy, ciągle jeszcze nie potrafiłem
dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie podpełznąłem tak blisko, że blaskognistego kręgu padał tuż, tuż przed moją głową. Płomień wystrzelał ze
środka malutkiej polanki, dokoła niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetkiludzkie. Na drewnianym rożnie, osadzonym na dwu rozwidlonychgałęziach, piekł się spory kawałek mięsa. Leżałem przez kilka minut w
zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem głos:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 100/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
100
— Co z Tomem? — zapytał nieoczekiwanie człowiek zwrócony domnie plecami. — Dlaczego nie wraca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś
się z pyszna, gdyby zastał tylko nas dwu.
— Gadasz głupstwa, Fred
To powiedział drugi zsiedzących, zwrócony do mnie
bokiem. Płomień strzeliłmocniej i oświetlił twarze.
Poznałem go natychmiast.Koniokrad! Uratowany przez
nas koniokrad!
— Tom nie uważałbytego za głupstwo.
— Gdyby nie moja
wyprawa, nic byśmy o nich nie
wiedzieli.
Nastawiłem uszu. O kim to mowa?
— Gdyby nie oni, wisiałbyś na rzemiennym postronku. Co cięnapadło z tym koniem?
— Ostrożność. Gdziekolwiek się ruszę, zostawiam po sobie adres.
Takiego konia nikt poza mną nie ma w tych stronach. To pewne.
— Bo tylko głupiec mógł wybrać taką chabetę.
— Sam jesteś głupiec!
— Uspokójcie się.
Teraz odezwał się trzeci głos. Chropawy i gruby. Wydało mi się, że
już kiedyś go słyszałem.
— Nie ja zacząłem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 101/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
101
— Ty zrobiłeś coś znacznie gorszego. Całe szczęście, że cię złapaliw porę. W przeciwnym wypadku dotarliby do nas.
— O czym mówisz?
— O tej drugiej idiotycznej kradzieży.
— Nie zawsze się udaje. Nawet tobie...
— Dosyć już tej gadaniny. Lepiej zastanówmy się, co robić z tą
trójką?
— Nie ma co zawracać sobie głowy. Tak pozacierałem ślady, że tu
nie trafią.
To mówił koniokrad.
— Nic nie rozumiesz. Jeśli oni są na wolności, to Pehnulte musiałwrócić. Wiesz, co to znaczy?
— Wiem. Zabierajmy się stąd.
— Znowu gadasz głupstwa. Przecież musimy tu czekać na Toma.
— A jak Tom nie przyjdzie?
— Zwariowałeś?
— Przypomnij sobie, jak to było przed rokiem. Uciekł nieoglądając się na nas.
— Nie mógł inaczej postąpić, za bardzo go znano. Ech, do licha.Warto by się nieco przespać. O świcie trzeba przeszukać okolicę. Diabeł nie
śpi.
— Tom się wścieknie, jak się dowie, że są znowu na wolności. Ale
co my ich obchodzimy?
To znowu koniokrad.
— Ty kapuściana głowo! Przecież mieszkali u O’Briena! No, gaścieogień.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 102/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
102
Począłem się wycofywać. Kiedy dotarłem do naszego obozowiska,obaj moi towarzysze nadal spali. Zbudziłem ich bezceremonialnie i
opowiedziałem o swym odkryciu. Natychmiast osiodłaliśmy konie i
prowadząc je za uzdy cofnęli się od linii lasu dobre pół mili. WówczasColorado wrócił, aby zatrzeć ślady. Kiedy tego wreszcie dokonał, rozbiliśmyobozowisko na otwartej przestrzeni, gdzie widoczność była doskonała , a
niespodziewany napad wręcz niemożliwy. Otwartego starcia nie
obawialiśmy się. Przewaga na pewno była po naszej stronie: Colorado i
Karol starczyliby co najmniej za trzech, nie mówiąc o mojej skromnejosobie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 103/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
103
V I I
P o ś c i g
Noc minęła spokojnie. Od wczesnego świtu, ukryci w trawie,obserwowaliśmy skraj lasu. Roślinność była tutaj tak bujna i wysoka, iż
sięgała łbów końskich, co zresztą dla wierzchowców Karola i Colorado nie
przedstawiało żadnej praktycznej wartości — kładły się na każdy rozkaz
swych panów. Mój kłusak nie miał takich zwyczajów, ale teraz wysokiełodygi zieleni skryły go całkowicie.
Początkowo w zasięgu naszego wzroku nic się nie działo. Jednakżewkrótce ujrzałem, jak z czarnej ściany drzew wynurzyły się dwie postacie.
Przystanęły na chwilę, potem ruszyły wolno skrajem puszczy, jedna wprawo, druga w lewo. Obserwowaliśmy je z dużym zainteresowaniem i
lekkim niepokojem, bo chociaż odkrycie naszej obecności nie byłospecjalnie groźne, to jednak zdemaskowanie nas przez przeciwników
bardzo by utrudniło śledzenie odkrytej przeze mnie trójki.
Obawy okazały się płonne. Colorado musiał znakomicie zatrzećślady naszego pobytu, bo obserwowani przez nas ludzie zawrócili i zniknęli
w głębi lasu. Uczynili to bez pośpiechu, co — moim zdaniem — świadczyłoo bezowocności ich poszukiwań.
Resztę tego dnia nudziliśmy się setnie, na przemian śpiąc, naprzemian czuwając.
Pod wieczór Colorado wyruszył w stronę lasu “przyjrzeć się", jakpowiedział, naszym sąsiadom. Z jego nieobecności skorzystał natychmiast
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 104/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
104
Karol wygłaszając szereg uwag na temat niebezpieczeństw czyhających naśmiałka zapuszczającego się nocą w nieznane bezdroża leśne.
— Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy? Ty, taki ostrożny, Janie,nagle postępujesz jak szaleniec!
— Przesadzasz — mruknąłem, nie bardzo potrafiąc uzasadnićmotywy, jakie mną kierowały.
— Nie przesadzam. Przecież mogli cię schwytać i przez ciebieznajdowaliśmy się o krok od wpadnięcia w łapy tych opryszków. I kto by
wówczas nas oswobodził? Nie opanowałeś jeszcze wystarczająco sztuki
podchodzenia..:
— Jestem tylko twoim pojętnym uczniem — rzekłem złośliwie, bomnie począł irytować.
Spojrzał na mnie ostro i... wybuchnął śmiechem.
— Niech będzie i tak. Ale proszę cię na przyszłość: poniechajsamotnych wypraw, nie uprzedzając nas przed tym. To może się źle
skończyć.
— Oczywiście — odparłem. — Ale tym razem skończyłoby się
bardzo źle, gdybym nie poszedł do lasu.
— To racja. Tak to się złożyło tym razem. Colorado musiał się tym
przejąć. Pewnie dlatego ani słowem nie wspomniał o twej eskapadzie. Weź
teraz lornetkę i popatrz w stronę lasu. Żeby nas znowu “coś" nie zaskoczyło.Ja zlustruję prerię.
Przykucnąłem w trawie. Ściemniało się coraz bardziej, polewidzenia kurczyło się, wkrótce księżyc oświetlił step i czarniejszy od nocylas. Colorado nie wracał.
Zaproponowałem Karolowi wyprawę w kierunku obozowiskabandy. Nie zgodził się.
— Po pierwsze — rzekł — nie wierzę, by Colorado dał się
zaskoczyć.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 105/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
105
— Mogli go schwytać — przerwałem.
— Oni? Takiego starego wygi nie złapie byle kto. Po drugie:
możemy się zminąć w drodze. Tu na prerii jest dość widno, ale w lesie? Nie,Janie. Czekajmy cierpliwie, chociażby do świtu.
Tak też uczyniliśmy, na przemian wartując.
Gdy na niebie ukazały się pierwsze poranne zorze, Karolskapitulował. Zwinęliśmy obozowisko, powiedli konie za uzdy i podeszli jak
najbliżej lasu. Tam przywiązaliśmy zwierzęta do wbitych w ziemię palików.
Karol chciał się wybrać na poszukiwanie sam. Zaprotestowałem.
— Jeżeli “wpadł" Colorado — mówiłem — jaka gwarancja, że ztobą nie stanie się to samo? I co wówczas pocznę aż z trzema końmi?Uniemożliwią mi jakąkolwiek próbę niesienia wam ratunku.
— Nie można koni zostawić samych.
— Lepiej, żeby zginęły konie niż my.
Machnął ręką z rezygnacją.
Poprzez wysokie trawy, na pół schyleni, dotarliśmy do pierwszych
zarośli. Nad prerią różowiało niebo, tu panował jeszcze mrok i ciszaprzerywana pierwszymi głosami ptaków, Starałem się odtworzyć w myślikierunek mej nocnej wędrówki. Nie bardzo mi się to udało, bo wówczas nie
w tym miejscu zagłębiłem się w las. Ale Karol szczęśliwie odnalazł tropy
ludzi, którzy nas szukali. Zawikłane to były ślady. Wiodły raz tu, raz tam. Nakoniec jednak doprowadziły nas do miejsca, w którym między pniami
prześwitywać poczynała otwarta przestrzeń. Ostatni kawałek drogiprzebyliśmy czołgając się wśród mchów, opadłych gałęzi, splątanych traw izarośli. Wreszcie legliśmy na skraju polanki. Tej samej, na której
poprzedniej nocy ujrzałem trzech ludzi. Teraz świeciła pustką. Wśródzieleni skąpej trawy dojrzałem czarny krąg wypalony ogniem, a na nim
nieco zwęglonych kłód i okrągłe, blaszane, błyszczące pudło.
Gdzież podzieli się obozujący? Co stało się z Colorado?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 106/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
106
Przyłożyłem do oczu lornetkę, przeszukując przy jej pomocyprzeciwległy kraniec polanki. Najpierw nic nie dostrzegłem, dopiero po
paru minutach obserwacji ujrzałem sylwetkę człowieka. Stał tuż przy pniu
potężnego drzewa, na skraju wolnej przestrzeni. Zobaczyłem, że Karol wnapięciu patrzy przez szkła w tym samym kierunku. Nieruchomą sylwetkęzasłaniały od dołu krzewy, a twarz zakryły liście wielkiego konaruzwieszającego się z sąsiedniego drzewa. Obaj obserwowaliśmy tę postać, aż
nagły poryw wiatru rozchylił gałązki krzewów.
— To chyba Colorado — szepnąłem zdumiony, nie ufając
własnym oczom.
Chciałem wstać, gdy Karol położył mi dłoń na ramieniu.
— Obejdziemy polankę dookoła — powiedział. — Być może, żenikogo tu więcej nie ma, ale lepiej nie wychodzić na otwartą przestrzeń.
Wolno i ostrożnie obeszliśmy nie zarośnięty krąg.
Tak, to był Colorado. Dokładnie przykrępowany do pnia.
Natychmiast nas spostrzegł.
— Witajcie, dżentelmeni — powiedział zgoła beztroskim głosem.— Byłem pewien, że mnie odwiedzicie, więc nie szarpałem więzów, chociażzostały dość kiepsko założone. Oni pojechali do Santa Fe. Tu wszyscy jeżdżą
do Santa Fe, jakby w Nowym Meksyku nie istniały żadne inne miasta.
Wyjąłem nóż i począłem przecinać rzemienie. Kiedy opadł ostatni,
stary traper odetchnął głęboko, rozprostował się i powiedział:
— No, udało się, jak nigdy jeszcze dotąd. — Co się udało? — wykrzyknąłem. — Dać się złapać jak ryba w
sieci! Gdzie broń?
— Została w jukach mego konia — odparł spokojnie.
— Colorado, chyba nie przyszedł pan tu bezbronny?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 107/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
107
— O nie. Wziąłem ze sobą najmniejszą z pukawek, ale z niej tylkoja potrafię strzelać. Więc nie zabrali. Strzelby nie ryzykowałbym.
— Pięknie — wtrącił się Karol. — Słynny Colorado daje sięzwiązać trzem włóczęgom.
— Nie trzem, tylko dwóm.
— Jeszcze lepiej!
— Nawet bardzo dobrze. Opłaciło się stokrotnie. Jestem po prostu
wypełniony informacjami, które bardzo się nam przydadzą. Wracajmy, tunie ma co robić.
Weszliśmy z powrotem w las.
— Myślicie, że się dałem złapać jak pierwszy lepszy greenhorn? Onie, moi panowie. Nic z tych rzeczy. Ale zacznę od początku. Musicie
najpierw wiedzieć, że jak dobrnąłem do tego ogniska, ujrzałem tylko dwudrabów. Tego trzeciego, o którym mówił doktor, nie było. W jednym odrazu poznałem naszego koniokrada. Narobiłem szumu i szelestu, więc od
razu porwali się od ognia, chwycili za pukawki. Jak wyszedłem na polankę,wymierzyli do mnie obie rury.
— Jak się macie, chłopcy? — powiadam. — O, widzę tu znajomka.
Gęby roztworzyli na takie słowa. Stoją, jakby w ziemię wrośli.
— No, co z wami? — mówię. — Coście tak zaniemówili? Tak sięprzyjmuje strudzonego wędrowca?
Wtedy trochę oprzytomnieli. Poczęli się rozglądać na wszystkiestrony. Sądzili, że nie jestem sam. Obeszli krzaki, ciągle z bronią w ręku.
Przybrałem poważną minę i mówię do tego koniokrada:
— Jedziecie do Santa Fe?
— A jakże — odpowiada.
— No, to dobrze się składa, bo i ja się tam kieruję. W towarzystwiebędzie raźniej. Dajcie co pojeść.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 108/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
108
— A gdzież to tamtych zgubiłeś? — pyta koniokrad.
— Wybrali inną drogę.
— To jesteś tu sam?
— Jak mnie widzisz.
Nie wiedziałem, czy mi uwierzyli, czy nie, ale broń schowali iwydobyli kawał pieczeni.
Przerwał, bo właśnie wyszliśmy na prerię.
— Możemy teraz rozpalić ogień. Tamte draby już nie wrócą, a
głodny jestem jak szczupak. Doktorze, pan zna drogę, proszę przynieśćwody ze strumyka albo... Nie, sami przenieśmy się nad strumień.
Uczyniliśmy to bez zwłoki. Nad brzegiem rozpaliliśmy ognisko iwydobyli resztki zapasów.
— Więc — opowiadał dalej traper — nakarmili mnie.
Próbowałem ich jakoś pociągnąć za język.
— Prędko ruszacie? — pytam.
Na to mi ten koniokrad odpowiada, że czekają na towarzyszy. Jegowspólnik, gdy to usłyszał, zrobił minę, jakby kij połknął.
— Mielesz jęzorem, John, to nic naszego gościa nie obchodzi.Lepiej zapytaj go, skąd się tu wziął tak nagle i bez konia?
Dobrze powiedział. Ale ja miałem obmyśloną odpowiedź.
— Zaraz przyprowadzę — zerwałem się, ale natychmiast siadłemz powrotem. Spojrzałem na tego Johna – koniokrada i mówię:
— Wiem, że niektórych interesują cudze konie. Może lepiej, jak
swojego przyprowadzę trochę później.
Zrozumieli, o co mi chodzi, bo jeden się zmieszał, a drugi zaśmiał. I
więcej mnie o wierzchowca nie pytali.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 109/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
109
— Kiedy ruszacie? — zagadnąłem.
— Jutro.
— Dlaczego dopiero jutro?
— Mamy tu interesy do załatwienia.
— W lesie?
— A w lesie. Nie bądź taki ciekawy.
— Lubię interesy — powiadam. — A chwilowo nie mam nic do
roboty.
Popatrzeli po sobie i milczą.
— Siedzę tu od wielu lat — dodaję — i znam te tereny jak własnąkieszeń. Byłem przewodnikiem, traperem, wszystkim po trochu.
— Te tereny mniej nas obchodzą — odezwał się John – koniokrad.
— A jakie więcej?
— Arizona.
— Znam i Arizonę.
Znowu popatrzyli na siebie, wreszcie ten drugi tak się odzywa:
— Może wybralibyście się z nami? Wyglądacie na takiego, co
trzem daje radę.
— Nawet czterem.
— Tym lepiej.
— Weźmy go — wtrącił się John. — Żeby nie on, dyndałbym nagałęzi.
Nie zaprzeczyłem, chociaż to niepełna prawda.
— Gadamy, gadamy — mówię, ale ciągle nie wiem, o co chodzi.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 110/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
110
Chłopaki okazały się naiwne, aż trudno uwierzyć. Myślałem, żezaczną kręcić, ale gdzie tam!
— O skarb — mówią. — O skarb chodzi.
Roześmiałem się:
— Przestańcie kpić ze mnie.
Wtedy poczęli zaklinać się, że to prawda.
— I gdzież ten skarb? — pytam.
— My nie wiemy.
Znowu się roześmiałem:
— Ja również nie wiem — powiadam. — Możemy tak szukaćskarbu do końca świata.
Nie w smak im to poszło, bo nastroszyli się.
— Nie masz z czego się śmiać — mówi John. — Nas jest więcej i sątacy, którzy znają drogę do skarbu.
Powiedziałem, że wcale w to nie wierzę. Wtedy rozgadali się nadobre. Mówili, że jakiś farmer przypadkowo zawędrował do Doliny Śmierci.Nie mógł znaleźć wody...
— Dolina Śmierci! — krzyknął Karol. — Do licha... Słyszysz, Janie?
Kiwnąłem głową, udając spokój, bo przecież ta wiadomość mogłamnie łatwo wyprowadzić z równowagi. Chciałem jednak, aby Colorado jaknajszybciej dokończył swej opowieści.
— Mów pan, Colorado — rzekłem. — Czekamy niecierpliwie
końca.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 111/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
111
— To po co mi przerywacie? Otóż powiedzieli mi, że ten jakiśfarmer zabłądził w Dolinie Śmierci i znalazł skarb. Część zabrał z sobą.
Wygadał się o tym w gospodzie w Santa Rosa.
— Pięknie — zauważyłem — a może wiecie, skąd znalazł się skarb
w tej waszej dolinie?
Dostrzegłem, że porozumieli się wzrokiem.
— Ktoś zakopał i tyle — odpowiedział John – koniokrad.
— Dobrze — mówię. — Jadę z wami, ale co z tego będę miał?
— Jak nas odprowadzisz w bezpieczne strony, dostaniesz szóstączęść.
— A dużo tego jest?
— Starczy na każdego, nie martw się.
Tak sobie pogadaliśmy (opowiadam wam to w wielkim skrócie),aż poczęło się zmierzchać. Potem tamci dołożyli szczap do ognia i z juków
wyciągnęli flachę wódki. Poczęli do mnie przepijać i częstować. Udałem, żeniby piję, by ich nie zrazić, ale tak naprawdę to łyknąłem chyba tylko
kropelkę.
Ognista woda poszła im prosto do głowy i rozgadali się jeszcze
bardziej. O tym skarbie. Że naprawdę to oni w piątkę zgromadzili ten skarb,a potem ktoś odkrył schowek i wszystkie kosztowności wyniósł i zakopał winnym miejscu. Na szczęście ten właśnie farmer...
— Tak, tak — przerwałem — szczęśliwy to farmer dla was, bo niedla siebie. Dzięki niemu odzyskacie pewnie wszystko, a i ja coś na tym
zarobię. Ale jak tam traficie?
— Farmer nas doprowadzi.
— A gdzie on jest?
— Szef wie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 112/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
112
— Szef? Jaki szef?
— Tom Gordon, morowy chłop.
— Musieliście pewnie nieźle zarabiać, jak taki skarb uskładaliście?
— Handlowaliśmy.
— Czym?
— Bydłem, końmi, wódką.
Pomyślałem, iż w tym oświadczeniu może tkwi ziarno prawdy:
handlowali kradzionymi końmi i bydłem, a wodą ognistą rozpijali
czerwonoskórych.
— Ale po co pieniądze zakopywaliście w ziemi? Nie lepiej byłozłożyć w jakimś banczku? I procent byłby, i bezpieczeństwo.
— Ba — odezwał się John – koniokrad — pieniędzy to tamprawdę mówiąc niewiele. Za to sporo różnych złotych przedmiotów.
— Pierwszy raz słyszę, żeby za konie płacono wyrobami ze złota.
— Nie za konie. Woziliśmy wódkę do Meksyku. To tam dawali
nam za nią różne takie stare świecidełka.
— Dobra — mówię, bo już wiedziałem to, com chciał. — Pojadę z
wami.
Ucieszyli się i zaraz upiekli kawał antylopy. Kiedy skończyliśmy
jeść ostatnie kęski, usłyszałem głuchy tupot dochodzący gdzieś z głębi boru.
Natychmiast chwycili za broń i poczęli na mnie spoglądać podejrzliwie.Wzruszyłem tylko ramionami.
Po paru minutach z krzaków wyszło trzech ludzi prowadząc konieza uzdy. Powitano ich okrzykiem radości. Jegomość, który szedł na czele
trójki, z brodą, od razu skierował się do mnie.
— Kto to? — zapytał ochrypłym głosem. — Kto to jest?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 113/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
113
Wtedy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, że zwerbowalipomocnika. A brodacz ciągle gapił się, jakby chciał mnie wzrokiem
przewiercić, aż wreszcie wyrwał rewolwer zza pasa i wymierzył we mnie.
— Podnieś ręce — powiedział — i nie ruszaj się, bo strzelę.
Zwiążcie go.
Rzucili się. Nie stawiałem oporu. Po co? Kiedy skończyli swą
robotę, brodacz począł wrzeszczeć:
— Ach, wy durnie! Wiecie, kto to jest? Popatrzcie tylko na jego
ubranie! Nikt inny t utaj tak się nie nosi.
Rozdziawili gęby.
— Nie wiecie? To Colorado. Ten sławetny traper.
— No to świetnie, szefie — ozwał się koniokrad. — On chce do nas
przystać.
— Głupcy! — huknął.
— Szefie — zwrócił mu uwagę jeden z podkomendnych. —
Słychać was po całym lesie.
Zmitygował się i odsapnął.
— O czym żeście z nim gadali?
— A... o niczym takim...
— To dlaczego on chce przystać do nas? Dla towarzystwa?
— No... nie... myśmy tylko tak ogólnie...
— Bzdury! — wrzasnął. — Nie wiedzieliśmy, że się włóczy z
tamtymi dwoma?
— Widziałem ich razem — powiedział koniokrad — ale się z nimi
rozstał.
— Co takiego? Kiedy ich widziałeś? Tylko nie kłam!
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 114/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
114
Koniokrad opowiedział całą historyjkę naszego z nim spotkania.Brodacz, jak tego wysłuchał, wpadł w szał. Zaczął wymyślać od durniów i
osłów. Na koniec dodał, iż wystarczyło kilku dni nieobecności, aby mu
popsuto cały plan. Wreszcie kazał zgasić ognisko, siodłać konie i ruszać wdrogę.
— Po nocy? — któryś zaprotestował nieśmiało.
— Milcz!
— A może lepiej tamtych poszukać, szefie?
— Byli w niewoli u Apaczów, dlaczego są na wolności? Wiesz?
Zapytany tylko wzruszył ramionami.
— Jak nie wiesz, niedołęgo, to nie zabieraj głosu. Sądzę, że ichwypuszczono i pewnie nas teraz tropią do spółki z czerwonymi skórami.
— A co z nim poczniemy? — k oniokrad wskazał na mnie palcem.
Brodacz zastanowił się chwilę:
— On tu przyszedł na przeszpiegi. Daliście się podejść, jak dzieci.Żebym ja wiedział, coście mu nagadali?
— Ależ nic... nic takiego... — zapewniał towarzysz koniokrada.
— Milcz! Wlec go z sobą nie możemy, a trupów nie lubię... Jużraczej was powywieszałbym. Za głupotę. Postawcie go pod tamtymdrzewem i mocno ściągnijcie krzemienie. Gdzie jego koń?
— Nie wiemy. Powiadał, że zostawił w lesie.
— I nie sprawdziliście? Bałwany!
— Jak rozkażesz, pójdziemy szukać.
— Nie ma na to czasu. Gdzie jego broń?
— Miał tylko tę pukawkę.
Obejrzał mój rewolwer.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 115/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
115
— Wsadźcie mu z powrotem za pas ten gruchot. Ruszamy.
Chwycili konie za uzdy i poczęli zagłębiać się w leśny gąszcz.
Brodacz, kiedy mnie mijał, warknął jak pies:
— Jak masz sprytnych przyjaciół, to cię uwolnią. Teraz ci uszło nasucho, ale za drugim razem... Pamiętaj!
Potem zaklął obrzydliwie i odszedł. To wszystko — zakończyłopowiadanie Colorado.
— Oj — westchnąłem — jakoś nam się nie plecie...
Wiadomości nie były pomyślne. Ba, nawet niebezpieczne, o czymtraper jeszcze nie wiedział.
— Janie — odezwał się Karol — co sądzisz o tym Tomie Gordonie?
— Trudno uwierzyć, ale to przecież musi być Lesser z Rainy
Valley. Co za bezczelność! Przybrał sobie twoje nazwisko, Karolu.
— I szuka swego skarbu. Tak, tak...
Teraz czas wyjaśnić, czego dotyczyła podsłuchana przez Coloradorozmowa i dlaczego lekkie ciarki przebiegły mi po krzyżu.
Przed rokiem — jak już wspominałem poprzednio — na terenie
Arizony zdołaliśmy rozgromić bandę rabusiów, która nosiła pompatyczną
nazwę: Słońce Arizony. Jej ośrodkiem działania było małe miasteczko RainyValley, a szefem właśnie Lesser. Część uczestników bandy poległa, część
dostała się w nasze ręce. Ale Tom Lesser zdołał uciec, pozostawiając w
pewnej dolinie (zwanej Doliną Śmierci) ukrytą część swych łupów.Trafiliśmy tam, wydobyli i zakopali na nowo. Oczywiście nie w tym samym
miejscu. Teraz stało się jasne, iż przywódca Słońca Arizony powrócił. Ani na
sekundę nie wątpiłem, że rzekomy Tom Gordon jest Tomem Lesserem,
który zdołał bądź zebrać niedobitki swej bandy, bądź zwerbować nowychochotników, aby odzyskać łupy. Najgorsze w tym było to, iż wiedział onaszej tu obecności.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 116/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
116
— Myślę, Karolu — zacząłem — że Lesser powróciwszy, chyba zMeksyku, udał się do doliny, gdzie stwierdził, iż skarb znikł.
Prawdopodobnie przypuszczał, że zabraliśmy wszystko. Dłużej nie miał po
co kręcić się po Arizonie, to było dla niego niebezpieczne. Przeniósł się więcna teren Nowego Meksyku, najprawdopodobniej nie mając jeszcze żadnegoplanu dalszego działania. Jakiś przypadek mu dopomógł.
— Zgadzam się z tobą. Ale w tej sprawie istnieje wiele znakówzapytania. Można by przypuszczać, że na przykład O’Brien zawędrował doDoliny Śmierci, odkrył skarb, a później chwalił się swym odkryciem. Co na
to powiesz, Colorado?
— Nie bardzo pojmuję, o co tu chodzi? Co za skarb? Skąd sięwziął? Nic o tym dotąd nie słyszałem.
— To zrozumiałe — odparł Karol. — Zaledwie kilka osób zostało
wtajemniczonych. I dlatego proszę, Colorado, zachowaj tę informację dlasiebie.
I obaj opowiedzieliśmy całą historię Słońca Arizony. Trapersłuchał z uwagą, ale zdziwił się mniej, niż tego oczekiwałem. Zauważył
tylko, iż “bardzo różne rzeczy" wydarzają się w tych stronach.
— Teraz rozumiem, dlaczego O’Brien powinien być cały i żywy —
stwierdził. — Tak długo będzie żył, jak długo nie opisze dokładnie albo niedoprowadzi ich do miejsca, w którym znalazł złoto. Sądzę, iż wygadał siętylko o znalezisku, ale nie powiedział, gdzie tego dokonał. Jego szczęście.
Jeśli nadal będzie sprytny, zdoła przewlec sprawę. Tylko na jak długo?
Lękam się o Samuela...
— Bardzo ryzykują — zauważyłem. — Wlec jeńca taki szmat
drogi. Niechby tak natknęli się na kogokolwiek!
— Nieprawdopodobne, doktorze. Na tych pustkowiach?
— Przypuśćmy. Czy jednak z farmerem znajduje się jego żona i
syn?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 117/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
117
— Nie sądzę — odparł Colorado. — Pewnie trzymają ich gdzieś nauboczu, jako zakładników. Na wypadek, gdyby O'Brien próbował uciec.
— A ci dwaj z obozowiska Apaczów? Po co tam się zjawili? A możeto nie byli ludzie Lessera? W głowie mi się przewraca z tego wszystkiego —
stwierdziłem samokrytycznie.
— Teraz znowu mój domysł, Janie — odparł Karol. —
Przypuszczam, iż Lesser wysłał swych ludzi, aby potwierdzili podejrzeniaMałego Jelenia i aby nas jak najdłużej zatrzymano. Sam tam nie poszedł, nie
chciał, abyśmy go poznali. Bo że Pehnulte odjechał, o tym musiał wiedzieć.Ale z tego wniosek dość pocieszający.
— Nie widzę w tym nic pocieszającego.
— Lesser lęka się nas. Nie chce dopuścić do otwartej walki. Nic
dziwnego, że się tak wściekł usłyszawszy, że znowu bujamy na wolności.
— Ciągle nie pojmuję. Przecież Lesser nie mógł wiedzieć, że nas
schwytano i oskarżono o podpalenie!
— Nie tylko mógł, ale nawet musiał. Stawiam dolary przeciw
orzechom, że kiedy Mały Jeleń zdybał nas przy zgliszczach farmy, ktoś zczłonków bandy, (a może sam Lesser?) znajdował się w pobliżu.
Westchnąłem głęboko:
— Widać to tutejszy klimat tak na mnie działa, ale jeszcze nie
wszystko pojąłem. Gdybym całą sprawę opisał w jakimś modnym
westernie, nie uwierzyłby w nią chyba żaden z czytelników!
— Ech, doktorze — wtrącił się Colorado — samo życie stwarzasytuacje, w prawdę których trudno uwierzyć. Wiem coś o tym.
— Czego jeszcze nie pojąłeś, Janie?
— W jakim celu człowiek Lessera, lub sam Lesser, czekał pod
farmą?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 118/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
118
— Żeby sprawdzić, jak się zachowamy. Lesser musiał wiedzieć, żegościmy u O’Briena. W godzinach, w których najspokojniej polowaliśmy
sobie nad rzeką, “ktoś" odwiedził Irlandczyka, i to ktoś mu znajomy. O’Brien
zapewne pochwalił się, jakich to gości ma w domu. Możesz sobie wyobrazić,jak taka wiadomość zaskoczyła Lessera i przeraziła jednocześnie. Ale nie wtym stopniu, by zrezygnował ze swego zamierzenia. Ani go odłożył napóźniej. Być może, że i tutaj nie czuje się zbyt bezpiecznie i nie chce
przedłużać swego pobytu. Postanowił więc działać błyskawicznie,
uprzedzając nasz powrót z polowania. Gdy porwano irlandzką rodzinę,czekał z kolei na nas. To było sprytne posunięcie, ani słowa. Pewnie chciał zkolei i nas porwać.
— Albo zast rzelić — dodałem.
— Nie sądzę — włączył się do rozmowy Colorado. — Gdyby kto
znalazł nasze trupy, sprawa stałaby się zbyt głośna.
— Przypuśćmy. Chociaż moim zdaniem podpalenie domu to
również “głośna" sprawa.
— Dom mógł spłonąć przypadkowo. Gospodarze się wynieśli. Nie
istnieje nawet ślad przestępstwa. Mniejsza zresztą z tym. Faktem jest, iżMały Jeleń nieświadomie bardzo dopomógł Lesserowi, biorąc nas doniewoli. I Lesser, albo ktoś z jego ludzi, był tego świadkiem.
— Mogło tak być — odparłem. — Ale co teraz? Czy mamy go
ścigać aż do Arizony? To bardzo komplikuje nasze plany...
— Będziemy ścigać — odparł poważnie Karol. — Aż do skutku.
— I znowu zastępować szeryfów — powiedziałem zgryźliwie. —
Jakby ich tu brakowało...
— Są, są. Ale nie przemierzają tego kraju na koniach, tylko siedząpo miasteczkach. Nie możesz temu się dziwić, Janie. Ostatecznie, pilnująswoich podwórek.
— Chyba — zwrócił uwagę Colorado — nie jest dla nas
najważniejsze, co robią szeryfowie, a czego nie robią. Trzeba ścigać Lessera
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 119/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
119
i schwyt ać go, zanim znowu nie wyniesie się do jakiegoś Meksyku. Od tegoprzecież zależy uwolnienie O'Briena. Nie wiem, jak wy, ale ja Samuela nie
zostawię w takim nieszczęściu.
— Ani my — stwierdził energicznie Karol.
— No właśnie. Musimy capnąć Lessera najpóźniej w Dolinie
Śmierci, kiedy będzie ładował swe skarby. W przeciwnym wypadku życie
O'Briena niewarte i złamanego centa! Pamiętacie drogę do tej doliny?
Przytaknęliśmy, a ja dodałem:
— Żeby tylko nasz koniokrad i ten jego kumpel nie wygadali sięprzed Lesserem, z czym to panu się zwierzyli. To by diabelnie zagmatwałosprawę.
— Dam sobie zdjąć skalp — oświadczył traper — jeśli to ktopotrafi, że na ten temat nie pisnęli nawet słówka. Ze strachu przed swym
szefem. Nie, nie. Myślę nawet, że mnie po cichu nadal uważają za
nieszkodliwego dla nich człowieka. No, ale dość tych rozważań. Udamy sięprościutko śladami Lessera. Żeby nie wiem jak kręcił, nie umknie.
Ruszajmy!
— Jeszcze chwilkę — powiedziałem. — Czy nie wspominałeś,Colorado, że na farmę napadło trzech ludzi?...
— Być może nawet czterech. Ale to nie ja wspominałem, to
powiedziały tropy, trochę zamazane.
— Zgoda. Gdzie byli inni z tej bandy?
— Nie jestem jasnowidzem, doktorze. Proszę tego ode mnie niewymagać. Może o tym dowiemy się później.
Wzięliśmy konie za uzdy i wkroczyliśmy w las. Tropy byływyraźne i odczytać je bezbłędnie, potrafiłby nawet greenhorn.
— To właśnie mi się nie podoba — stwierdził stary traper, gdywyraziłem zadowolenie z tego faktu. — Są zbyt dokładne. Bardzo proszę,
uważajcie na boki. Patrzcie pilnie na prawo i na lewo. Zwracajcie uwagę na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 120/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
120
najdrobniejsze znaki. Jestem przekonany, że ten wyraźny trop wyprowadzinas na bezdroża.
Posuwaliśmy się przez coraz większy gąszcz krzewów i małychdrzewek. Jeden czy dwu uciekinierów mogło w takim miejscu wygodnie
skręcić w bok i anibyśmy zauważyli. Wytrzeszczaliśmy więc oczy, jak tegożądał Colorado. Wreszcie wydostaliśmy się z zarośli, drzewa poczęły
rzednąć. Wskoczyliśmy na siodła i jechali stępa, a miejscami nawet kłusa.Dobrze po południu daliśmy odpocząć zwierzętom. Na małej, szmaragdowątrawą pokrytej polance roznieciliśmy skromny ogieniek, a Colorado —
wierny swemu zwyczajowi — zanim usiadł, obszedł dokoła las.
Posiłek wypadł skromnie: resztki suszonego mięsa i suchary. Niemogliśmy przecież przewidzieć, że [wplatamy się w tragiczną przygodęO’Briena, że w konsekwencji wielodniowego pościgu nie starczy nam czasu
na polowanie. Gdyby nie przymusowy pobyt wśród Apaczów, którzy nas takdobrze karmili, już dawno wyczerpałyby się nam resztki zapasów.
— A gdyby jednak zapolować? — zaproponowałem gryząc bezapetytu twarde jak kamień kawałki mięsa.
— Ba — odparł Karol — nie wolno nam ryzykować ani jednegostrzału. Ścigani usłyszą huk. Nieodpowiednia to pora.
Nie nalegałem więc. W kwaśnym humorze docisnąłem popręgówswego konia. On przynajmniej nie mógł narzekać. Na każdym postoju miałświeżej trawy w bród.
Za polanką drzewa rosły coraz rzadziej, znikło wilgotne poszycie,
spod którego wyjrzała zbita, twarda ziemia, wydająca pod kopytami głuchyodgłos. Trop, po którym dążyliśmy, nie był już tak wyraźny jak dawniej,
miejscami zanikał. I tylko doświadczone oczy pozwalały na jazdę bezprzystanków. Tak posuwając się minęliśmy ostatnie samotne świerki. Terazprzed nami ciągnęła się bezkresna płaszczyzna jałowej gleby: jakieśzrudziałe piaski, obłe pagórki, porosłe kolczastymi krzewami.
Gdzieniegdzie sterczał kaktus o dziwacznych kształtach, rozwidlający się na
kształt postawionego sztorcem widelca. Cała ta przestrzeń nawet w blasku
słońca sprawiała posępne wrażenie. Wstrzymaliśmy konie i patrzeli na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 121/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
121
daleki horyzont. Nigdzie najdrobniejszego śladu człowieka ani zwierzęcia,nigdzie zielonej plamy. Wszystko namalowaną zostało przez przyrodę
jednostajnym, szarobrązowym kolorem. Mimo woli wzdrygnąłem się.
Colorado milczał i rozglądał się dokoła ze skupioną powagą. —
— Niebezpieczne strony — odezwał się po chwili. — Prawie jak
pustynia. Zabłądzić łatwo, zginąć z pragnienia również. A poza tym:
skorpiony, jadowite pająki i żmije. Innej zwierzyny tu nie uświadczysz. Nieto mnie jednak najbardziej martwi, ale brak wody w naszych worach, a po
drodze jej nie znajdziemy. I to długo. Niegdyś towarzyszyłem karawanie
osadników jadących przez te bezdroża. Tędy wiodła najkrótsza trasa, a
przecież wlekliśmy się trzy dni. I przez trzy dni nie widziałeś ani drzewka,ani najmniejszej trawki, ani przyzwoitego zwierzęcia. Tylko sępy na niebie.Tfu! Diabelski to kraj, w sam raz pasuje do Lessera i jego bandy. Pewnie
dlatego wybrał sobie taką trasę.
— Zatrzymali się — przerwał mu Karol odejmując od oczu
lornetkę.
— Widzisz ich? — zapytałem.
— Widzę ślady. Ziemia stratowana, jakby urządzali koński turniej.Jedźmy.
Ruszyliśmy cwałem, aby po paru minutach takiej jazdy stwierdzić,iż Karol nie mylił się. Siady były wyraźne, konie musiały tu stać dłużej, bopiach został skopany dokoła, i to na dużej przestrzeni.
— Rozdzielili się — stwierdził Colorado — spójrzcie.
Zeskoczyliśmy z siodeł, aby przyjrzeć się odciskom kopyt. Troprozwidlał się prawie pod kątem prostym.
— Tu stali i naradzali się — zwrócił nam uwagę Karol. —
Następnie dwa konie odjechały w bok, reszta ruszyła prosto. Zagadka.
— Zagadkę rozwiążemy — stwierdził traper — ale rozdzielać sięnie będziemy. Wystarczy wybrać kierunek. Gdyby tak można odczytać trop
konia Lessera...
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 122/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
122
— Gdyby tak można — powtórzył Karol i zamyślił się chwilę. —
Colorado, wspominał pan, że nie ma tu ani odrobiny wody.
— W najbliższej okolicy na pewno nie. A dalej? Nie badałem tejpustyni. Zaraz... poczekajcie, coś mi świta... Tak, słyszałem. Opowiadał mi
przewodnik karawany. Czy to bajka, czy nie bajka... nie wiem, ale gdzieś wtych stronach ma stać jakiś dom...
— Gdzie?
— Podobno w samym środku tych bezdroży.
— Jak dom to i ludzie — powiedziałem.
— O ludziach nic nie wiem.
— Więc kto go i po co zbudował?
— Powiadano mi, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że założy tu
farmę. Twierdził, że te piachy są niesłychanie żyzne, byle im dostarczyćwilgoci. Zabrał się do kopania studni, sprowadził ludzi i materiały, wzniósł
budynki. Kosztowało go to sporo.
— I wody nie znalazł — wtrąciłem.
— Właśnie, że znalazł. Dokopał się, sprowadził pompę. Ale nabudowę kanałów irygacyjnych nie starczyło mu już pieniędzy. Któregoś
dnia zwolnił swoich pomocników, wsiadł na konia i odjechał. Podobnobudynki stoją po dziś dzień, suchy klimat świetnie je konserwuje. A studnia
z pompą jakoby nadal dostarcza wody. Paru śmiałków usiłowało dotrzeć do
zagrody, ale nie trafili. Tyle wiem. I jeszcze jedno: podobno do tej
opuszczonej chałupy jedzie się trzy, cztery dni. Ale co nam z tego? Takdługo bez wody nie wytrzymamy. W głębi pustyni jest dwa razy goręcej niżtu. Człowiek wypaca z siebie wszelką wilgoć, robi się suchy jak szczapa i
pada. Myślę, że to prawda. Gdy piasek się nagrzeje, pali jak wielki piec pełenwęgla. Nie mamy wody, nie mamy jedzenia. Czyżby Lesser mógł się nam
wymknąć? Musi być pewny swego, dlatego śladów nie zacierał.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 123/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
123
— Najpierw wybierzmy kierunek — zaproponował Karol. — Nie
możemy przez pustynię, skręćmy w prawo, za tym bocznym tropem. Tak
czy siak, zawsze znajdziemy się na śladach bandy.
— Zgoda. Skręcajmy.
Z miejsca ruszyliśmy galopem. Bure obłoczki kurzu wzbiły się wpowietrze. Po kilku minutach czułem, jak pył pokrywa mi twarz, jak piasek
trzeszczy w zębach i drapie za koszulą. Słońce poczęło palić nieznośnie,więc z utęsknieniem spoglądałem na czarną linię lasu, ciągnącą się
równolegle do kierunku naszej jazdy, w odległości dobrej mili. Ten galopnie trwał jednak długo, bo oto Colorado raptownie wstrzymał wierzchowca:
— Patrzcie! Zatarli, wszystko zatarli, spryciarze!
Nie mylił się. Zdeptana ścieżynka zginęła nagle wśród piasku itwardych, wielkich grud gliny.
— Obwiązali koniom kopyta — stwierdził Karol.
— I pięknie za sobą zamietli — dorzucił Colorado. — Spodziewali
się nas.
Zeskoczyliśmy z siodeł. Nastąpiła najżmudniejsza część wyprawy.
Maszerowaliśmy zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo, jak psy węszące za
zwierzyną. Trwało to długo, bardzo długo i... bezskutecznie. Zupełnie jakbyuciekający nagle zapadli się w ziemię lub frunęli w powietrze. Nużyło mnie
to szukanie, ale milczałem. Na szczęście Colorado widać również się
zniechęcił.
— Dosyć — powiedział przystając. — W ten sposób nic nieosiągniemy. Trafiliśmy na sprytniejszych. Proponuję coś innego: wsiadajmyna konie i jedźmy równolegle do linii lasu. Jeśli się nie mylę, w ten właśniesposób szybciej trafimy na urwany trop.
— Skąd taka pewność? — zapytał Karol. — Mogli skręcić z miejsca
wprost na pustynię.
— To nieprawdopodobne. Zastanówmy się chwilę: w jakim celu
rozdzielili się? Dlaczego tylko dwu ludzi zmieniło kierunek, a reszta
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 124/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
124
pojechała prosto? Czy po to, aby nas zmylić? Dlaczego pierwszy ślad niezostał zatarty, tylko ten boczny? No? Pomyślcie.
— Wygląda na to, iż uciekającym zależy, abyśmy gnali za nimiwprost na pustynię — powiedziałem.
— Albo po prostu wiedzą, iż tym tropem i tak nie ruszymy —
sprostował Colorado.
— Ależ dlaczego?
— Dlatego, doktorze, że nie wolno zapuszczać się w te bezdrożabez zapasu wody. Więc według ich kalkulacji jeśli nawet za nimi ruszymy,
wkrótce będziemy zmuszeni zaniechać pościgu. Właśnie z braku wody.
— Pięknie — odparłem — może i tak być, ale to wszystko nietłumaczy powodu odłączenia się od całej grupy dwu jeźdźców.
— Pojechali po wodę dla oddziału — mruknął Karol. — To
oczywiste.
— Gdzież tu woda?! — wykrzyknąłem.
— A jednak musi być — stwierdził st ary traper — albo ja nie
umiem myśleć prawidłowo. A jeśli tu jest źródło wody, to tylko w pobliżujakiejś kępy zieleni. Nie widzę w okolicy nic zielonego poza lasem. Z tegowniosek, iż źródełko czy jeziorko musi znajdować się albo na skraju
pustyni, albo nawet wśród pierwszych już drzew. Dlatego właśnie
proponuję jechać równolegle do lasu. Jestem pewien, że po pewnym czasiena nowo ujrzymy zagubione tropy, jakem Colorado!
Wskoczyliśmy na konie. Przed nami ciągnęła się ciągle ta samapustynia, zupełnie jałowa. Minęła godzina.
— Colorado — odezwałem się — wracajmy. To błędny trop.
— Wręcz przeciwnie, doktorze.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 125/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
125
Zatrzymał raptem wierzchowca, zeskoczył z siodła, pochylił się ipodniósł z piachu jakiś drobiazg, który podał mi na otwartej dłoni. Był to
kawałeczek gałązki iglastego drzewa. Zielonej gałązki.
— Jak pan myśli, doktorze, skąd to się tutaj wzięło? Nie wyrosło
przecież, ani wiatr nie przyniósł z lasu. Zbyt daleko. Ot, po prostu tenkawałeczek zieleniny oderwał się od miotły, którą zacierali ślad. Naprzód,
dżentelmeni!
Znaleziona gałązka była wystarczającym argumentem, aby
popędzić konie. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i oto — porzucona gałąź, aza nią wyraźny ślad kopyt.
— Wspaniale, Colorado! — zawołałem.
— Sza, doktorze. Nie tak głośno, jesteśmy zapewne niedaleko celu.
Od tego miejsca linia tropów wiodła nas coraz bliżej lasu, aż
wreszcie przeciął nam drogę zielony cypel. Tu puszcza werżnęła się w
morze piasków. Gdy podjechaliśmy, ujrzałem niewielkie jeziorko okolonepasem liściastych krzaków. Woda była zimna i kryształowo czysta. Jakiś
podziemny nurt musiał zasilać ten zbiornik, bo odnalazłem tylko jego ujście— małą rzeczułkę zwężającą się coraz bardziej, na koniec ginącą nikłymistrużkami wilgoci w czerwonym piachu.
Ziemia dokoła została zdeptana: odciski butów i kopyt znaczyłykraniec jeziorka, a potem ciągnęły się wzdłuż tej dziwnej rzeczki i dalej, hen
w głąb pustyni.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 126/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
126
V I I I
S a m o t n y j e ź d z i e c
Od chwili opuszczenia jeziorka minęły już dwa dni monotonnejjazdy. Wiodły nas tropy. Raz wyraźne, innym razem ginące i mozolnie
odszukiwane. Dokoła ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej
barwie, gdzie nawet kaktus należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane wworki i manierki zmniejszyły się w sposób niepokojący. Pod koniecdrugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje. Chodziło tu przede wszystkim
o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie wydostaniemy się z tychprzeklętych bezdroży! Na szczęście wieźliśmy jeszcze sporo świeżej trawy i
zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego, ile się dało, ipoupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach swejmyśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy?
Z żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej. Niemieliśmy już ani kawałka mięsa, nawet suszonego, a jedynie pemikan,
suchary i kawę.
W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku
roznieconym z kilku zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż wtych stronach nocne ognisko to rzecz zbyteczna — nie ma tu drapieżników
— nocny chłód, jaki następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawałwe znaki. Kuliłem się pod pledem, marząc o trzaskających złotympłomieniem polanach. W wyniku — ledwo drzemałem, budząc się co chwila
zmarznięty na kość, i nocną wartę uznałem tym razem za przyjemnąrozrywkę.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 127/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
127
Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedyniebo poczęło różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami
rzuciłem na prawie wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów,
roznieciłem szybko ogień i — niepomny na nakazy oszczędnościowe — nastawiłem wodę na kawę aż w trzech pełnych po brzegi naczyniach. Moitowarzysze jeszcze spali. Kiedy woda zaczęła wrzeć, dość bezceremonialnieich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak przemarznięci, iż bez słowa protestu
przyjęli z moich rąk wielkie kubki pachnącego napoju. Ze słowami nagany
spotkałem się dopiero podczas pojenia koni. Wtedy mój postępek określiłKarol jako szaleństwo, a Colorado stwierdził zgryźliwie, że on sam jestbardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak “ktoś inny" — tu zerknął na
mnie — pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny nierozważnypostępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo trzeba
było jechać jak najszybciej.
Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się
na szczyt nieba, przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda byłamożliwa dzięki zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, anawet raptownie nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie
przeczuwając ich kierunek, i po paru minutach znowu na nie trafiał. Wpołudnie uczyniło się tak gorąco, że nie sposób było dalej wędrować.
Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej płaszczyzny, rozglądając siędokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia. Ale nigdzie ani marnegodrzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając nad sobą prymitywny
namiot z derek podpartych strzelbami.
W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na
ranną rozrzutność ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzyszezapadli w głębokie milczenie.
Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwórimprowizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące zopuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na
nie wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym powietrzem. I
właśnie wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł
głowę. Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 128/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
128
bo natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł trącając jedną ze strzelb –
podpórek. Namiot zawalił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów
sukna. I oto, co ujrzałem: na pierwszym planie — Colorado z rewolwerem w
dłoni, na drugim — konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami igłowami wyciągniętymi w kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, natrzecim planie, w dali jaskrawo błyszczącej w słońcu — jakiś cień sunący wnaszym kierunku. Zmęczenie znikło. Chwyciłem za lornetkę:
— Jeździec — powiedziałem ochrypłym głosem.
— Tak to wygląda — przytaknął Colorado. — Ależ się wlecze...
— Może pada z pragnienia?
Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkanywędrowiec tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły.
Spiąłem wierzchowca do galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałemjeszcze głos Colorado:
— Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..?
Potem ogarnęła mnie cisza martwej przestrzeni mącona tylko
głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość szybko malała, aż to, co było dotądsylwetką, cieniem, stało się wyraźnym kształtem. Zbliżał się ku mnie koń.Bez jeźdźca. Z opuszczonym łbem i cuglami, które wlokły się po ziemi.
Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść zwierzęcia znaczyły białe płaty piany,oczy miał zamglone, niewidzące, a zad znaczyła czerwona, podłużna plama
zakrzepłej krwi.
Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił.
Poznałem to po drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy gozatrzymałem. Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tegozmuszę — padnie. Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze byli dość
daleko. Zeskoczyłem z siodła, wyciągnąłem z juków płaski garnczek,napełniłem go wodą zaczerpniętą z płóciennego bukłaka. Niełatwo mi toposzło, bo mój własny wierzchowiec, poczuwszy wilgoć, począł się kręcić w
miejscu. Krzyknąłem, żeby się uspokoił, i podsunąłem naczynie pod
nozdrza nieszczęsnego wędrowca. Wciągnął głęboko powietrze i zanurzył
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 129/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
129
pysk w garnku. Opróżnił go szybko, potem parsknął. To był dobry znak. Moitowarzysze nadjeżdżali. Dosiadłem konia i ruszyłem dalej, nękany
wyrzutami sumienia, że dla konia zapomniałem o jeźdźcu.
Ślad był wyraźny. Biegł równolegle do tropów ściganych przez nas
ludzi. Ujechawszy z pół mili ujrzałem człowieka leżącego bezwładnie podsamotnym kaktusem, w pyle pustyni. Kapelusz o szerokim rondzie zsunął
mu się z czoła i odsłonił głowę pokrytą gęstym, siwiejącym włosem.
Ukląkłem przy nim, chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem
tętna. Rozpiąłem kurtę — rozchylona koszula była mocno skrwawiona. Tenczłowiek wcale nie zginął z pragnienia. Padł od kuli!
Jednakże nic tu nie wskazywało na walkę, nie dostrzegłem napiachu nawet śladów pogoni. Więcej nawet — stwierdziłem, iżwierzchowiec zabitego od dawna już posuwał się stępa. Prawdopodobnie
bardzo długo niósł na grzbiecie nieprzytomnego człowieka, który wreszcie— osłabiony upływem krwi i żarem lejącym się z nieba — spadł z siodła.
Colorado nadjeżdżał cwałem. Zdumiałem się widząc, jak pobladłmimo opalenizny.
— Roger Drake! — krzyknął ściągając cugle koniowi, a potemstając obok mnie, powtórzył:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 130/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
130
— Roger Drake. Któż by się spodziewał...
— Pan go znał? — zapytałem i w tej samej chwili zdałem sobie
sprawę z bezsensowności tych słów.
— To stare dzieje, doktorze. Co z nim?
Rozłożyłem bezradnie ręce: — Żaden lekarz nie pomoże...
— Na to mu przyszło — szepnął, a później, zwracając się do mnie i
do Karola: — Szukałem go przez dwadzieścia lat...
Ukląkł przy leżącym i dodał tonem usprawiedliwienia:
— Muszę przeszukać ubranie. To ważne.
Staliśmy nieruchomi, gdy Colorado drobiazgowo badał kieszenie
skórzanej kurtki.
— Nie ma nic — stwierdził. — Woreczek z tytoniem i fajka.
Szkoda.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 131/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
131
Nie potrafiłem odgadnąć, czego poszukiwał stary traper i czego tomu było “szkoda".
Straciliśmy sporo czasu na wykopanie grobu, bo chociaż ziemiabyła piaszczysta i miękka, nie mieliśmy łopaty. Musiały ją zastąpić nasze
dłonie.
Kiedy wreszcie przy samotnym kaktusie wyrósł malutki pagórek,
siedliśmy wokół, śmiertelnie zmęczeni. Bezlitosne słońce prażyło ogniem.Dyszałem jak ryba wyjęta z wody. Wierzchowce stały nieruchomo i tylko
słychać było cichy szelest ziarenek piasku przesypującego się w lekkichpodmuchach skwarnego wiatru.
— To byłoby zabawne — odezwał się nagle Colorado. — Byłobyzabawne, gdybyśmy właśnie przez niego — wskazał palcem na kopczyk —
musieli tu zginąć. Widział pan jego twarz, doktorze?
Skinąłem głową.
— I co pan o niej może powiedzieć?
— Przypomina wizerunki rzymskich patrycjuszów, tyle w niej
jakiejś godności — odparłem zapominając, iż traper mógł nigdy nie słyszećo Rzymianach, a tym bardziej o patrycjuszach.
Ale on skinął tylko głową i dodał ku memu zdumieniu.
— Właśnie, wygląda jak podobizna Juliusza Cezara odbita na
starej monecie.
— Ktoś bliski?...
Machnął przecząco ręką:
— O, nie! Nie uwierzycie, że ten człowiek o tak dostojnym obliczuwciągnął do piekła więcej ludzi, niż miał włosów na głowie. Wszystko w
nim było kłamliwe i oszukańcze. A twarz najbardziej. Sam się o tym
przekonałem, szkoda, że tak... późno.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 132/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
132
Ostatnie słowa wypowiedział już szeptem. Nie pytałem więcej, aKarol krótko zagadnął:
— Ruszamy?
— Natychmiast. Wody coraz mniej, a amatorów na nią przyrosło.Pan napoił tego konia, doktorze — stwierdził. — Piękne zwierzę, kiedyindziej bardzo bym się z takiego nabytku ucieszył. Sprawdźmy juki. Może
zdradzą nam, dlaczego strzelano do tego człowieka.
Począł nerwowo odpinać paski. Zawartość juków okazała się
zdumiewająca: jeden z nich został wypchany po brzegi monetami. Były to
meksykańskie pieniądze, niektóre już dawno wyszłe z obiegu, z podobiznągłowy cesarza Maksymiliana lub jeszcze starsze, opatrzone dziwacznymihieroglifami. Zupełnie jakby pochodziły z okresu pierwszych
konkwistadorów. I wszystkie złote. Zagłębiłem rękę po łokieć i z głębi
wyciągnąłem kilka francuskich ludwików.
— Sprawa się wyjaśniła — powiedziałem. — Dlatego go zabito.
— Ale czemu nie ścigano? — zagadnął Karol.
— On chyba obrabował muzeum — powiedział Colorado.
Ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Spojrzałem na Karola.
Oglądał w skupieniu błyszczący krążek.
— Zajrzyjmy do drugiego z juków.
Odpiąłem szybko paski. Odchyliłem skórzaną klapę, sięgnąłem
ręką w głąb i wyciągnąłem półokrągłą zausznicę, złotą, wysadzaną
błękitnymi kamieniami. Nie znam się na tych rzeczach, ale sądząc powykonaniu, przedmiot musiał być bardzo stary.
— Obawiam się, Karolu, że ktoś jeszcze poza O’Brienem odkryłskarb Lessera.
— Być może, Janie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 133/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
133
— Może? — krzyknąłem. — Przecież w Dolinie Śmiercioglądaliśmy podobne klejnoty.
— Podobne nie znaczy te same. Trudno coś twierdzić przedsprawdzeniem.
— A więc powinniśmy jechać do Doliny Śmierci. Najpierw O’Brien,a teraz jeszcze to! Wydaje mi się, że w ten sposób nigdy nie dotrzemy do
granic Meksyku.
— Patrzcie — Colorado wydobył na światło słoneczne lśniącą
broszę.
— Roger Drake miał nosa. Wiedział, co zabierać. Co chcecie z tymuczynić? — zwrócił się do nas. — Nie będziecie chyba odwozić wszystkiegodo Doliny Śmierci. Nie pora teraz na to. I czy to na pewno jest skarb
“waszego" Lessera?
Wyjaśniłem, iż przedmioty te bardzo przypominają to, co
znaleźliśmy w dolinie. I że moim zdaniem...
— Ot, fantaści — przerwał mi. — Nie mogliście od razu
wszystkiego stamtąd zabrać? Nie byłoby teraz wątpliwości, a biednySamuel nie wplątałby się w taką kabałę.
Więc znowu opowiedziałem, że gdy znaleźliśmy skarb,postanowiliśmy nic nie zabierać, a wielkie bogactwo przeznaczyć na jakiś
wspólny cel.
Colorado wzruszył ramionami:
— Strzeliliście głupstwo. Niejeden sądzi, że jak coś zakopie, to jużtego sam diabeł nie odkryje. A wiadomo: jak człowiek schował, człowiekodnajdzie. Martwcie się teraz sami. Ja tylko pytam: co chcecie z tym robić?
Jeśli macie zamiar wieźć z sobą, umywam od wszystkiego ręce.
— Ależ Colorado! — zawołałem. — Co pan ma na myśli?
— Myślę, że ścigamy bandytów i że jeszcze możemy się znaleźć w
nie lada tarapatach, a to — wskazał na rozwarte juki — przysporzy nam
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 134/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
134
kłopotów. Zrabowane diabelskie złoto! Nie, nie! Ja z tym nie pojadę. Nadobrą sprawę konia należałoby również tu zostawić, ale mi żal zwierzęcia.
Wierzcie mi, mam dobre doświadczenie. Musimy to zakopać, natychmiast.
Właśnie tu, przy tej mogile. Czekam na waszą decyzję.
Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie:
— W tym, co mówi Colorado, jest sporo słuszności. Zakopmy —
powiedział.
— A jeśli to jest część skarbu Lessera? — zaprotestowałem.
— To wrócimy tu później.
Nie sprzeciwiałem się dłużej.
W chwilę później musiałem wziąć udział w mozolnym grzebaniunowego dołka. Kiedy uznaliśmy go za odpowiednio głęboki, cisnęliśmy weń
oba juki i dokładnie zasypali. Pomyślałem wówczas, że dopóki widniejąnasze i tych, których ścigamy, tropy, trafić do tego miejsca nie będzietrudno. Kiedy jednak wiatr zawieje ślady i wyrówna grobowy kopczyk, nikt
nie odnajdzie zakopanych kosztowności.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zająłem miejsce na końcu naszej
małej kawalkady, wiodąc na długiej uździe konia Rogera Drake. Kim on był?
— myślałem. — Co go łączyło z Colorado? Ale przede wszystkim: w jakisposób wszedł w posiadanie złotych monet i drogocennych wyrobów? I czy
to część skarbów Lessera?
Nad wieczorem, gdy słońce poczęło sięgać horyzontu,
dostrzegliśmy w dali szare, zamazane zarysy jakiejś budowli czy teżwzniesienia. Z takiej odległości nie sposób było stwierdzić.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby napoić konie odrobiną wody.
Wtedy Colorado, który miał z nas wszystkich najlepszy wzrok, poprosiłmnie o lornetką i długo przyglądał się zagadkowym kształtom.
— To jest dom — stwierdził. — I to nie jeden, lecz parę
zabudowań. Nic innego, jak tylko zagroda tego zwariowanego rolnika. A
skoro zabudowania, to i woda. W tych stronach nie istnieje żadna inna
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 135/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
135
chałupa. Z tego wniosek: dalej jechać nie możemy. Być może Lesser ztowarzyszami odpoczywają teraz na farmie. Szybko by nas dostrzegł.
Zeskoczył z siodła, wyjął z juków zaostrzony palik, wbił goobcasem buta w ziemię, zarzucił swemu koniowi koniec lassa na szyję, a
drugi przywiązał do kółka.
Postąpiliśmy podobnie.
— Colorado — zapytałem w pewnej chwili, gdy siedząc na
kopczyku piachu zapaliliśmy fajki — skąd pan wie o Juliuszu Cezarze? Na
prerii tego nie uczą. Zaśmiał się cicho, pyknął kłębem dymu:
— Myśli pan, doktorze, że ja zawsze wędrowałem prerią?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 136/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
136
I X
D o m n a p u s t k o w i u
W miarę jak niebo ciemniało, robiło się coraz chłodniej.Pozbawiona roślinności naga płaszczyzna bardzo szybko traciła ciepło. Nim
pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, począłem szczękać zębami.
Rozwinąłem koc i otuliłem się nim dokładnie. Skulony, oparłem głowę napodgiętych kolanach i w tak niewygodnej pozycji zapadłem w jakąśpółdrzemkę. Kiedy mnie zbudzono, rozprostowałem zdrętwiały kark i
ujrzałem nad sobą niebo czarne jak atrament, usiane srebrnymipunkcikami. A że właśnie wypadł nów, noc była dość ciemna, sprzyjająca
naszym zamierzeniom.
Wsiedliśmy na konie i ruszyli, już nie zważając na ślady, wprost na
dalekie budynki rzekomej farmy. Tam przecież — jak twierdził Colorado —
znajdowało się jedyne w tych stronach źródło.
Jechaliśmy powoli, jeden obok drugiego, aby nie pogubić się w
ciemnościach. Skorzystałem z tej okazji i zapytałem półgłosem:
— Kto do niego strzelał?
Stary traper natychmiast pojął, o kogo pytam.
— Mógł go zabić każdy, na dobrą sprawę. Tylu ludzi oszukał,
łatwiej mu było o wroga niż komukolwiek na świecie. Myślę jednak, że wdałsię w zwadę z kimś z grupy Lessera. Kogóż innego, u licha, spotkałby na tympustkowiu?
— Dlaczego go nie ścigali? Takie bogactwo!
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 137/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
137
— Nic o tym nie wiedzieli — wtrącił się Karol. — Nie wyobrażamsobie, aby Lesser ujrzawszy, co znajduje się w jukach, wypuścił z rąk
zdobycz.
— A powód strzelaniny?
— Nie miał prawdopodobnie żadnego związku z tym, co wiózłDrake. Tylko w ten sposób można wszystko wytłumaczyć.
— Wielki Bóbr ma rację — mruknął Colorado. — Od samego
początku tak myślałem, ale dajmy spokój tym rozważaniom, lepiej
popatrzcie przed siebie.
Z dalekich ciemności mrugał teraz ku nam złotawy punkcik.
— Światełko — powiedział Karol. — Tam ktoś jest.
— Zejdźmy z koni — zarządził Colorado. — Kawałek drogi
piechotką dobrze nam zrobi.
Teraz wędrowaliśmy jeden za drugim. Na koniec doszliśmy tak
blisko, iż złotawy punkcik urósł do rozmiarów sporego kwadracika.
— Tu zostawimy konie — odezwał się Colorado. — Pod pana
opieką, doktorze. Jeśli pan usłyszy strzelaninę, proszę wskoczyć na siodło i
dobrze wytrzeszczać oczy. Kto wie, może zajdzie konieczność szybkiegowycofania się z tego miejsca. Gdyby przypadkiem wylazł na pana jakiś obcy
człowiek, proszę natychmiast uciekać.
— Z trzema końmi luzem? Jak pan sobie to wyobraża, Colorado?
— Zostawi pan nasze wierzchowce i tego znalezionego. Przydadząsię nam później. Jeśli wpadniemy, oczywiście. Pana w tym głowa, aby
ruszyć, jak tylko będzie możliwe, naszym tropem i pomóc w odpowiedniej
chwili.
Westchnąłem głęboko, a Karol roześmiał się półgłosem:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 138/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
138
— Colorado snuje ponure przypuszczenia. Nie przejmuj się tym,Janie. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy wpaść w łapy zbirów.
No, idziemy!
Przez krótki czas dostrzegałem ich czarne sylwetki, później
zakryła je noc. Siadłem na piasku z oczami zwróconymi na dalekie źródłoświatła, nastawiając dobrze uszu. Ale noc była cicha, a szelest kroków
moich towarzyszy umilkł po kilku sekundach.
Dłużyło mi się nieznośnie. Czułem się jak samotny patyk na
pustyni lub jak kołek w płocie, któremu powyrywano wszystkich sąsiadów.Niewiele brakowałoby, a zapadłbym w drzemkę. Żeby temu zapobiec,
podniosłem się i począłem wolno krążyć dokoła gromadki koni. Tak minęłagodzina i nic się nowego nie wydarzyło. Na koniec jednak wydało ma się, iżsłyszę daleki, przytłumiony tętent. Padłem plackiem i przyłożyłem ucho do
ziemi. Odgłos umilkł. Podniosłem do oczu lornetkę. W niczym mi to niepomogło, tylko daleki blask padający z okna stał się wyraźniejszy. Gdy takcisza trwała nadal, doszedłem do wniosku, iż padłem ofiarą złudzenia
słuchowego. Jakżeż mi się dłużyła ta noc! Zapaliłem fajkę, co było dużą
nieostrożnością, bo zapach dymu na otwartej przestrzeni, zwłaszcza wporze nocnej, niesie się bardzo daleko. Fajka pozwoliła mi czuwać z napiętą
uwagą aż do chwili, w której ujrzałem przed sobą cień czarniejszy od nocy,
zbliżający się wolno w moim kierunku. Stanąłem za swoim koniem, gotówdo skoku na siodło. Czekałem natężając oczy. Po chwili cień stał się wyraźnąsylwetką człowieka. Jeszcze chwila, a rozpoznałem Karola. Nie będę
ukrywał, iż westchnienie ulgi wyrwało mi się z piersi.
— Idziemy, Janie.
Wzięliśmy konie za uzdy, ale z mustangiem Colorado wydarzyłasię rzecz kłopotliwa. Nie chciał ruszyć z miejsca. Próbowaliśmy na różnesposoby zmusić do tego uparte zwierzę. Nic nie wychodziło. Wreszcie Karol
znalazł sposób: zagwizdał parokrotnie, za każdym razem zmieniając
wysokość tonu, aż wreszcie trafił na właściwy, bliźniaczo podobny dogwizdu Colorado. Poskutkowało.
— No i jak tam? — zapytałem, kiedy wlekliśmy się przez piachy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 139/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
139
— Znakomicie. Domyślasz się zapewne, iż Lessera już niezastaliśmy. Ale za to spotkaliśmy dwu drabów spod ciemnej gwiazdy.
Oczywiście udawali niewiniątka, zabłąkanych podróżnych, ale gdy
odkryliśmy... no, zgadnij?
— Nie zgadnę, mów dalej.
— Dobrze. Otóż we wnętrzu stodoły, bo tam jest stodoła,
znaleźliśmy żonę O'Briena z synem. Całych i zdrowych, chociażwymęczonych i wymizerowanych. Dziwny człowiek z tego Lessera.
Więźniami opiekowano się dość troskliwie, sami to przyznali.
— Rzeczywiście — mruknąłem. — Ale nie przekonasz mnie, żeLesser to dżentelmen. Co to, to nie! Po prostu pragnie mieć zakładnikówcałych i zdrowych. Tym trzyma w szachu O’Briena.
— Zgadzam się. Uważaj teraz, Janie. Ten zwariowany farmerpokopał tu jakieś doły.
Zwolniliśmy jeszcze bardziej kroku, nie tyle z obawy o siebie, ile o
konie. Wreszcie wkroczyliśmy w smugę światła. Widziałem już wyraźnie
zarys okna i ścianę budynku. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi i nowaścieżka blasku padła nam pod nogi. Ujrzałem na niej Colorado.
— Jesteście?
— A jakże — odparł Karol. — Razem z całą stadniną.
Teraz druga osoba wyszła przed budynek.
— To ty, George? Pomóż wprowadzić zwierzęta.
Poszliśmy kawałek dalej, omijając jasny kwadrat drzwi. Przed
bramą następnego budynku George zabrał mi konia.
— Tędy, tędy — usłyszałem głos Karola.
Chwycił mnie za rękę i powiódł wprost do wejścia. Przekroczyłempróg. Wnętrze przedstawiało się nieco ponuro. Niska izba prawie pusta.
Jedyne umeblowanie stanowiły dwie ławy i wąski stół między nimi. Na stole
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 140/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
140
sterczała wielka, staroświecka lampa naftowa, rzucająca dokoła mdły blask.Ale światła dodawały potężne polana buchające złotym płomieniem we
wnętrzu obszernego, z kamienia spojonego kominka. Nad ogniem, na haku
wbitym z boku, wisiał żelazny, mocno okopcony sagan, we wnętrzu któregocoś bulgotało. W takich garach duszono ongiś potrawki z wiewiórek,ulubiony przysmak osadników Nowej Anglii.10
Pociągnąłem nosem. Pachniało wcale przyjemnie. Poczułem nagległód, ale przede wszystkim zapragnąłem napić się wody. Dostrzegłemwiadro i począłem rozglądać się za jakimś kubkiem.
— Dobry wieczór, doktorze.
Odwróciłem się.
— Kubek stoi na oknie, proszę wziąć.
Woda była zimna, o lekko metalicznym smaku. Wyglądało na to, iż
niedoszły rolnik dokopał się mineralnego źródła.
— Dziękuję — powiedziałem odetchnąwszy głęboko. — Jak się
pani czuje?
Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, kim była jedyna w tym pustym
domu kobieta. Niewiele z nią rozmawiałem podczas krótkiego pobytu w
zagrodzie O'Briena. Stała teraz przede mną w złotawym blasku płomieni,wysoka i szczuplejsza, niż mi się dotąd wydawało.
— Jakoś dałam sobie radę — odpowiedziała. — Oni nie byli źli.
— Jednakże... taka długa jazda..
Roześmiała się:
— Od dziecka jeżdżę konno. To był drobiazg. Martwię się tylko oSama, ale go przecież uwolnicie?
10 Taką nazwę nosiły pierwsze kolonie założone na wybrzeżu Atlantyku. W skład ich wchodził m. in. obecny
stan Massachusetts.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 141/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
141
— Po to tu jesteśmy — wpadł jej w słowo Colorado wchodząc doizby.
Westchnęła: — Co się dzieje w naszym gospodarstwie? Wszystko zmarnieje,
jeśli to potrwa dłużej.
Zerknąłem na Colorado. Pani O'Brien nie wiedziała, że jej dompadł ofiarą ognia. A więc rację miał Karol przypuszczając, iż pożar wybuchłjuż po porwaniu gospodarzy. Colorado głośno odetchnął, spojrzał kobiecie
prosto w oczy i rzekł:
— Nie ma tu co ukrywać, chałupa spłonęła.
— Co?! Spalili ją? Łotry! A zawsze powtarzałam Samuelowi, żebynie jeździł do Santa Rosa. Całe zło z tego poszło...
Oczekiwałem, że teraz pocznie lamentować. Nie byłoby w tym nicdziwnego. Strata takiego dorobku była przecież wystarczającym powodem.Omyliłem się jednak. Nieoczekiwanie zapytała:
— Pewnie jesteście głodni? — i nie czekając odpowiedzi dodała:— Siadajcie, zaraz podam.
Spełniliśmy jej życzenie, a po chwili przyłączyli się do nas Karol iGeorge. Dopiero teraz Colorado wyjaśnił prawdopodobną przyczynę
pożaru. Zareagowała na tę wiadomość w sposób dla mnie nieco
zaskakujący:
— A więc jednak nie są oni tacy źli. Przyjemnie o kimś pomyśleć,
że jest lepszy, niż się wydawał.
Pani O'Brien widać nie bardzo wzięła do serca stratę dobytku. Być
może Samuel był — zgodnie z opinią Colorado — nie byle jakim kutwą imiał odłożoną sporą sumkę. Być może, iż jego żona zaliczała się do osóbniełatwo dających wyprowadzić się z równowagi. Kobieta, która zniosłaogromny trud pionierskiego okresu gospodarki osadniczej, w niczym nie
mogła przypominać mieszkanek “ucywilizowanego" wschodu Ameryki. Nie
każda przecież potrafiła zdecydować się na rozpoczęcie nowego życia na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 142/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
142
tych pustych przestrzeniach i wytrwać. Ale skoro wytrwała — niełatwobyło ją złamać.
Podała nam na blaszanych talerzachmięso pokrajane w drobne kawałki, podlane
gęstym sosem.
— Potrawka, doktorze — zauważył
Colorado. — Prawdziwa antylopa. Odkryłem tuspiżarnię doskonale zaopatrzoną. Dom musiał
być od dawna kryjówką bandy.
— A my siedzimy sobie spokojnie jakw centrum Nowego Jorku — wtrąciłem.
— Bez obawy, doktorze. Dobrze
wszystko spenetrowałem. Oni odjechali jeszcze
o zmierzchu. I nie wrócą aż za kilka tygodni.Jeśli ich wcześniej nie capniemy.
— Skąd taka pewność?
— Z wypowiedzi tych dwu drabów. Sąmrukliwi, lecz coś niecoś zdołałem od nichwyciągnąć.
— Jakich drabów?
— Już ci mówiłem o tym, Janie — wtrącił Karol. — Chodzi o tych
strażników, którzy pilnowali panią O'Brien i jej syna.
— A jakżeście ich znaleźli?
— Niech powie Colorado — odparł Karol. — Nie będę odbierał mu
tej przyjemności.
Uśmiechnął się, ale Colorado zachował powagę na twarzy.
— Oczywiście, że opowiem — odparł. — Tylko trochę się
pokrzepię. Nareszcie jakieś prawdziwe jedzenie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 143/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
143
Pokrzepiał się dość długo, wreszcie odstawił na bok parokrotnienapełnianą miseczkę. Po czym zwrócił się do George'a:
— Weź, chłopcze, jaką pukawkę i zobacz, jak się czują nasi jeńcy.Przy okazji nakarm konie. W stajni leży kilka worów kukurydzy. I obejdź
dokoła budynki. Nie szkodzi popatrzeć. No, idź, mój chłopcze.
Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki był przebieg nocnej wyprawy
Karola i Colorado. Pod same zabudowania dotarli bardzo szybko i bez
przeszkód. Psów tu nie było. Potem zajrzeli przez okienko, właśnie to
oświetlone, i dostrzegli wewnątrz izby dwu mężczyzn. Jeden z nich byłzajęty krajaniem mięsa, drugi rozpalał ogień w kominku. Okno byłoszczelnie zawarte i żaden odgłos rozmowy nie docierał na zewnątrz.
Karol i Colorado wartowali pod tym oknem przez jakiś czas. Niebyli pewni, czy ci dwaj mężczyźni są jedynymi mieszkańcami farmy.
Jednakże nikt więcej nie wszedł do wnętrza domu. Zdecydowali się obejśćwszystkie zabudowania. W tej wędrówce posuwali się wzdłuż ścian. W
mieszkalnym domu było zapewne więcej pokojów, bo natrafili jeszcze nadwa otwory okienne, pozabijane deskami. Do domu prawie że przytykał
drugi budynek. Przyłożyli uszy do ściany i usłyszeli lekki tupot i parskanie.Colorado chciał uchylić wielkie, podwójne wrota, nie mógł jednak tego
dokonać bez odsunięcia potężnego, żelaznego rygla. Obawiając się więchałasu, zaniechał swego zamiaru. Poszli dalej. Za stajnią wznosił się nieco
niższy budynek, również bez okien, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek.
Karol próbował je otworzyć, bez rezultatu. Obeszli więc dokoła całezabudowania, posuwając się ostrożnie, przystając co kilka kroków i
nasłuchując. Gdy przebyli większą część powrotnej drogi, usłyszeli lekkie
skrzypienie, jakby źle naoliwionych, zardzewiałych zawiasów. Przystanęli.Smuga blasku przecięła im drogę. Usłyszeli obcy głos:
— Przyniosę wody...
Czyjeś kroki zaszurały po piasku. Przylgnęli do ściany. W blaskupadającym przez uchylone drzwi ujrzeli człowieka, jak z wiadrem w ręku
zmierzał wprost przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach. Colorado
odczekał chwilę i ruszył za nieznajomym, aby — jak się wyraził —
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 144/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
144
“uspokoić go". Poszło mu to bez trudu: podszedł z tyłu i uderzeniem pięściogłuszył. Ręce związał mu jego własnym pasem, a nogi — chustką zerwaną
z szyi nieprzytomnego. Po czym wrócił do Karola. Drzwi domu były nadal
otwarte. Postanowili nie czekać dłużej. Jeniec mógł w każdej chwiliodzyskać przytomność i uwolnić się z prymitywnych więzów. Karol stanąłtuż za drzwiami i popchnął je lekko. Zaskrzypiały przeraźliwie.
— To ty, Ralf? — ozwał się głos z wnętrza izby. — Co tam robisz?
Brak odpowiedzi jakoś nie zaniepokoił pytającego. Więc po paru
sekundach Karol powtórzył swój manewr. I tym razem bez rezultatu.
— Wówczas — opowiadał Colorado — poradziłem WielkiemuBobrowi, aby zastukał. Poskutkowało. Z głębi budynku wyskoczył jegomośćz pukawką w ręku. Dosłownie osłupiał, jak zobaczył pańskiego przyjaciela,doktorze. Oniemiał na kilka sekund, wreszcie wrzasnął:
— Czego?!
— Tam leży jakiś człowiek — powiedział mu Wielki Bóbr.
— Człowiek? — powtórzył i uczynił kilka kroków przed siebie. W
ten sposób znalazłem się akurat za jego plecami. Chwyciłem go za szyją.Niezbyt mocno. Tyle, ile potrzeba. Nawet nie krzyknął.
Z dalszej opowieści wynikło, że moi towarzysze obu jeńcówprzenieśli do izby, skrępowali starannie lassami i dokładnie ich przeszukali.
Nie znaleźli nic poza jedynym kluczem. Do których drzwi mógł pasować?
— Natychmiast przypomniałem sobie o wejściu do budynku
przylegającego do stajni — mówił Colorado. — I co powiecie? To byłwłaśnie odpowiedni klucz. A kto był za drzwiami? Lucy i George. No, towszystko.
— A gdzie jeńcy? — zapytałem.
— W sąsiednim pokoju. Wrócili do przytomności i są łagodni jakbaranki. Przenieśliśmy ich tam, żeby nam nie przeszkadzali. Nawet
rozmawiałem z nimi. Najpierw twierdzili, że nie znają żadnego Lessera.
Kiedy ich zapytałem, czy ten Lesser nie ma przypadkiem drugiego
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 145/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
145
nazwiska, nabrali wody w usta. Wówczas pouczyłem obu łagodnym tonem,iż w ten sposób szykują sobie postronek na szyje. Dopiero wówczas puścili
nieco pary. Zapytali, co im zarzucam. Odparłem, iż napad i porwanie, co w
tych stronach równa się dwóm stryczkom. Przerazili się. Poczęli przysięgać,że są biednymi traperami, że sobie w tym opuszczonym domku obralichwilową siedzibę, że — na koniec — przed paru dniami przyjechała tugrupa jeźdźców ścigająca jakichś bandytów. Ci ludzie powierzyli ich pieczy
dwu jeńców: żonę i syna herszta bandy. Kazali ich pilnować jak oka w
głowie, póki tu nie powrócą... Znudziło mi się wysłuchiwanie tych bajeczek.Jutro będzie okazja porozmawiać z nimi dłużej.
— A co z Samuelem? — zapytałem. — Dlaczego go porwano? Czypani coś o tym wie?
Okazało się, iż żona farmera była bardzo dokładnie zorientowana
w całej sprawie. Oto, czego dowiedzieliśmy się od niej:
Samuel O’Brien udał się pod koniec zimy z Nowego Meksyku do
Arizony, aby nabyć od Nawajów kilka sztuk owiec. Uważał, iż tylko tengatunek najbardziej nadawać się będzie do hodowli w podobnych dla obu
terytoriów warunkach klimatycznych. Żona proponowała, aby zabrał kogośdo pomocy. Nie chciał, powiedział, że to tylko niepotrzebny wydatek. W
czasie swej samotnej wędrówki, będąc już u celu, zabłądził. W jakiejśbezludnej dolinie zaskoczyła go — rzecz niezwykle rzadka w tamtych
stronach — gwałtowna burza połączona z ulewnym deszczem. Schronił się
wraz z koniem w odkrytej przypadkowo, obszernej grocie. Lało bezprzerwy tak, jak gdyby wodospad Niagary nagle zawisł nad Arizoną. Ki edy
wreszcie ustał ten potop, farmer musiał kilka godzin przeczekać, aż spłyną
rwące potoki, jakie utworzyły się na dnie doliny. Tak zastała go noc.Dopiero o świcie opuścił grotę. Posuwając się wzdłuż krawędzi stromego
grzbietu doliny, zauważył nagle w głębokiej zapadlinie wymytej przez wodęwierzch drewnianej beczki. Zeskoczył z konia, oderwał pokrywę i zamarł zwrażenia spojrzawszy do wnętrza. Było wypełnione złotymi monetami.
Napakował ich, ile mógł, do juków siodła i kieszeni swego ubrania. Z kupnaowiec natychmiast zrezygnował bojąc się podróżować z takim bogactwem.
Zasypawszy znalezisko, jak mógł najlepiej, i porobiwszy znaki na sąsiedniej
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 146/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
146
ścianie skalnej, ruszył w powrotną drogę. Szczęście mu sprzyjało, bo gdyopuścił dolinę i nie bardzo wiedział, w jakim kierunku powinien jechać,
napotkał wędrownego eksplorera. Ten udzielił mu dokładnych informacji, a
nawet kawałek drogi podprowadził.
O'Brien wrócił na farmę pełen dumy z dokonanego odkrycia. Wrazz żoną i synem dokonali przeglądu przywiezionych monet. Rozczarowali się
nieco, ponieważ żadna z nich nie znajdowała się już w obiegu. Należało jesprzedać. Ale komu i gdzie? W niedalekim miasteczku Santa Rosaznajdował się mały kantor bankierski. Jednakże O'Brien obawiał się, iż tego
rodzaju transakcja obudzi niebezpieczne zainteresowanie jego osobą.
Tymczasem więc przywieziony skarb zakopał w ziemi, w pobliżu domu.Cała rodzina O’Brienów przysięgła sobie nie wspomnieć nikomu ozdarzeniu. Nawet Colorado! Tego ostatniego miano wtajemniczyć dopieropo spieniężeniu zdobyczy. Farmer zamierzał później odbyć drugą wyprawę
do doliny i miał nadzieję, że namówi na nią starego trapera. Jadąc we
dwójkę, mogliby zabrać kilka koni jucznych.
Być może cały ten plan zostałby wykonany, gdyby nie zbytni
pośpiech. Zdecydowano, że po zakończeniu prac gospodarskich O’Brienwyruszy aż do Santa Fe, miasta wielokrotnie większego od Santa Rosa, by
wymienić złote krążki na dolary. Ale farmerowi zabrakło cierpliwości.
Chciał jak najprędzej wiedzieć, jaką wartość przedstawia znaleziony skarb.
W tajemnicy przed żoną wydobył ze schowka garść monet i pod pozoremkupna nabojów do strzelby wybrał się do Santa Rosa. W kantorku
bankierskim wzbudził duże zainteresowanie swym numizmatycznymzbiorkiem. Nawet się tego przeląkł i w efekcie sprzedał tylko część monet.
Po czym — zamiast natychmiast wracać do domu — poszedł do gospody.
— Diabeł go skusił — komentowała ten wypadek pani Lucy.
Rzeczywiście, diabelska to musiała być sprawka, że Samuel
O’Brien — kutwa — dusigrosz — zdobył się nagle na gest. Postawił
wszystkim obecnym w salonie kolejkę whisky. Potem nastąpił rewanż zestrony zaproszonych. Dobrze musieli sobie popić, bo ogarnięci pijackączułością całą gromadką odprowadzili O’Briena — w nocy — pod samą
zagrodę.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 147/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
147
Farmer, kiedy wytrzeźwiał, opowiedział o wszystkim żonie. Toznaczy: tyle opowiedział, ile pamiętał. W sumie: niezbyt wiele.
Tego właśnie ranka, kiedy Karol, Colorado i ja wybraliśmy się napolowanie, w parę godzin po naszym odjeździe przybyło do farmy trzech
jeźdźców. Powitali Samuela jak starego znajomego, mimo że farmer niebardzo ich sobie przypominał. Mówili, że jadą do Santa Fe i wpadli na
chwilkę, żeby się zrewanżować. Rzeczywiście, przywieźli kilka butelekwhisky.
— Bardzo mi się to nie podobało — opowiadała pani Lucy. —
Odciągnęłam męża na stronę; “Będziesz pił od rana, Samuelu, czyś ty
zgłupiał? Poczekaj chociaż, jak wrócą z polowania nasi goście". Przyznał mirację.
Przybysze nie chcieli jednak czekać na nasz powrót. Pani O’Brien
przyrządziła naprędce skromne śniadanie, odbito butelki i całetowarzystwo zasiadło za stołem. Nie na długo zresztą. Szybko uporano się i
z jedzeniem, i piciem. Poczęto się żegnać. Przed samym odjazdemnieproszeni goście zapytali, czy nie mogliby — za odpowiednią dopłatą —
zamienić swych koni na wierzchowce farmera. O’Brien, jak zwykle łasy napieniądze, chętnie się zgodził. Dwu spośród przybyłych udało się wraz z
gospodarzem do stajni, trzeci pozostał z gospodynią i jej synem. Usiłowałzabawiać ich rozmową. Nie bardzo mu to wychodziło. Jak zauważyła pani
Lucy, był bardzo niespokojny. Co chwila spoglądał ku bramie, raz nawet
wyszedł poza ogrodzenie mówiąc, że słyszy tętent. Gospodyni ucieszyła sięsądząc, że to wraca nasza trójka.
— Miałam złe przeczucie — mówiła. — Chociaż ci znajomiSamuela byli bardzo grzeczni, jakoś mi się nie podobali.
Oględziny koni się przedłużały. Wreszcie przyszedł jeden znabywców mówiąc, iż Samuel prosi, aby żona udała się do stajni. Uczyniłato natychmiast, ale ledwo przekroczyła próg, zarzucono jej płachtę nagłowę, przewrócono i skrępowano. A gdy po kilku minutach zdjęto jej z
głowy zasłonę, stwierdziła, iż leży obok męża i syna. Całych i zdrowych, ale
tak samo związanych jak ona.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 148/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
148
Zapytała wówczas, siląc się na spokój:
— Czego od nas chcecie?
— Niech się pani nie denerwuje — odparł jeden z drabów. — Nic
wam nie grozi, a o co nam chodzi, pogadamy później.
Wsadzono całą rodzinę na konie, uprzedzając, iż w razie próby
ucieczki będą strzelać.
— Mnie tym nie zastraszyli — opowiada pani Lucy — ale Samuel
zupełnie stracił ducha. Przykrępowali go do konia i tak ustawili w szeregu
jadących, że nie mogłam z nim zamienić ani jednego słowa. Początkowo
miałam nadzieję, że wrócicie szybko i zdołacie nas doścignąć.
Jechali cztery dni i cztery noce, ciągle nie wiedząc, dokąd ich wioząi dlaczego. Piątego dnia przybyli na tę opuszczoną farmę. Tu czekałoczterech ludzi, a wśród nich widać przywódca bandy, bo tytułowano go
“szefem".
— Przepraszam — wtrącił się Karol — czy nie dowiedziała się
pani jego nazwiska?
Zaprzeczyła.
— Nazywano go “szefem" — powtórzył George.
— Proszę, niech pani mówi dalej. To wszystko jest bardzointeresujące i bardzo dla nas cenne — stwierdził mój przyjaciel.
Jak wynikało z dalszej relacji, szef rozmawiał z całą pojmaną
trójką. Zażądał od O’Briena wskazania kryjówki, w której znalazł skarb.Pytał, czy farmer odkrył go sam, czy też z kimś innym.
— Zachowywał się zresztą bardzo grzecznie — stwierdziła paniLucy. — Opowiadał, że ten skarb należał do niego, że go obrabowano.
— Samuel milczał, jakby zapomniał języka w gębie — mówiła. —
Ale ja uważałam, że takie postępowanie do niczego dobrego nie prowadzi.
Więc powiedziałam szefowi, że jeśli to jest jego złoto, trzeba wezwać
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 149/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
149
szeryfa. Wtedy złożymy zeznanie, a Samuel poprowadzi ich do doliny.Zapytałam, skąd wie o odkryciu Samuela. Roześmiał się:
— Przecież pani mąż sam mi to powiedział przed kilku dniami w“El Paso".
Możecie sobie wyobrazić, jak się zezłościłam. Wszystko przezwódkę wypitą w tej obskurnej gospodzie! Ale nie dałam nic poznać po
sobie.
— Jeśli mój mąż o tym powiedział — odparłam — należało
natychmiast iść do szeryfa. Przecież w Santa Rosa jest szeryf! Dziwny to
sposób dochodzenia swej własności przez napadanie na spokojnychfarmerów.
Szef wcale się tym nie stropił. Powiedział, że byłoby mu bardzo
nie na rękę wciągać do sprawy szeryfa. Wtedy zrozumiałam, że to wszystkokręcenie i kłamstwo.
Z dalszego opowiadania pani Lucy wynikało, iż szef domagał sięod jej męża, aby udał się z nimi do doliny. Po raz pierwszy wówczas padła
nazwa Doliny Śmierci. Farmer odmówił. Szef odparł, że daje mu trzy dni donamysłu, a pani Lucy radził, aby wpłynęła na męża. Na tym rozmowazostała zakończona. Trójkę więźniów przeprowadzono do budyneczku,
który prawdopodobnie był składem narzędzi rolniczych. Leżały tam jakieśpordzewiałe pługi i brony, z podartych worków sypały się resztki ziarnapszenicy i kukurydzy.
Przy uwięzionych siadywał niekiedy strażnik, niekiedy
zostawiano ich samych — skrępowanych i za zamkniętymi drzwiami.Ponury i obrośnięty drab, który im dostarczał jedzenia i wody, przestrzegał,
że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo dokoła — jak sami przecież widzieli— rozciąga się jałowa pustynia, na której zabłądzi i zginie z pragnieniakażdy, kto nie zna drogi.
Mimo tego ostrzeżenia pani Lucy liczyła na przysłowiowy łut
szczęścia, gdyby udało się jej wydostać z magazynu. Niestety, nie trafiła się
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 150/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
150
ku temu okazja. Nawet wówczas, gdy więźniów wyprowadzano na dwór dlazażycia powietrza i ruchu.
Podczas przeraźliwie długich godzin dni i nocy, które spędzali wmroku budynku, O’Brien zwierzył się żonie, iż według jego mniemania
schowek ze skarbami przy domu nie został naruszony, a tylko zabrano mukilka monet, jakie nosił w kieszeni. Rozmawiali często o Colorado licząc, że
już ruszył za nimi w pościg. Czy jednak zdoła trafić do tego domu napustyni?
Rozmyślając nad tym pani Lucy doszła do wniosku, iż tylko jakimśpozornym ustępstwem będzie można polepszyć ich położenie i zwiększyć
szansę odzyskania wolności.
— Powiedziałam Samuelowi, że powinien przystać na żądania ichszefa. Opuścilibyśmy wreszcie te przeklęte strony, a w drodze mogłaby się
nadarzyć jakaś okazja ucieczki.
Uparty a jednocześnie chciwy farmer nie chciał się zgodzić na tę
propozycję. Nadal uważał znaleziony skarb za swą wyłączną własność.Jednakże pod łącznym atakiem żony i syna — ust ąpił. Kiedy na koniec
zjawił się przed nimi szef, oświadczył mu, że za cenę wolności całej trójkizgadza się na podróż do Doliny Śmierci. Szef pogratulował mu rozsądku, alenatychmiast wyprowadził z błędu. Żona i syn zostaną tu jako zakładnicy.
Farmer pojedzie z nim i dopiero gdy schowek zostanie odnaleziony,
odzyskają wolność.
— Pani Lucy — mówił dalej szef — będzie traktowana z całym
należnym jej szacunkiem: ani jej, ani synowi włos z głowy nie spadnie,
chyba... chyba żeby O’Brien zrobił jakieś głupstwo, na przykład próbowałuciec.
Tak więc cały chytry plan nie udał się. Mimo tego farmer nieoponował przeciw wyjazdowi.
— Zabrali go przed dwoma dniami — kończyła swą opowieść pani
O’Brien. — Zostałam z synem nadal w tej samej szopie. Pełna byłamnajgorszych przeczuć. Ale teraz myślę, że wszystko dobrze się skończy,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 151/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
151
skoro ty tu jesteś, Samuelu — zwróciła się do Colorado — i ci dwaj panowie.
Tobie się każda rzecz udaje.
— Gdyby to było prawdą, nie siedziałbym teraz w tej obskurnejizbie — mruknął stary traper.
— Jak to? Nie przyszedłbyś nam z pomocą?
— Wcale bym was nie znał. Nie najlepiej los mną pokierował i niewszystko mi się udało.
— Czy po odjeździe Lessera nikogo tu nie było? — zapytałemwidząc, że Colorado dziwnie się zasępił. — Czy nic pani nie zauważyła?
— Owszem. Dzisiaj rano usłyszałam tupot kopyt. Z początkumyślałam, że to ktoś z bandy. Potem ucieszyłam się: strzelano. Byłampewna, że to wy... Poczęliśmy wołać, by zwrócić waszą uwagę. Ale nikt sięnie zjawił. Kopyta jeszcze raz zatętniły i wszystko ucichło. Kiedy nam
przyniesiono jedzenie, pytałam, co się stało. Ale nic mi nie wyjaśniono. Więc
poczęłam się martwić, że znowu nasze wyzwolenie odwleka się niewiadomo na jak długo.
— Spotkaliśmy tego człowieka — odezwał się Colorado. — Na
pewno nie wiedział o waszym istnieniu, a gdyby nawet wiedział, w niczymby nie pomógł.
— Czy mówił, dlaczego strzelał?
— Nie mówił. I nic już więcej nie powie. Ranili go śmiertelnie. Aleo co poszło, nikt z nas tego nie wie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 152/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
152
X
N o c n a w ę d r ó w k a
Zrobiło się późno. Dokładne przesłuchanie więźniów odłożyliśmydo najbliższego ranka. Co mieliśmy z nimi począć? Było rzeczą oczywistą, iż
nie możemy ich zabrać ze sobą.
— Pozostaje nam tylko jedno — stwierdził Colorado — powierzyć
straż nad więźniami tobie, Lucy, i George'owi. Nie widzę innego wyjścia.
— Chyba pan żartuje, Colorado? — wyrwałem się. — Jeśli Lesser
ze swymi ludźmi...
— Nasza sprawa, żeby nie wrócił. Zresztą, wymyślcie coś
lepszego. Nas trzech to i tak niewielkie siły. Czeka nas ciężka przeprawa.
Można by więźniów wypuścić, ale wówczas ruszą za nami albo zawiadomiąo wszystkim Lessera.
— Zabierzemy im konie — wtrącił się Karol.
— I to nie daje pewności, że stąd nie uciekną.
— Colorado ma rację — powiedziała pani Lucy. — Zostanę zsynem do waszego powrotu. Są tu dwa konie, wcale niezłe. W razie czegoczmychniemy.
— Dokąd? — zapytał Karol.
— A chociażby do Santa Rosa...
— Za daleko.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 153/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
153
— Nie ma co snuć tak ponurych przypuszczeń — = zauważyłColorado. — Przecież banda nie wróci tu przed znalezieniem skarbu. To po
pierwsze. A po drugie: będziemy jej deptać po piętach i obserwować cały
czas. Po trzecie: moim zdaniem oni nigdy do tej doliny nie dojadą.Wyswobodzimy Samuela wcześniej. Nie ma więc się czego lękać. Lucy możetu zostać do naszego powrotu. Chyba was przekonałem?
— Nie widzę innego wyjścia z sytuacji — stwierdził Karol.
I na tym stanęło. Wyznaczyliśmy kolejność nocnych wart. Na mnie
przypadła pierwsza, najwygodniejsza, bo później aż do rana ma się spokój,a nic mnie bardziej nie męczy, jak w połowie przerwany sen.
Wziąłem sztucer i podczas gdy reszta zajęła się moszczeniemlegowisk przy pomocy słomy przyniesionej ze stajni, począłem zapoznawaćsię z terenem otaczającym budynki. Nie była to wcale łatwa sprawa. Długą
chwilę stałem w miejscu czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności.Potem przeszedłem wzdłuż zabudowań i wróciłem pod oświetlone okno.
Naftowa lampka została nieco przyćmiona. Jej słaby blask nadal jednakwybiegał poza szybę. Czy nie było nieostrożnością pozostawienie światła na
całą noc? Chciałem wejść do izby, ale jeden rzut oka przez okno przekonałmnie, iż wszyscy już leżą na warstwie słomy i zapewne śpią. Postanowiłem
nie wchodzić i nie budzić. Jeśli uważali, że blask w oknie nie ściągnie tużadnych nieproszonych gości, nie będę się upierał.
Nocna warta, jak każda zresztą, po pewnym czasie nuży.Zwłaszcza wówczas, gdy dokoła nic się nie dzieje. Czujność tępieje, słuch iwzrok tracą na ostrości. Znałem taki stan bardzo dobrze. Postanowiłem go
w jakiś sposób zwalczyć. Od mej czujności zależało przecieżbezpieczeństwo czterech osób. A jeńcy? Nie wyglądało to prawdopodobnie,ale mogli wyswobodzić się z pęt. Co pewien czas zbliżałem się do okna izaglądałem do wnętrza izby. Tam, pod ścianą, jak najdalej od drzwi,
umieszczono naszych więźniów. Colorado słusznie tak postanowił, nie
chcąc pozostawiać schwytanych w przyległej pustej izbie. Za każdym razemkierowałem wzrok w tamtą właśnie stronę, ale nie zauważyłem nicpodejrzanego. Uspokojony wracałem na przeciwległy kraniec zabudowań.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 154/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
154
Jak długo trwała moja wahadłowa wędrówka od stajni do okna i zpowrotem — trudno mi określić. W końcu doszedłem do wniosku, że warto
zaznajomić się z nieco dalszą okolicą. Na przykład ze źródłem wody. Gdzież
tu jest studnia? Począłem rozglądać się dokoła. Potem ruszyłem kawałekzupełnie na ślepo, ale kierunek widać wybrałem właściwy. Kilka krokówdalej dostrzegłem jakieś zamazane kształty i podszedłszy bliżej, ujrzałempompę. Dotknąłem wielkiego żelaznego koła, opatrzonego w korbę,
połączonego z przekładnią ginącą we wnętrzu metalowego cylindra.
Niedoszły rolnik musiał stracić sporo dolarów na takie urządzenie. Nicdziwnego, że nie starczyło mu na budowę systemu irygacyjnego. A możeziemia była tu aż tak jałowa, że nawet dostarczenie jej odpowiedniej ilości
wilgoci na nic się nie zdało?
Okrążyłem pompę, pokręciłem kilka razy kołem, aż chlupnęłastrużka wody, i pomaszerowałem wprost w ciemność. Co pewien czas
spoglądałem za siebie. Żółty prostokącik dalekiego okna dodawał mi
otuchy. Droga nie była równa. Raz po raz wyrastały przede mną wydmy,które okrążałem to w prawo, to w lewo. Tak klucząc musiałem zejść z liniiświatełka mrugającego za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się —
otaczała mnie ciemność nocy. Oddalałem się coraz bardziej od farmy,czujnie rozglądając się dookoła. Przemierzywszy w ten sposób kilkanaście
jardów skręciłem w bok, pod kątem, zamierzając w ten sposób obejśćdokoła teren całej farmy. Światełka nadal nie dostrzegałem. Zauważyłemnatomiast w dali przed sobą różowy blask. Delikatny i zaledwie odbijający
się od mrocznego tła. Przystanąłem. Czy było to odbicie światła gwiazd na
jakichś błyszczących głazach, na odłamkach miki? A może w tamtej stronieznajdował się zbiornik wody dającej kolorowy refleks?
Przyłożyłem do oczu lornetkę. Nic mi nie wyjaśniła. Ruszyłem wstronę zagadkowego blasku.
W miarę przybliżania się do tajemniczego celu różowy refleksnabierał intensywności, coraz mocniej kontrastował z otoczeniem, aż
wreszcie poznałem źródło światła. To była po prostu łuna! Odbicie naniebie jeszcze niewidocznych dla mnie płomieni. Zatrzymałem się.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 155/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
155
Gdyby otaczała mnie preria albo las, mógłbym przypuszczać, iżpłonie skrawek poszycia. Ale przecież dokoła ciągnęła się jałowa pustynia.
Czyżby płomień był dziełem rąk ludzkich? Wahałem się przez chwilę: iść
dalej czy zawrócić? Jednakże zdecydowałem się zbadać dokładnieprzyczynę ognia.
Początkowo szedłem wyprostowany, później pochyliłem się. W
ten sposób dotarłem na odległość, z której mogłem stwierdzić, iż źródłemłuny musiało być ognisko, chociaż płomienia wciąż jeszcze nie mogłemdostrzec. Widocznie znajdowało się w jakimś zagłębieniu gruntu. Z tej
odległości przypominało jakby krater czynnego wulkanu, z wnętrza którego
buchała smuga czerwieni. Od czasu do czasu dostrzegałem snopy iskierlecące ku niebu. Któż mógł być tak niesłychanie lekkomyślnym w tychniebezpiecznych stronach? Na pewno nie Indianie, ale i nie traperzy.
Rozpocząłem najmozolniejszą część wędrówki. Czołgałem siępowoli, aż po pół godzinie znalazłem się na skraju płaszczyzny spadającejłagodnie ku zagłębieniu przypominającemu swym kształtem jakąś
gigantyczną miskę. Tu przejście zagrodził mi półkolisty pas niskich
krzewów, całkowicie pozbawionych liści, wyschniętych. Prawdopodobniezapadlina była niegdyś zbiornikiem wody zasilanym z podziemnego źródła
lub rzeczką, którą zasypały piaski. Pozostał po tym jedynie pas martwych
badyli, tak blisko obok siebie rosnących, iż każda próba ich sforsowanianieuchronnie wywołać musiała hałas. Jednakże poprzez odstępy międzynagimi łodygami mogłem dostrzec dostatecznie wiele. Wokół trzaskającego
ogniska siedziało czterech ludzi. Nieco z boku piętrzył się stos narąbanegochrustu, a za nim w cieniach nocy i blaskach ognia — dostrzegłem konie i
piątego mężczyznę z karabinem w ręku. Czuwał nad bezpieczeństwemtowarzyszy. Ten ogień, ta warta z daleka widoczna, stanowiły dowódskrajnej zaiste nieroztropności. Jeden dobry strzelec leżący na moim
miejscu i posiadający wielostrzałową broń mógł w ciągu minutyunieszkodliwić całą piątkę.
Zgromadzeni w kotlinie ludzie nosili mundury kawalerii
federalnej. Serce zabiło mi z radości. Los Lessera i jego bandy został
przesądzony! Przy takiej pomocy można by pokonać nawet znacznie
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 156/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
156
liczniejszą grupę przeciwników. Nie wątpiłem ani przez chwilę, iż żołnierzezechcą nam towarzyszyć. I chociaż sami niezbyt widać byli otrzaskani z
warunkami życia na prerii, pod kierunkiem Colorado czy Karola oddać nam
mogli olbrzymie usługi. Ewentualna pomoc Pehnulte — gdybyśmy nawetprzypadkiem na niego trafili — stawała się zbyteczną. Tak więc terazpowinienem był pokazać się wojskowemu patrolowi i zaprosić jegodowódcę do farmy na pustyni. Już chciałem się zerwać z ziemi i głośno
oznajmić swoją obecność, gdy nagle ogarnęły mnie zbawienne wątpliwości i
nakazały błyskawicznie zmienić decyzję. Pomyślałem, iż moje nagłeukazanie się może spowodować nieoczekiwane skutki. To przecież nie bylidoświadczeni traperzy. Mogło się więc zdarzyć, iż na mój widok oddadzą do
mnie salwę. Trzeba było jakoś przygotować to nieoczekiwane spotkanie.Wolno, wolniutko wycofałem się poza obręb światła. Dopiero wówczas
podniosłem się, przerzuciłem sztucer przez ramię i swobodnym krokiempocząłem zmierzać w stronę obozowiska. W tej nocnej ciszy musieli mnie
usłyszeć. Kiedy dotarłem do granicy uschłych krzewów, ostry, przenikliwy
głos kazał mi stanąć. Ujrzałem wartownika z karabinem w dłoni, tkwiącegona skraju blasku i ciemności.
— Kim jesteście? — zapytał.
— Szukam pomocy.
— Jesteście sami?
— Moi towarzysze znajdują się niedaleko.
— O co chodzi?
— Pragnę mówić z dowódcą — odparłem. Przybliżył się i obejrzał mnie dokładnie.
— Idźcie naprzód.
Ruszyłem depcząc z głuchym trzaskiem uschłe patyki krzewów.
Ognisko, jak stwierdziłem, zostało nieco przygaszone. Przy samym ogniu
nie było nikogo. Stanąłem rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas z
ciemności wyłoniła się nowa postać.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 157/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
157
— Sierżancie — powiedział mój konwojent — ten człowiek żądapomocy.
— Dobrze. Wracajcie na posterunek. Thompson, chodź tutaj.Walker i Haig, pilnujcie tamtej strony. Diabli wiedzą co... — przerwał w
połowie zdania i zwrócił się do mnie:
— Siadajcie... — wskazał ręką
tobołek leżący obok.
Jakiś żołnierz, prawdopodobnie
wezwany przez sierżanta Thompson,
stanął tuż obok mnie i spojrzał mi wtwarz.
— To nie on — powiedział.
— Oczywiście, że nie on — przytaknął sierżant. — O co chodzi? —
zwrócił się znowu do mnie. — Komu potrzebna nasza pomoc? A przede
wszystkim skąd znaleźliście się na tym pustkowiu?
— Jestem lekarzem — odparłem.
Zrobił minę, jakby się chciał roześmiać.
— Lekarz? Czy szuka pan pomocy dla rannego?
— Nie, nie o to chodzi. Niedaleko stąd, w opuszczonej farmie,przebywają moi przyjaciele: kobieta, dwu mężczyzn i chłopak. Czy nie możepan rozkazać swym ludziom, aby udali się ze mną? W pół godziny będziemy
na miejscu.
— Szukaliśmy tego budynku. Czy między wami nie znajduje się
człowiek o nazwisku Drake?
— Roger Drake?! — zawołałem zdumiony.
— Niech pan nie krzyczy. Czy moje pytanie jest takie dziwne? To
przestępca. Ścigamy go od dwu tygodni.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 158/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
158
— Nie ma go wśród nas — odparłem. — Ale na farmie znajduje sięktoś, kto wie bardzo dużo o Rogerze Drake. Chodźmy tam.
— Chwileczkę. Jak się nazywa ten znajomy Drake'a?
— Colorado.
— Colorado! — sierżant klepnął się dłonią po kolanie.
— Jego nam było potrzeba. Teraz złapiemy Drake'a, to pewne.
Wzruszyłem ramionami.
— Nigdy go nie schwytacie.
— Dlaczego?
— Dlatego — odparłem nieco głośniej niż chciałem — że waszDrake nie żyje.
— Mam w to uwierzyć?
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Zapyt ajcie się Colorado.
— Gdzie on?
— Już mówiłem. Bierzcie konie za uzdy, zaprowadzę was. Jamuszę wracać. Będą się niepokoić o mnie.
To stwierdzenie nie wywołało żadnego efektu, zupełnie jakbymprzemawiał do skały.
— To wyście zabili Drake'a?
— Nie, nie zabiliśmy. Odłóżcie sierżancie śledztwo do
stosowniejszej chwili. Colorado powie wam wszystko.
— Poczekamy do rana.
Sierżant chyba podejrzewał podstęp, ale na bezczynne siedzenie
do świtu nie mogłem się zgodzić.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 159/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
159
— To czekajcie — odparłem. — Ja wracam.
Zrobiłem ruch, jakbym chciał się podnieść.
— Nie wiem, kim pan jest: lekarzem czy włóczęgą, ale nie wolnopanu stąd się ruszyć bez mej zgody.
Roześmiałem się głośno:
— A to czemu?
— Wyglądacie na wspólnika bandyty.
— Bzdura! Drake'a widziałem raz jeden tylko. Mart wego. Szkoda
czasu, sierżancie, na takie pogaduszki. Drake nie żyje, a my ścigamyniebezpieczną bandę. O świcie musimy ruszyć w dalszą drogę.
— A to coś nowego! Jakaś banda? Pierwszy raz słyszę. Oddajciebroń, człowieku, żeby się wam co złego nie stało.
Westchnąłem. Sierżant widać nie grzeszył wielkim rozumem, ajego ostrożność wyglądała na postępowanie tępego służbisty,
wychowanego na przepisach regulaminu, którego nie potrafił dostosowaćdo okoliczności i potrzeb. Dlatego chyba zaświtał mu w głowie pomysł
aresztowania. Nic gorszego nie mogło mnie w tej sytuacji spotkać. Gdybytak Lesser dla jakichś powodów zawrócił? Schwytałby wszystkich.
Wolnym ruchem zsunąłem z ramienia sztucer, wyciągnąłem zzapasa rewolwery.
— Proszę — powiedziałem. — Nie mam zamiaru uciekać. A banda,
o której mówiłem, to nie wymysł. Nie wiem, czy słyszeliście kiedykolwiek oSłońcu Arizony...
— Słyszałem — przerwał mi. — Cóż się z nią stało?
— Część zginęła, część rozproszyła się, część dostała się doniewoli. Ale przywódca zdołał uciec...
— To mnie nie obchodzi. Powiedzcie, co stało się z jeńcami.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 160/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
160
— Zostali doprowadzeni do fortu Huachuca.
— Kto ich przywiódł?
Nie mogłem pojąć, o co sierżantowi chodzi, ale odparłem:
— Pewien meksykański hacjender.
— Jak się nazywa?
— Don Pedro Gonzales.
— Zgadza się — mruknął — ale mogliście o tym słyszeć od innych.To była głośna historia.
— O co panu chodzi, sierżancie?
— Należę do garnizonu Huachuca. Bawiłem wówczas w forcie iwszystko widziałem.
— Na pewno?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 161/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
161
— Mam oczy. —
Podejrzewam, że wówczas pan oślepł albo teraz..
— Ho, ho! Mocno powiedziane. I czemuż to miałbymzaniewidzieć?
— Oprócz Gonzalesa były jeszcze inne osoby. Na przykład szeryf z
Rainy Valley, traper o przezwisku Wielki Bóbr...
— Prawda. Pamiętam, że znajdował się wśród nich jakiś
poszukiwacz złota, bardzo zabawny jegomość, i...
Przerwał, począł mi się przyglądać z uwagą.
— I kto? — zapytałem zniecierpliwiony.
— I... pewien lekarz — odpowiedział przeciągając słowa.
— Czy to... nie pan był tym lekarzem? W biały dzień od razu bympoznał. Niech mi pan wybaczy, doktorze. Doprawdy nie wiem, jak to
naprawić. Czemu mi pan tego od razu nie powiedział?
— Przecież mówiłem, że jestem lekarzem.
— Ach, jakoś tego nie skojarzyłem z Huachuca. Pan mnie równieżnie poznał. Wszystko przez to... — Niestety, nie przypominam sobie
pańskiej twarzy. Tam było tylu żołnierzy.
— Dajmy temu spokój. Pan wspominał, doktorze, o jakiejśbandzie. W czym mogę pomóc?
— Chodźmy natychmiast do farmy.
— A droga bezpieczna?
— Co najwyżej można sobie zwichnąć nogę na jakimś dołku.
Szkoda każdej chwili. Ruszajmy!
Na to kolejne ponaglenie nic mi nie odpowiedział. Zwrócił się
tylko do swych podkomendnych i wydał im rozkazy. Obóz zwinięto migiem.Po paru minutach konie uszykowano do drogi, a ognisko zasypano, mimo iż
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 162/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
162
nie groziło tu niebezpieczeństwo pożaru. Opuściliśmy wreszcie dolinkę. Jaotwierałem pochód krocząc ramię w ramię z podoficerem, dalej szli
żołnierze prowadząc wierzchowce za uzdy.
Muszę się pochwalić: mimo iż moja nocna wędrówka nie
odbywała się wcale po linii prostej, jej powrotny kierunek wybrałembezbłędnie. Po przejściu kilkunastu jardów ujrzałem żółty punkcik —
światełko w oknie.
Kiedy podeszliśmy tak blisko, że już rozpoznać można było dach
domostwa, rzekłem do sierżanta:
— Niech pan rozkaże zatrzymać się, dalej pójdę sam. Jeśli moiprzyjaciele ujrzą grupę ludzi, mogą nas wziąć za bandę. Muszę ichuprzedzić.
— Dobrze — zgodził się. — Pójdziemy we dwójkę.
Nie bardzo mi jeszcze ufał!
— Niech pan idzie za mną.
Przystał na taką propozycję. Teraz pomaszerowaliśmy szybciej.Wreszcie ujrzałem sylwetkę wysuwającą się zza węgła domu.
— Czy to ty, Karolu?
— Gdzież się pan podziewał, doktorze? — usłyszałem mocnopodenerwowany głos Colorado.
— Przyprowadziłem gości — odparłem.
— Kogo?
— Dzielnych żołnierzy z pewnym sierżantem na czele.
Ale już sam sierżant wysunął się zza moich pleców.
— Colorado! — zawołał. — Nie poznajesz mnie?
— A to kto znowu?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 163/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
163
Zbliżył się szybko, zatrzymał tuż przed nami.
— Na pierwszego niedźwiedzia, jakiego w życiu zastrzeliłem! Toż
to Francis Dawson!
— Ten sam — potwierdził podoficer.
— Jak się masz, chłopcze?!
Padli sobie w objęcia, a ja odetchnąłem. Spodziewałem się
bowiem gorzkich wymówek za zejście z posterunku i wędrówkę po pustyni.
— Jesteś sam? — pytał sierżanta Colorado.
— Z czterema ludźmi.
— Z nieba nam spadłeś! Byliśmy w nie lada kłopocie.
— Coś mi o tym wspominał doktor.
— Wołaj tych swoich chłopaków i idziemy. Trzeba wszystko
obgadać. Rankiem stąd ruszamy. Co za spotkanie! Nie masz pojęcia, jak się
cieszę. — Sierżant krzyknął na żołnierzy, żeby podeszli, a potem zwrócił się
znowu do trapera:
— Wiesz, skąd się tu wziąłem?
— Na pewno nie. Ale to jest bez znaczenia. Ważne, żeśmy się
znowu spotkali. W samą porę.
— To ma znaczenie, Colorado. Ścigam Rogera Drake.
— Uff! Aleś mnie zaskoczył. Co za zrządzenie losu: Spotykamy się
akurat w dniu, a raczej w nocy, przed którą zginął.
— Więc to jednak prawda... — sierżant powiedział te słowa
głosem bardzo smętnym. — Wspominał mi już o tym doktor, ale nie
myślałem... to znaczy sądziłem, że nie jest aż tak źle...
Powstrzymałem się od śmiechu, ale nie mogłem się powstrzymać
od uwagi:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 164/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
164
— Sierżant po prostu mi nie wierzył.
— Niech mu pan wybaczy, doktorze. Francis od urodzenia miał
podejrzliwą naturę, ale poza tym wart jest tyle złota, ile waży. Chodźmy.
Pobudziliśmy wszystkich i wyglądało na to, że o dalszym spaniunie ma co marzyć. Sierżant rozstawił swych ludzi wokół zabudowań, a myzasiedliśmy w izbie dokoła stołu. Słusznie Colorado nazwał dowódcę
człowiekiem podejrzliwym. Sierżant raz jeszcze wrócił do sprawy Rogera
Drake. Przede wszystkim zagadnął, czy nie pomyliliśmy się co do osoby.
— Francis — odparł na to stary traper. — Wiesz dobrze, że
znałem go nie od wczoraj. Jakże mógłbym się pomylić?
Tu opisał, jak i kiedy natrafiliśmy na zwłoki.
— Kto go mógł zastrzelić? — zastanawiał się sierżant.
— Wiem tyle, co i ty. Posądzam któregoś z tych drabów, jakichchcemy powierzyć twej opiece.
Tu Colorado musiał opowiedzieć o napadzie na zagrodę O’Briena i
o konsekwencjach tego napadu, a na zakończenie dodał:
— Oto właśnie pani Lucy O'Brien z synem. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Ale kto to jest Tom Gordon? Przecież mister
Gordon siedzi przede mną. Pamiętam pana z Huachuca.
— Ten łobuz przybrał sobie moje nazwisko — odparł Karol. —
Przed rokiem nazywał się po prostu Tom Lesser.
— Coś mi świta! To ten przywódca bandy arizońskiej?
— Ten sam — mruknąłem zniecierpliwiony przedłużającą sięrozmową. — Chodzi o to, aby pan pomógł nam go schwytać.
— Musisz to zrobić, Francis — poparł mnie Colorado.
Sierżant poskrobał się za uchem, westchnął ciężko i wreszcie
rzekł:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 165/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
165
— Obejrzyj nasze konie. Nie damy rady. Gnamy od dwu tygodni za
tamtym i tak nam przeleciał przez palce... — znowu westchnął. — Bardzo
mi przykro, Colorado. Nie mogę ci towarzyszyć.
— Cóż on takiego zmajstrował, że armia federalna musiała mu
deptać po piętach? — zapytałem. — Raczej nie ścigacie pospolitychbandytów.11
— Prawda — powiedział sierżant. — Ale tym razem Drake nieco
przeholował. Okradł ekspedycję naukową.
— Zawsze zdolny był do wszystkiego — zauważył zgryźliwie
Colorado. — Na pomysłach mu nie zbywało. Cóż to za ekspedycja?
— Wziął udział w wyprawie kilku naszych naukowców w głąbMeksyku. —
Jako naukowiec? — zapytał Colorado.
— Nie, tak bezczelny nie był. Zabrali go jako ochronę!
— To świetnie — mruknął traper.
— Ekspedycja poszukiwała jakichś starych grobów. Podobno
natrafili na skarby ukryte jeszcze przez Hiszpanów. Drake miał im zabraćczęść tych znalezisk, gdy wracali. Zrobiła się z tego wrzawa niemała.Nadeszło polecenie z Waszyngtonu, żebyśmy się zajęli odszukaniem
dowcipnisia. Nieco mnie to zdziwiło — tu zniżył głos — myślałem, żeś już
go capnął, Colorado?
— Miałem pecha. Ale mów dalej.
— Niewiele już do powiedzenia. Od dwu miesięcy wojsko
przetrząsało Arizonę i Nowy Meksyk. Ale tylko ja trafiłem na ślad. Przed
dwoma tygodniami. No i... nic z tego.
11 Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają szeryfowie, policja i milicja stanowa lub policja federalna. Wopisywanym okresie na zachodzie wojska tylko w wyjątkowych wypadkach używano do tępienia rozbójniczych
band.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 166/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
166
— Nie narzekaj, Francis. Będziesz mógł się pochwalićodnalezieniem skradzionych kosztowności. Sporo tego jest. Konia również
zabierzesz. Nie chcę nic, co należało do Drake'a.
Sierżant aż podskoczył na ławie.
— Gdzie ten skarb?
— Zakopaliśmy na pustyni. W jukach.
— Poprowadzisz mnie tam, Colorado, prawda?
Spojrzałem porozumiewawczo na Karola. Pochylił się ku mnie i
szepnął:
— Wygląda na to, że Drake nie miał nic wspólnego ze skarbem
Lessera.
Skinąłem głową.
— Słuchaj, Francis — odparł traper. — Już ci mówiłem, że niemamy chwilki czasu do stracenia. Prosimy cię o pomoc, a ty nie tylko
odmawiasz, ale jeszcze chcesz mnie odwieść od pogoni. Nie, nie pojadę ztobą. Ale opiszę miejsce, trafisz na ślepo.
W odpowiedzi sierżant raz jeszcze potwierdził swą decyzję. Wracado Huachuca. Konie ma tak zdrożone, że lada dzień mogą paść.
Sądziłem, że teraz wybuchnie kłótnia, bo nie w smak to poszłotraperowi. Widziałem po jego minie. Ale nie. Musieli się znać od dawna i
pozostawać w zażyłych stosunkach. Colorado najpierw machnął ręką, a
potem nieoczekiwanie roześmiał się. Po sekundzie zawtórował mu Dawson.
— Do licha! — powiedział. — Nie będziemy się spierać z powodutakiego człowieka!
— Do licha, Francis! Pomyślałem tak samo.
Teraz już szybko doszli do porozumienia. Sierżant miał zabrać ze
sobą panią O'Brien z synem i obu naszych jeńców. Jeden kłopot spadł nam z
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 167/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
167
karku. Sierżant nieco się krzywił, że będzie musiał wlec ze sobą dwu ludziwcale nie związanych ze sprawą Drake'a.
— Co mam z nimi począć? O co ich oskarżacie i gdzie są dowody?
— Dostarczysz ich do fortu. To członkowie tej samej bandyLessera. A poza tym, oni musieli zabić Drake'a. Nikt inny. A więc to twojasprawa.
Nie zabierałem już głosu, Colorado słusznie przypuszczał. Z tego,co nam opowiadała pani Lucy, przecież wynikało, iż przed naszym
przybyciem wybuchła na farmie strzelanina. Prawdopodobnie Drake chciał
się tu schronić przed pościgiem. Zobaczywszy, że farma jest zamieszkała,zdecydował się uciekać dalej. A może postanowił zamienić sobie konia? Czychciał kupić nowego, czy też po prostu ukraść, o tym mogli wiedzieć tylkonasi jeńcy. W wyniku strzelaniny został ranny. Nikt go nie gonił. Ludzie
Lessera mieli obowiązek pilnowania pani O’Brien.
Wreszcie ułożyliśmy się do snu. Ale bez Colorado. Ten spędził noc
na rozmowie z sierżantem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 168/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
168
X I
S a m o t n y t r o p
Jeszcze szary przedświt okrywał ziemię, gdy Colorado
bezceremonialnie ściągnął nas z legowisk. W godzinę później dwa oddziałki
opuszczały farmę udając się w dwu przeciwnych kierunkach. SierżantDawson, posuwając się po naszych wczorajszych tropach, najpierw miałdotrzeć do grobu Drake'a i wydobyć zakopane przy nim juki zkosztownościami, a później odprowadzić O’Brienów do Santa Rosa. Co się
tyczy naszych jeńców, Colorado rzekł mu przed samym rozstaniem:
— Rób sobie z nimi, co chcesz. Możesz ich nawet puścić wolno, ale
nie wcześniej, niż za tydzień. Pamiętaj jednak, że to najpewniej oni
zastrzelili Drake'a!
Po tej zwięzłej deklaracji sierżant i Colorado raz jeszcze uściskalisię serdecznie.
— Kiedy się zobaczymy?
— Któż to odgadnie, Francis?
— Odwiedź mnie w Huachuca. Będę czekał.
— Obiecuję.
Przysłuchując się tej rozmowie nie przypuszczałem, że do tegospotkania nigdy już nie dojdzie...
Kopyta wzbiły obłoczki brązowoceglastego pyłu. Znowujechaliśmy przez pustkowie. Wiódł nas Colorado, dziwnie jakoś milczący,prawie ponury. Czyżby nań tak oddziałała nocna rozmowa z sierżantem?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 169/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
169
Po godzinie jazdy traper zatrzymał konia czekając, aż sięprzybliżymy.
— A to co? — krzyknąłem spojrzawszy na ziemię. — Ano... drugi trop. Jak wam się podoba?
W miejscu, w którym stanęliśmy, świeże odciski kopyt dołączały
do szerokiego pasa zdeptanej ziemi. Bez wielkiego wysiłku można byłostwierdzić, iż nowy podróżny zmierzał w tym samym kierunku, co ścigana
przez nas grupa.
— Jakoś zbyt często spotykamy samotnych jeźdźców w tychstronach — stwierdził Karol.
Colorado nawet się nie uśmiechnął. Zauważyłem, że ile razyzahaczano w rozmowie o Rogera Drake, tyle razy markotniał.
— Ruszajmy — powiedziałem. — Im prędzej pojedziemy, tymszybciej odkryjemy prawdę. Kto wie, może to jakiś uczciwy człowieknieświadomie zmierza prosto w łapy opryszków?
Stary traper przecząco potrząsnął głową.
— O co chodzi?
— O trochę cierpliwości, doktorze. Mnie również pilno widzieć
Samuela na wolności, ale niekiedy nadmierny pośpiech opóźniarozwiązanie sprawy. Dlatego proponuję, abyście obaj jechali tropemLessera, tylko nieco wolniej. Żebym was mógł dogonić.
— Co pan zamierza, Colorado? — zapytał Karol.
— Sprawdzić, skąd biegnie ten nowy ślad.
— Takie badanie może potrwać bardzo długo — zauważyłem.
— O, nie, nie. Tak daleko nie pojadę. Przekonam się tylko, czytropy nie wiodą z opuszczonej farmy.
— To niemożliwe! — zawołałem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 170/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
170
— Wszystko jest możliwe, doktorze. No, w drogę.
To rzekłszy zawrócił z miejsca i pognał galopem.
— Co mu strzeliło do głowy? — powiedziałem półgłosem.
— Coś podejrzewa, ale co, jeszcze nie wiem. A w ogóle... to jakiś
zbyt dla mnie zagadkowy człowiek. Nie podoba mi się...
— Co ci się nie podoba? — zapytałem zaskoczony takim
stwierdzeniem.
— Widzisz... Wjechaliśmy na niebezpieczną ścieżkę. Lubię w
takich wypadkach coś niecoś wiedzieć o towarzyszach broni. Ciągle miałemnadzieję, że wreszcie się rozgada, a tu nic. Kto to może być u licha?
— Przecież nie zbrodniarz, nie oszust ani niebieski ptak —
spróbowałem w żart obrócić całą sprawę.
Ale Karol zareagował na to z zupełnie ponurą powagą:
— Jakbyś zgadł! Pewnego dnia przez chwilę zastanawiałem się
nad tym.
— Cooo?! Skąd takie przypuszczenie?
— Odrzuciłem je. Raczej to jakiś “nawrócony" przestępca i stądznajomość z tamtym sierżantem.
— Jeśli “nawrócony", wszystko w porządku — rzekłemswobodnym tonem. — Nic więcej cię nie gnębi?
Pominął moje pytanie.
— To nie jest typowy traper. Ja to czuję.
— Nie wiem, co u ciebie znaczy słowo: typowy. Dla mnie Colorado
stanowi co prawda również zagadkę, ale nie taką, jaką masz na myśli.
Mruknął coś i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ale że Karol
poruszył bardzo interesujący mnie temat, nie wytrzymałem długo.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 171/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
171
— Zauważyłeś, jak się zachował przy tym Drake'u?
— Właśnie! To pewnie dawny kumpel. O coś się pożarli.
— O nie, nie tak! — zaprzeczyłem energicznie. — Błądzisz pomylnych tropach! Z zachowania się Colorado wysnułem inne wnioski.Prędzej Drakę był kiedyś uczciwym człowiekiem, niż ten “nietypowy"traper przestępcą.
— Jasnowidzenie? — zapytał ironicznym tonem.
— Nazwij to, jak chcesz, Karolu. Twoja podejrzliwość nie opierasię na żadnych faktach.
— A twoja wiara wynika chyba z naiwności!
Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na dobre. Spostrzegłemsię w czas i nieco spuściłem z tonu.
— Nie poznaję cię, Karolu. Co zarzucasz Colorado? Brak odwagi?Nieuczciwość? Nieznajomość terenu? Jako traper sprawuje się znakomicie,
a jako człowiek... Jego decyzja w sprawie O'Briena najlepiej o nim świadczy.
A to, że nas oswobodził?
— Gdyby było inaczej, Janie, nie zdecydowałbym się jechać z nimrazem na tak niebezpieczne przedsięwzięcie. Jednak lubię dokładniewiedzieć, z kim mam do czynienia. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Coś w
tym wszystkim się kryje i to mi nie daje spokoju.
Klepnął wierzchowca po szyi i ruszyliśmy stępa.
— To świeży trop — zauważyłem zmieniając temat. Brak mi byłoargumentów na przekonanie Karola, że się myli.
— Pochodzi sprzed paru godzin zaledwie. Jegomość gnał galopem.Spójrz. Wierzchnie warstwy piasku zostały poodrzucane, wgłębienia
kontrastują z otoczeniem ciemną barwą, jeszcze z nich wilgoć nie
wyparowała. Colorado przypuszcza, że ten jeździec jechał z farmy. Ale anisłówka nie powiedział, na czym opiera swoją teorię. Tego właśnie nie lubię.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 172/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
172
A poza tym, czy to możliwe, abyśmy przeoczyli tamtej nocy obecnośćjeszcze trzeciego człowieka?
— Który zamiast natychmiast zmykać ukrywał się aż do świtu — dodałem. — Nie. Colorado na pewno się myli. Tam nikogo więcej...
W tym miejscu umilkłem. Przypomniałem sobie nagle tętent, jakiusłyszałem czekając na powrót Colorado i Karola. Wówczas sądziłem, że
padłem ofiarą złudzenia. A może to nie było złudzenie?
— Masz niekiedy dziwny zwyczaj przerywania zdań w połowie —
zauważył mój towarzysz. — Co cię tak zatkało?
— Widzisz, ostatniej nocy... — i tu zwierzyłem się ze swychwątpliwości.
— Czy odgłos tętentu się oddalał? Przypomnij sobie, to ważne.
— Jakoś na to nie wyglądało. Słyszałem go nagle i nagle ucichł.
— Może nie słuchałeś uważnie? Odgłos mógł narastać stopniowo,
zwróciłeś nań uwagę wówczas, gdy był najsilniejszy.
— Prawdopodobnie tak właśnie było. Ale potem znowu nastała
cisza, więc sądziłem, że musiałem się przesłyszeć. Dlatego nikomu o tym niewspominałem.
— Hm, jeśli to są tropy nocnego przybysza...
— To co?
— To nie był na pewno nasz przyjaciel.
— Dlaczego?
— Prosta sprawa: zabłąkany podróżny szukałby schronienia nafarmie, a nie trzymał się od niej z dala.
— Jeżeli ten trop istotnie biegnie tu z farmy..
— To się okaże.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 173/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
173
Kiwnąłem głową. Od tej chwili jechaliśmy w milczeniu. Robiło sięcoraz cieplej, aż oczy poczęły mi się kleić. Nic w tym dziwnego, przecież
prawie nie spałem od dwudziestu czterech godzin! Sam nie wiem kiedy
wpadłem w jakąś półdrzemkę, z której wyrwało mnie nagłe zatrzymanie sięwierzchowca. Przede mną koń Karola szczypał jakiś szary badylwyrastający z piachu, a jego pan, z ręką przyłożoną do czoła, spoglądał zasiebie.
— Colorado wraca — oznajmił.
— Już? — zdziwiłem się.
— Dopiero — sprostował mój towarzysz. — Spałeś przez kilkagodzin.
Zabrzmiało to jak wyrzut, więc tylko mruknąłem:
— Mogłeś mnie obudzić.
— Nie było potrzeby. No i jak tam, Colorado? — zapytał, kiedy wtumanie kurzu traper zatrzymał przed nami konia. I wierzchowiec, i
jeździec pokryci byli od głów do pięty jednolitym w kolorze czerwonym
pyłem.
— Tfu, do diabła! Piasek mi zgrzyta w zębach, piasek mam za
kołnierzem, nawet w butach. Nigdy jeszcze nie pędziłem tak szybko po takpaskudnym terenie.
— Po cóż było tak gnać?
— Trochę się obawiałem, iż was nie ujrzę.
— Co się stało? — zaniepokoił się Karol
— Ten trop wiedzie do farmy! Ale to jeszcze nie wszystko.
Znalazłem miejsce, w którym tajemniczy jeździec oddzielił się od grupy
Lessera.
— Dziwna historia — bąknął.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 174/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
174
— Nie tak bardzo, doktorze. Po prostu Lesser czegoś zapomniał, amoże coś chciał jeszcze przekazać swoim ludziom pozostawionym na
farmie i już z drogi wysłał umyślnego gońca. Jestem pewien, że ten goniec
spostrzegł nas, dlatego się w farmie nie pokazał. Musiał widzieć i żołnierzy.Chyba tylko temu wypadkowi zawdzięczamy fakt, iż Lesser —
zawiadomiony o wszystkim — nie zawrócił, aby oswobodzić swych ludzi ina nowo uwięzić panią Lucy i jej syna, a przy okazji nas.
— To prawdopodobne — zauważyłem.
— To pewne. Jak również i to, że Lesser obecnie wie, iż gnamy
jego tropem i że nie towarzyszą nam indiańscy wojownicy. To mu doda
śmiałości. Lękałem się, że wpadniecie w zasadzkę.
— Lesser jest przekonany, że towarzyszą nam żołnierze —
wtrąciłem — nie będzie ryzykował nierównej walki.
— Pod warunkiem, że jego wysłannik nie czekał do świtu podfarmą i nie był świadkiem naszego rozstania się z sierżantem.
— To brzmi nieprawdopodobnie — odparł Karol. — On nie mógł
czekać do rana, zbyt ważną uzyskał informację. A poza tym okolica jestotwarta na wszystkie strony świata. W świetle dziennym łatwo dostrzec zdaleka nawet samotnego jeźdźca. A przecież nikogo nie zauważyliśmy.
— Prawda. Tylko że wysłannik Lessera jechał zupełnie inną drogąniż my, a więc musiał się liczyć z naszym pościgiem. To oczywiście mojeprzypuszczenia. Zobaczymy, jak kij popłynie. Trzeba mieć teraz oczy nawierzchu głowy, a uszy wyciągnąć jak najdalej. Inaczej nie wyplączemy się
cało z tej kabały. No, ruszamy!
I pojechaliśmy. Męcząca to była jazda dzięki swej monotonii.Ciągle ten sam czerwonobrązowy piach; jakieś zapadliny, na dnie których
rosły niekiedy zakurzone kaktusy o grubych kolcach i potężnychodgałęzieniach, przypominających fantastyczne drogowskazy; samotnepagórki o obłych kształtach, na koniec — długie pasma gruntu zawalone tu i
ówdzie bryłami wyschłej i twardej jak kamień gliny. Ponad tym wszystkim
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 175/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
175
dzwoniąca w uszach cisza, mącona jedynie głuchymi uderzeniami końskichkopyt.
Na szczęście, już w drugiej połowie dnia poczęły się coraz częściejukazywać drobne pasemka trawy o spłowiałej barwie, piasek znikał, aż
nagle — dziwny kaprys natury: ukazała się murawa ciesząca oczy świeżązielenią. Od razu poczułem się raźniej, a konie przyśpieszyły biegu.
Słońce dotykało swym rąbkiem linii horyzontu, gdy ujrzeliśmydalekie zarysy jakichś zabudowań.
— Tego nam właśnie brakowało — stwierdził Colorado. —
Nareszcie będę mógł się obmyć z piachu.
Po pół godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów, a w chwilę późniejdostrzegli już zupełnie wyraźnie dom o spadzistym dachu i wąską smużkę
dymu bijącą z komina ku błękitnemu niebu. Nieco z boku zauważyłemogrodzenie sporządzone z grubych bali, tak zwany w tych stronach corraldla bydła, którego spore stado właśnie nadciągało ku nam gdzieś z głębi
prerii. Przybiegły dwa potężne psy i warcząc krążyły dokoła. Wreszcieujrzeliśmy ganek domu wsparty na ozdobnych kolumienkach. Na ganku stal
mężczyzna ze strzelbą w ręku i bacznie się nam przyglądał. Coloradościągnął cugle.
— Dobry wieczór — powiedział. — Czy możemy u was skorzystaćz noclegu? Nie jesteśmy wymagający, starczy wiązka siana dla każdego.
Już chciałem zeskoczyć z siodła. W tych bezludnych okolicachgościnność jest przecież nie tylko grzecznością, ale i obowiązkiem. Nie
wolno odmówić schronienia, gdy dokoła ciągnie się pustka. Zresztą, dlaosadnika każde odwiedziny to jedyna w tych stronach rozrywka, jedyna
możliwość posłuchania wieści z dalekiego świata. Dlatego znieruchomiałemze zdumienia, gdy usłyszałem słowa gospodarza:
— Obawiam się, że w naszym domu nie będzie dla was miejsca.
— Och — Colorado wcale się nie stropił tą oschłą odpowiedzią —
możemy spać pod gołym niebem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 176/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
176
— Możecie spać, gdzie chcecie, byle nie tu i... jak najdalej stąd.
To już było coś więcej niż odmowa. Obraza. Ale stary traper nie
dał się wyprowadzić z równowagi. Chęć obmycia się z kurzu musiała byćsilna.
— Ależ oczywiście — odparł. — Skoro jesteśmy tak niemilewidziani, nie pozostaniemy dłużej, a w drodze ostrzeżemy innych, aby was
nie niepokoili. Czy możemy napoić konie?
W trakcie tych słów dostrzegłem, jak w głębi werandki uchyliły
się drzwi. Drugi mężczyzna, również ze strzelbą w ręku, stanął obok
pierwszego.
— O co chodzi? — zapytał grubym głosem.
— To właśnie oni — odparł nasz rozmówca.
— Aha, oczekiwaliśmy was. Nie macie tu co robić. Nikt z nas niegra w karty.
— Co takiego? — Colorado podniósł głos o jeden ton wyżej.
Czułem, że zanosi się na awanturę. Karol również musiał to
zauważyć, bo natychmiast wtrącił się do rozmowy:
— Dżentelmeni — powiedział — to jakieś nieporozumienie. Ojakie karty wam chodzi?
— O jakie? Wiadomo, do gry.
— Wybaczcie, ale nadal niczego nie pojmuję. Czyżbyśmy wyglądali
na szulerów?
— Wyglądacie czy nie wyglądacie, na jedno wychodzi. Fakt, żegracie niezbyt uczciwie.
— Przepraszam — wtrąciłem się z kolei. — To jakiś kiepskidowcip. Ci panowie — wskazałem na werandkę — szukają pozorów, by nas
nie przyjąć. Nie będziemy ich prosić. Jedźmy!
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 177/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
177
Ostatnie słowo powiedziałem głośno i gniewnie.
— Poczekaj, Janie — zmitygował mnie Karol. — Nie zostaniemy
tu, ale chyba warto sprawę wyjaśnić. — A zwracając się do nieznajomychzapyt ał: — Powiedzcie nam, panowie, od kogo uzyskaliście taką informację?
— Przestrzeżononas. A kto... co to was
obchodzi?
— Wszystko
rozumiem — odezwał się
znowu Colorado. — Gościłotu przed nami kilku ludzi. To
oni was tak okłamali. Niejesteśmy szulerami ani
rabusiami. To my ścigamyrabusiów.
— Kogo tam
ścigacie, to wasza sprawa —
odezwał się starszy mężczyzna — ale nie radzę gonić tych, którzy bawili tuprzed wami.
— I czemuż to?
Obaj nieznajomi roześmieli się głośno,
— Dlaczego? Dlatego, że tamtym ludziom przewodzi pewien
słynny traper, Karol Gordon, o przezwisku Wielki Bóbr. Słyszeliście o nim?
— To świetne — stwierdził Karol rozbawionym tonem. — Wielki
Bóbr się rozdwoił, jak z tego wynika. Jednego macie przed sobą, a drugi w
tej chwili ucieka, aż się za nim kurzy. Rzecz byłaby zabawna, gdyby niezagrażała mieniu, a może i życiu spokojnych osadników — a zwracając siędo nas: — Nie powinniśmy stąd odjeżdżać, dopóki nie wytłumaczymy tym
panom, że się mylą.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 178/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
178
— Obejdzie się bez tłumaczeń. No, jazda, albo was poszczujępsami.
— Daj spokój, Karolu — szepnąłem. — Nie przekonamy ich.
— Fred — odezwał się starszy mężczyzna — sprowadź ludzi, zadługo to trwa!
Colorado skinął ku nam ręką:
— Poszukamy szczęścia gdzie indziej.
Powiedziawszy to uderzył konia po zadzie i z miejsca ruszył
cwałem. Karol nie upierał się dłużej. Minęliśmy dom mieszkalny,zabudowania gospodarcze i zagrodę dla koni. Tu traper przyhamowałwierzchowca, a gdy zrównaliśmy się z nim, powiedział:
— Nie zajedziemy daleko, już się ściemnia. Skręćmy byle gdzie,
może znajdziemy wodę. Ale ten Lesser! Tak nas urządzić!
Skierowaliśmy się w prawo, wprost na czerwoną tarczę
zachodzącego słońca. Nieprzewidziana przeszkoda wstrzymała dalszą
jazdę. Z głębi prerii zganiano — prawdopodobnie do wieczornegowodopoju — bydło. Stado krów, porykując, zbijając się w grupy lub
rozpraszając, otoczyło nas niespodziewanie i poczęło spychać na pobliskie
ogrodzenie. Zaraz jednak pojawiło się trzech konnych pastuchów. Krzycząci trzaskając z długich rzemiennych batów zdołali zmusić stado na pół
zdziczałego bydła do szybkiego biegu. Całe szczęście, bo mój wierzchowiec
począł już chrapać i drżeć, przyparty do grubej belki ogrodzenia.Odetchnąłem, gdy ostatnia rogata sztuka minęła nas w niezdarnym kłusie.
Kawalkadę zamykał jeszcze jeden pastuch. Być może nadzorca, bo ubranienosił znacznie schludniejsze niż jego towarzysze. Przejeżdżając obrzucił nasuważnym spojrzeniem i... raptownie zatrzymał konia.
— Czy mnie wzrok nie myli? — zawołał. — Przecież to Colorado!Sam Colorado — powtórzył. — Dokąd to dobre bogi prowadzą?
Stary traper przymrużył oczy, a potem powiedział, przeciągając
sylaby:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 179/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
179
— Davy Paterson... Coś podobnego. Nie przypuszczałem, że sięjeszcze spotkamy, chłopcze. Myślę, że już nie polujesz na łosie? Przyznaj się.
Ileż to lat? — Będzie z dziesięć — odparł zagadnięty. — Chodźcie ze mną,
przecież nie możemy się tak minąć jak obcy. — A widząc nasze stropioneminy dodał: — Chyba się nie spieszycie. Już prawie noc. Nocna jazda lichawarta.
Colorado krótko wyjaśnił, co nas tu spotkało. Davy roześmiał się:
— Nic o tym nie wiedziałem. Od świtu uganiam się za bydłem.
Wszystko zaraz załatwię. No, jedziemy.
Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i zawróciliśmy konie.
— Zdumiewające — odezwał się Colorado do cowboya. — Czy
wiesz, że jesteś trzecim znajomkiem, którego spotykam w ciągu dwu
ostatnich dni? To chyba musi coś znaczyć. Co, doktorze? — zwrócił się domnie.
Wzruszyłem ramionami:
— Doprawdy nie wiem, o czym pan myśli.
— To chyba jakaś dobra... albo zła... wróżba.
— Ach, o to chodzi! Nic a nic nie rozumiem się na wróżbach. Możepanu wyjaśni jaki indiański czarownik, ja nie potrafię.
— Nigdy nie miał pan żadnych przeczuć?
— Nigdy. Nawet gdy straciłem pracę w szpitalu, co było dla mnie
wówczas dotkliwą klęską.
— Przepraszam — odparł i znowu zwrócił się do cowboya: —
Davy, Davy, jakże się cieszę, że cię widzę. Wyrosłeś na kawał chłopa!
— To pana zasługa, Colorado.
— Jaka tam zasługa? Ot, prosty przypadek.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 180/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
180
Właśnie podjeżdżaliśmy do małego placyku. Davy Patersonwysunął się nieco naprzód. Musiał się cieszyć dużym zaufaniem właściciela
farmy. Teraz rzecz poszła jak z płatka. Przeproszono nas i wprowadzono do
wnętrza z honorami, jakich mógłby oczekiwać gubernator stanu, gdyby takitu istniał12.
Zdziwiłem się ujrzawszy przy stole samych mężczyzn. W trakcie
rozmowy okazało się, iż gospodarz miał tylko jednego syna, alespodziewano się właśnie następnego potomka. Żona wraz ze swą matkąpojechały aż do St. Louis nad Missouri. Szmat drogi! Dobrze musiało się
powodzić farmerowi, jeśli się zdecydował na poniesienie takich kosztów
podróży, a następnie i szpitala, w którym na świat miało przyjść drugiedziecko.
Tak więc tylko mężczyźni czynili honory domu. Tym większe, iż
poczuwali się do winy. Obaj, ojciec i syn, starali się zatrzeć niemiłe wrażeniepierwszego przyjęcia. Oczywiście wyjaśnili powody swego postępowania.
Rankiem tego samego dnia przybyło do farmy sześciu jeźdźców.Jeden z nich, wyglądający na przywódcę, oświadczył, że nazywa się Gordon,
że jest westmanem i że ze swymi ludźmi ściga bandę opryszkówgrasujących w zachodniej części Nowego Meksyku.
— Przyjęliśmy niespodziewanych gości, jak można najlepiej —
opowiadał farmer. — Chcieliśmy ich zatrzymać na dłużej, ale bardzo sięspieszyli i po paru godzinach postoju ruszyli dalej.
— Aż po paru godzinach? — zagadnął Colorado. — Czy czekali na
kogo?
— Nie, tylko konie mieli bardzo pomęczone. Trzy z nich zgodziłem
się zamienić.
— Dobrze przynajmniej, że nie sześć — powiedział Colorado. —
Ale i tak będą teraz szybsi.
12 Nowy Meksyk nie miał gubernatora, prawa stanowe uzyskał dopiero w 1912 r.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 181/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
181
— Doprawdy nie moja to wina — tłumaczył się gospodarz. —
Wzięliśmy za dobrą monetę wszystko, co mówili... Żeby rzec prawdę,
chciałem wymienić wszystkie sześć, ale nie miałem pod ręką lepszych
wierzchowców.
Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.
— To był Tom Lesser — wyjaśnił Colorado. — Przed rokiem
uciekł z Arizony po likwidacji bandy. Może pan słyszał o tym?
— Coś mi się obiło o uszy.
— A przed odjazdem ostrzegł was przed nami, tak? — wtrąciłem.
— A jakże. Powiedział, że w tych stronach krąży trójka oszustówwyłudzających od osadników pieniądze pod różnymi pozorami, przedewszystkim grą w karty, no i... po trochu... kradnących. Doprawdy, bardzomi...
— Nie ma o czym mówić? — wtrącił się Karol. — Widział pandokładnie całą szóstkę?
— Jak was w tej chwili.
— Czy nie zaskoczyło pana zachowanie się któregoś?
— Zachowanie?
— Chodzi mi o to, czy któryś z tej gromadki różnił się od innych wsposób zwracający uwagę?
— Hm, trudno mi na to odpowiedzieć. Fred — zapytał syna — nie
zauważyłeś czegoś takiego?
— Nie ojcze. Wszyscy byli bardzo gadatliwi, bardzo hałaśliwi. Ot,takie wesołe chłopaki. Wszyscy z wyjątkiem tego chorego.
— Chorego? — wpadł mu w słowo Colorado. — Wyglądał nachorego? Po czym pan to poznał?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 182/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
182
— Prawie nie odzywał się. Jeden z towarzyszy wyjaśnił mi, żecierpi na gardło.
— To Samuel — — stwierdził traper. — Na pewno on.
— Czemu nie wezwał pomocy? — krzyknąłem.
— Ba, łatwo to panu powiedzieć. Samuel zgłupiał widać do reszty.
W tym wypadku trudno jednak mu się dziwić. Nic nie wie o tym, że żona isyn znajdują się już na wolności. Zastraszono biedaka. Nie śmiał słówkapisnąć. Pewnie mu zagrozili śmiercią najbliższych.
— Lesser nic by na tym nie zyskał — wtrąciłem.
— Na pewno. Nawet nie wierzę, że zdecydowałby się na taki krok.Ale Samuel wierzy. Dlatego milczał. Czy możecie powiedzieć, jak wyglądałten chory? — zwrócił się do gospodarza.
Obaj zastanowili się chwilę, na koniec, uzupełniając się wzajemnie,z grubsza opisali interesującą nas postać. To był O'Brien.
Reszta wieczoru upłynęła na mało ciekawej pogawędce. Colorado
prawie nie brał już udziału w rozmowie. Nad czymś rozmyślał. Potemprzysiadł się do Patersona i długo z nim gawędził. Gwiazdy już dawno
pokryły niebo, gdy farmer przeprosił nas, tłumacząc się późną porą.
Tej nocy spałem na materacu staroświeckiego łoża, pod dachem i
bez obowiązku odprawiania warty. Nazajutrz, obficie zaopatrzeni w
żywność, ruszyliśmy w dalszą drogę. Paterson odprowadził nas kawałek, apóźniej długo jeszcze żegnał się z Colorado.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 183/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
183
X I I
P u ł a p k a
Jechaliśmy prerią lekko falistą i z rzadka porosłą trawą. Horyzontzamykało szarosiwe pasmo gór. W słońcu poranka wydawało się, iż paruje
lekką mgiełką. Od chwili opuszczenia farmy minęły już dwie noce i dwa dni.
Trop był wyraźny: szeroki pas śladów nie przecięty żadną ścieżką anidróżką wśród tych bezdroży. Po nielicznych wędrowcach, jacy tędy kiedyśprzejeżdżali, wiatr dawno zamazał wszelkie znaki.
Gdzieś koło południa dostrzegliśmy pierwsze wzniesienia.Ukazały się przed nami pagórki porosłe jałowcem i kępkami pinii, a dalej
drzewa. Dokoła pachniało szałwią. Po jakimś czasie ujrzeliśmy potężnebloki piaskowca o dziwacznych kształtach i kolorach, wysokie niby wieże
średniowiecznych zamków. Nad wieczorem mieliśmy przed sobą, tuż, tuż,spadziste zbocza, gęsto porosłe białą i niebieską jodłą lub meksykańskąsosną. W zapadającym mroku nie sposób było jechać dalej. Rozbiliśmy obóz
nad brzegiem maleńkiego ruczaju, wypływającego z gardła wąskiej doliny,
wrzynającej się w głąb czarnych borów. Jałowcowe gałęzie płonęły zdelikatnym trzaskiem, napełniając powietrze zapachem żywicy.
Zaopatrzeni obficie na farmie, nie mieliśmy teraz kłopotu z żywnością.Colorado, spenetrowawszy jak zwykle najbliższą okolicę i stwierdziwszy, iż
nie ma tu nikogo poza nami, zakrzątnął się koło wieczerzy. Przyrządził, zwprawą zawodowego kucharza, znakomity posiłek, tak potrzebny pocałodziennej jeździe.
— Tego Patersona, cośmy go spotkali na farmie — odezwał sięnieoczekiwanie — poznałem przed laty w podobnych stronach, w jakimś
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 184/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
184
odgałęzieniu Gór Skalistych. Tak samo rósł tam las i ciurkał strumyczek. Ba,
nawet okoliczności były podobne. Ścigałem pewnego jegomościa, deptałem
mu po piętach, aż mi się w końcu wymknął.
— Kiepska to dla nas przepowiednia — wtrąciłem.
— Ech, co jeden, to nie piątka — odparł. — Samotnemu łatwiejzaszyć się w leśnej głuszy.
— Nie byłbym taki pewien — powiedział Karol. — Zauważcietylko: oni wszystko o nas wiedzą. Ostatni wypadek przedstawia się dość
tajemniczo.
— Co masz na myśli, Karolu?
— Uprzedzili o naszym przybyciu farmera. Skąd Lesserdowiedział się, że będziemy go ścigać tylko w trójkę? A nie na przykład zoddziałem wojska?
— To rzeczywiście dziwne — odparłem. — Przecież uważamy, iżwysłannik Lessera opuścił farmę przed naszym rozstaniem się z
sierżantem.
— Z tego wniosek — stwierdził Colorado — że goniec Lessera
wyjechał z farmy znacznie później, niż przypuszczaliśmy.
— Nic teraz nie wymyślimy, lepiej dokończ swego opowiadania —
zwrócił się Karol do Colorado.
— A więc... Patersona spotkałem w zupełnie dzikiej okolicy i
gdyby nie to spotkanie, pewnie biedak nie chodziłby już po ziemi.
Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny dzień, góry porosłe ciemnym lasem idolinę pokrytą wiosenną trawą. Na tej trawie widniały tropy wyraźne jakjajko na patelni. Gnałem wówczas tymi tropami, ale coraz ostrożniej.
Odciski kopyt stawały się tak świeżutkie, jak mleko prosto od krowy. Więcnieco wstrzymałem bieg konia. Gdybym tego nie uczynił, prawdopodobnie
nie zauważyłbym Patersona i nie byłoby o czym mówić. Ale stało sięinaczej. Rozglądałem się na wszystkie boki i na ziemię przed sobą.
Dostrzegłem, iż półokrągłe odciski podków są teraz zupełnie czarne.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 185/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
185
Dolinka okazała się podmokłym bagienkiem. To był sygnał ostrzegawczy.Zlazłem z konia, cugle zarzuciłem mu na kark, a moja szkapa ruszyła za mną
jak wierny pies.
Krok za krokiem posuwałem się dalej, aż zbocza tworzące dolinkę
rozbiegły się, a przed sobą w odległości kilku jardów dostrzegłem falującyłan wysokich trzcin. Trop, za którym postępowałem, wił się jak wąż, później
skręcił w lewo, pod samo lesiste zbocze. Właśnie wówczas usłyszałemstrzał. Możecie sobie wyobrazić, co to za wrażenie! Rzuciłem się w bok ibiegłem nie zważając na to, iż murawa ugina się pod moimi butami. Nie
wiedziałem, kto strzelił i do kogo. A może właśnie do mnie? Ale nie
słyszałem świstu kuli. Tym bardziej należało się przekonać. I nagleujrzałem. Nie człowieka, nie! Rosochaty zwierz, wielki jak dobrej wagi cielę,z trzaskiem łamał trzciny i parł w stronę lasu. Był do mnie zwróconybokiem, a więc nie ja go wystraszyłem. Pobiegłem za nim ściskając strzelbę
w garści. Ale okazał się szybszy. Przebrnął już trzciny i gnał kłusem w
kierunku zbocza. Po raz drugi zahuczało i wówczas ujrzałem sprawcęhałasu. Uciekał, jak to się mówi, na złamanie karku, a za nim galopował łoś.Bo to był właśnie łoś! Wiecie, jak wygląda, gdy się go rozwś cieczy?
Karol skinął potakująco głową.
— Stado pędzących bizonów to jeszcze nic w porównaniu z nim.Przed stadem można uskoczyć w bok, minie cię, ale przed podrażnionym
łosiem nie umkniesz. Dogna cię, uderzy rogami i koniec. Tak, tak,
dżentelmeni.
Więc nie miałem co się namyślać, jeśli nieznany strzelec miał
wyjść cało z opresji. Zatrzymałem się, flintę przyłożyłem do ramienia,pociągnąłem za cyngiel. Zwierz podskoczył i runął między drzewa lasu.Odczekałem chwilkę, nabiłem broń i podszedłem bliżej. Łosie mają twardeżycie, ale ten był już nieruchomy jak kamień.
— Panie strzelec! — zawołałem. — Pokaż no się!
Wyjrzał zza jakiegoś krzaka, a wyglądał jak kolczatka. Zgubił
kapelusz, włosy mu sterczały jak u straszydła, a odzież miał naszpikowaną
gałązkami i igłami jodły. Roześmiałem się na jego widok. To był młodziutki
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 186/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
186
chłopiec. Blady jak księżyc, dychał jak miech kowalski. Kiedy mnie ujrzał,wytrzeszczył oczy. Zerknął na leżącego łosia i począł mi dziękować.
— Strzelba mi drgnęła — powiedział — i żeby nie pan... — tupobladł jeszcze bardziej, więc krzyknąłem, żeby poszukał swej broni.
Dopiero wówczas zapomniał o przerażeniu. Strzelbę szybko odnalazł.Wyglądała niczego, zupełnie jakby ją przed chwilą wyniesiono ze sklepu. Na
mój gust była zbyt nowa i na pewno jeszcze nie przestrzelana.
— Dwa razy ci ta pukawka drgnęła, chłopcze — powiadam. —
Więcej na łosie nie poluj, chyba że się nauczysz strzelać.
Pokazałem mu łeb zwierzęcia:
— Trafiłeś tylko raz, i to bardzo niefortunnie. Kula nie przebiłakości czołowej, ześliznęła się powodując płytką ranę. To właśnie
rozwścieczyło zwierzę.
Bardzo się stropił. Szukał jeszcze śladu drugiej kuli, ale nie znalazł.
— Tak, tak — powtórzyłem — dopóki się nie nauczysz dobrze
trafiać, unikaj jak ognia łosi, niedźwiedzi i pum. Możesz sobie pozwolić
tylko na antylopy i na jakiś mniejszy drobiazg. Ale powiedz mi, co tu robisz idokąd zmierzasz?
I wyobraźcie sobie, że on... donikąd nie zmierzał! Opowiedział, iżprzywędrował ze wschodu, żeby zostać łowcą skórek. Myślałem, że sobie
kpi ze mnie, ale nie, mówił zupełnie poważnie. Wyjąłem z kieszeni
półdolarówkę, wetknąłem w pień drzewa i kazałem mu strzelać. Zodległości dwudziestu kroków trafił dopiero za trzecim razem.
— Mój chłopcze — powiedziałem — wracaj na wschód. Boję się,że w przeciwnym wypadku zginiesz najbliższego dnia pod pazurami
niedźwiedzia lub łosiowymi racicami! Któż ci poradził wybrać takiniebezpieczny zawód?
Okazało się, że nikt mu nie radził. Nasłuchał się bajęd o DzikimZachodzie, nie będę powtarzał, czego. Możecie się domyślić. Chłopiec ma
zamożnego wujaszka. Dostał w prezencie broń, ekwipunek, konia. Chłopak
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 187/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
187
głupi, bo młody, ale że tacy głupi byli wujaszek i rodzice, temu się nadziwićnie mogę. Kazałem smarkaczowi natychmiast wracać do taty i mamy. Uparł
się, że nie. Ambitny. Nie dałem za wygraną. Spędziliśmy z sobą prawie dwa
miesiące. Ja polowałem, on — nadal psuł proch i kule. Wreszcie przekonałsię, że z tych futerek nic nie wyjdzie. Ale wracać nie chciał. Ano, poszliśmyna wzajemne ustępstwa. Znalazłem mu pracę w małym gospodarstwie
hodowlanym. Został cowboyem. Polować nie potrzebował, ale mógł nosić
broń, co mu bardzo odpowiadało. Jak się później dowiedziałem, zmieniał
trzykrotnie miejsce pracy, w miarę jak doskonalił się w swym fachu. Terazjest nadzorcą pastuchów. Powiedział mi, że zebrał sporo pieniędzy, żerodzicom część posyła, a jak dobrze pójdzie, za dwa -trzy lata sam farmę
założy i żony sobie poszuka. Wyrobił się chłopak.
— Ciekawa historyjka — stwierdziłem, gdy skończył mówić. — A
co się stało z człowiekiem, którego pan ścigał, Colorado?
— Nie mogłem dwu srok za ogon łapać. Zostawićniedoświadczonego chłopca samego... nie sposób. Brać go z sobą... tylko by
mi przeszkadzał w pościgu. Więc chwyciłem za ogon tylko jedną srokę...
— I wykierował pan chłopca na dzielnego człowieka.
— O, bez takich wielkich słów, doktorze. Po prostunaprowadziłem Davida Patersona na właściwą ścieżkę.
— A tamten uciekł?
— Uciekł. Liczyłem na to, że się jeszcze spotkamy.
— I spotkaliście się?
— Tak. Ścigany przeze mnie człowiek to był Roger Drake.
Umilkł i począł czyścić fajeczkę. Poszedłem do koni pasących się w
pobliżu, wziąłem derkę i siodło, cisnąłem to wszystko w sąsiedztwie ognia ipołożyłem się spać.
— Jak nadejdzie moja kolej, zbudźcie mnie — powiedziałem
otulając się szczelnie i marząc skrycie, że zapomną.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 188/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
188
Ale nie zapomnieli. Colorado zbudził mnie, gdy poczynały gasnąćpierwsze gwiazdy, a z gór spadał ku nizinom wiatr tak zimny, że nie
odważyłem się odrzucić pledu. Zawiązałem go pod szyją, jak płaszcz. W ten
sposób przynajmniej plecy miałem chronione. Równocześnie cisnąłemgałęzi do ogniskowego żaru, aż buchnął mały płomień. Colorado przyglądałsię temu w milczeniu, po czym ziewnął, owinął się kocem i położył przyognisku. Na pewno natychmiast zasnął.
Obszedłem dokoła nasze skromne obozowisko. Konie stały jedenniedaleko drugiego, milczące i nieruchome. A więc — w pobliżu nie mógł
znajdować się nikt obcy: ani człowiek, ani zwierzę. Powędrowałem nad
strumyk, siadłem na głazie, skąd mogłem obserwować ognisko, śpiącychtowarzyszy i wierzchowce.
Niebo bladło, znikały ostatnie punkciki gwiazd i zrobiło się jeszcze
ciszej. Potem nad czarną linią lasów pnących się ku szczytom począłpodnosić się rąbek czerwieni. Wąski pas światła rozszerzał się z każdąsekundą, aż objął pół nieba jaskrawą purpurą. Zupełnie jakby gdzieś w dali
płonęła puszcza.
Usłyszałem głos pierwszego ptaka, a w chwilę później gniewnieskrzecząc ukazała się ruda wiewiórka. Zatrzymała się nad samym
strumieniem w głębi dolinki, ale w chwilę później we wspaniałym skokuponad wodą zniknęła mi z oczu. Coś ją spłoszyło. Jakiś bury cień wychynął z
mroku puszczy. Ścisnąłem mocniej sztucer, ale nie ruszyłem się z miejsca.
Odległość była spora, nieznany zwierz nie mógł mnie dostrzec anizwietrzyć. Przytknąłem do oczu lornetkę. Ujrzałem niedźwiedzia, jak
przykucnąwszy zabawnie nad potokiem, jeszcze zabawniej uderzał łapą w
wodę. Na pewno szukał ryb. Niedźwiedzie przepadają za rybami. Łowią jeprzy pomocy własnych pazurów. Jedno uderzenie łapy wyrzuca rybę z
wody. Nie miałem wątpliwości, że misio szykuje sobie pierwsze śniadanie.Trwało to chyba z pół godziny, aż wreszcie kudłaty władca gór oddalił siępowoli.
Spojrzałem ku niebu. Gasły już ranne zorze, wstawał dzień.Zerwałem się z głazu, podszedłem do ogniska, dorzuciłem wiązkę chrustu, a
potem bezceremonialnie pościągałem derki ze śpiących towarzyszy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 189/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
189
— Ruszajcie się!
Podnieśli się niechętnie. Ale potem już wszystko odbyło się
szybko. Nie minęła godzina, a wędrowaliśmy w głąb podgórskiej doliny.Strumyk nadal wił się po jej dnie, a obok strumyka pas stratowanych traw
znaczył drogę uciekinierów.
Gdy słońce minęło szczyt nieba, wjechaliśmy między wyniosłe
grzbiety górskie. Tu dolinka zwęziła się. Porośnięte starodrzewem stokipodchodziły prawie do brzegów strumyka nadal wiernie namtowarzyszącego. Z jednej strony biegła wąziutka steczka, dobrze zdeptana— nieomylny znak, iż tędy ciągnęła banda Lessera. Gdzież jednak mogli
nocować?
Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, w którym strumyk kończył sięmałą sadzawką, gęsto obrosłą wodnymi roślinami. Tu zauważyliśmy dwa
okrągłe, czarne placki wypalonej ziemi. Dokoła — liczne odciski kopyt.
Colorado kazał nam stanąć i nie pozwolił zejść z koni, póki nie
zbadał najbliższego otoczenia.
— Niech licho porwie! To nie są najświeższe ślady — stwierdził.— Oni nas wyprzedzają co najmniej o dzień drogi. Muszą mieć znakomitekonie.
W tej samej chwili wierzchowiec Karola cicho parsknął inatychmiast zawtórował mu gniadosz Colorado.
— A to co znowu?
Gwizdnął cicho i zwierzę natychmiast położyło się w wysokiejtrawie.
— Isz hosz — szepnął mój przyjaciel — połóż się
— Niestety, na mego wierzchowca nie było sposobu. Sterczałnieruchomo jak drąg wetknięty w ziemię.
Legliśmy na skraju lasu, z bronią w pogotowiu.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 190/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
190
— To pewnie jakieś zwierzę — szepnąłem.
— A jeśli to ludzie? — zapytał Colorado. — Czekajcie tu na mnie.
Pójdę brzegiem lasu i sprawdzę, dokąd wiodą tropy uciekinierów. Zniknął bezszelestnie.
— Prawdopodobnie niedźwiedź — snułem dalsze przypuszczenia.
— Widziałem go wczoraj. Pewnie wędruje przed lub za nami.
Z lornetką w dłoni zbadałem wzrokiem jard po jardzie cały teren,
jaki się przed nami rozciągał. Nie było go wiele. Widoczność ograniczałapuszcza przeciwległego stoku doliny. Na lewo dolinka pięła się
prawdopodobnie w kierunku którejś z górskich przełęczy. Nic nie
dostrzegłem. Wreszcie wrócił Colorado.
— Wygląda na to — powiedział — że zwinąwszy obóz pojechaliprosto w góry. Ślady są wyraźne. Mimo to radzę zabierać się stąd. Mój koń
nigdy się nie myli. Popatrzcie, jak strzyże uszami. Jeszcze jest dość widno.
— Więc to nie niedźwiedź?
— Jaki tam niedźwiedź, doktorze. Nie znalazłem żadnych innychśladów poza odciskami kopyt i butów.
— Ruszajmy — ponaglił Karol — coś mi się tu nie podoba...
Pierwszy podniosłem się z ziemi. Nie zdołałem jednak zrobićjednego kroku i padłem między drzewa. Colorado uczynił to samo.
Przyczyna naszego postępowania była w tym samym stopniu
zrozumiała, co nieoczekiwana: grzmot strzału, który ozwał się raz jeszczegromkim echem. Mimo woli przetarłem oczy. Ujrzałem, jak mój
wierzchowiec, spokojnie dotąd stojący, poderwał się, a potem runął
bezwładnie w trawę i spoczął nieruchomy, podobny do pnia zwalonegodrzewa. Poczułem dłoń na ramieniu.
— Nie ruszaj się — ostrzegł mnie Karol.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 191/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
191
— Słyszeliście świst kuli? — szepnął Colorado. — Strzelec jest za
nami, gdzieś wyżej.
Ostrożnie zmieniliśmy pozycję i wpatrzyli w głąb mrocznego lasu.Powoli mijały długie minuty ciszy. A potem raz jeszcze huk, któremu
towarzyszył błysk, jaki zapalił się na mgnienie oka w głębi leśnego gąszczu.Otworzyliśmy ogień z trzech luf jednocześnie, na ślepo, w kierunku
ukrytego napastnika. Ale jak długo można było tak strzelać? Szkodaamunicji. Znowu cisza.
Colorado kiwnął ku nam ręką i powolutku, odsuwając się nieco wbok, począł się czołgać ku górze. W tym momencie padł trzeci strzał. Nie
było to przyjemne. Do licha! Czułem się jak bezbronny zając wystawiony nakule myśliwych. Żeby się pokrzepić na duchu, szepnąłem Karolowi:
— To jakiś kiepski strzelec. Nie trafił ani razu nawet w pień.
— Tak sądzisz? A ja myślę, że to strzelec znakomity. Właśniedlatego, że nie trafia w pnie, tylko w twego konia.
— Co to ma do rzeczy?
— To, że ten diabeł wcale nie do nas celuje, tylko do zwierząt.Strzela nad nami, w sam środek dolinki. Na szczęście dwa konie są ukryte wtrawie.
— No tak, chce nas pozbawić możliwości pościgu. To przecież ktoś
z bandy Lessera. Ale równie dobrze mógłby strzelać do nas.
— Zapewne. Lesser jednak, jak już kiedyś zauważyłem, nas
oszczędza dopóty, dopóki nie zagrażamy mu bezpośrednio. Boi się rozlewukrwi i ma nadzieję, że uda mu się odzyskać swój skarb bez walki. Jak dotądwszystko mu sprzyja. Rozporządzamy już tylko dwoma wierzchowcami i
nasze szansę wyglądają zupełnie kiepsko.
Kiedy kończył mówić, z gęstwiny wysunął się Colorado.
— Ktoś tam był w górze — odezwał się nie czekając na pytania. —
Czy jeszcze krąży, czy już uciekł na dobre, nie mogłem sprawdzić.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 192/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
192
Wycofałem się. Mógł mnie obserwować ukryty za krzakiem. Dostać kulką...żadna przyjemność.
— Nie było się czego obawiać — wtrąciłem. Spojrzał na mnie pytająco, więc powtórzyłem słowa Karola.
— Jeśli Wielki Bóbr jest taki pewien, że strzelano nie do nas, lecz
do zwierząt, to... chodźmy do źródełka i rozpalmy ognisko. Chętnie bym cośprzegryzł.
— O, nie, nie — zaprotestował Karol. — Tak daleko moja pewnośćnie sięga.
St ary traper roześmiał się cicho:
— I ja tak myślałem.
Rozmowę prowadziliśmy szeptem, a przez cały ten czas lufy
naszych strzelb wymierzone były w głąb lasu, oczy zaś utkwione wmroczniejącej głuszy.
— Co teraz poczniemy? — zagadnąłem.
— Czeka nas niespokojna noc — odparł Karol. — Wyjścia na
otwartą przestrzeń lepiej nie ryzykować, a chociaż nadal sądzę, iż strzelanodo koni, lepiej pozostać tutaj.
— A jeśli przywędruje jaki drapieżnik? I dobierze się, Karolu, dotwego karosza?
— Mamy dobrą widoczność na dolinkę. Zresztą...
— Nic innego nie wymyślimy — dokończył Colorado.
Zaiste, była to niezapomniana dla mnie noc! Wzeszedł księżyc isrebrnym światłem zalał drzewa i trawy. Żaden strzał nie przerwał ciszy.
Niewidoczny napastnik albo czekał lepszej sposobności, albo odszedł. Aletego nie sposób było stwierdzić. Leżeliśmy więc, nie ważąc się nawet na
najkrótszą drzemkę. Och, to nie było przyjemne! Ściółka leśna, zbyt cienka,nie chroniła przed twardym podłożem, pełnym wystających korzeni. Po
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 193/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
193
paru godzinach bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dobitkę zrobiło siębardzo chłodno. Co pewien czas trącaliśmy się łokciami, aby sprawdzić, czy
sąsiad nie zasnął. Nie wiem, jak czuli się moi towarzysze, gdy blady świt
począł przedzierać się poprzez gałęzie. Ja byłem tak zziębnięty, że zęby miszczękały, nie potrafiłbym normalnie mówić. Na szczęście nie zaszła tegopotrzeba.
Colorado raz jeszcze powędrował w las i zjawił się dopierowówczas, gdy gasły poranne zorze, a bór rozbrzmiewał już głosami ptaków.Wrócił zresztą z przeciwnej strony: nie z lasu, lecz z głębi dolinki.
— Możemy rozpalić ognisko — powiedział. — Jestem głodny jak
wilk, a zimny jak bryła lodu.
Opuściliśmy swe stanowiska. Czułem ból całego ciała, zupełniejakby mnie wymłócono kijami. Zabrałem się natychmiast do gromadzenia
opału. Gdy wreszcie zgrabiałymi dłońmi podpaliłem niewielki stosik,podmuchy ognia wróciły mi zdolność mówienia.
— Kto to był? — zapytałem.
— Tylko jeden człowiek. Siedział na zboczu, kilkanaście krokównad nami. Potem wrócił tam, skąd przyszedł. Jeszcze w nocy.
— A skąd przyszedł?
— Stamtąd — traper wskazał za siebie. — Miał konia. Zrobiliśmy
wielkie głupstwo nie zbadawszy dalszej okolicy. Ale przepadło.
— Oczywiście to był jeden z ludzi Lessera — wtrącił Karol. — A
chodziło nie o nas, lecz o konie.
— Może Wielki Bóbr ma rację, może nie. Teraz we trzech niedościgniemy bandy. Trzeba by wsadzić dwu ludzi na jednego wierzchowca.
Temu nie podoła najsilniejsze zwierzę, jeśli będziemy się spieszyć. Amusimy!
Po tym stwierdzeniu zapadliśmy w głęboką i ponurą zadumę.
Nawet czarna jak smoła i gorąca jak ogień kawa nie przywróciła dobrego
nastroju.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 194/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
194
— Nie ma innego sposobu — odezwał się powtórnie Colorado —
tylko podzielić się na dwie grupy albo... zrezygnować z pogoni. Ja
oczywiście... nie zrezygnuję.
— Nikt z nas nie ma tego zamiaru — odparł Karol. — Więc co pan
myśli, Colorado?
— Pojadę sam. Wy dwaj będziecie posuwać się po moich śladach,
oczywiście znacznie wolniej. Musicie oszczędzać konia. Być może po drodzeznajdziecie drugiego wierzchowca. Będę wracał tą samą drogą. Jeśli nawet
mnie nie dościgniecie i tak się spotkamy.
— A O’Brien?
— Jeśli będę wracał, to tylko z nim.
— Ostrożnie, Colorado — powiedział Karol. — Jeden przeciw
pięciu? Kiepska zabawa.
— Bawiłem się już w większym towarzystwie, i, jak widzicie,
chodzę jeszcze po tym świecie.
— Dajmy spokój żartom — burknąłem. — Przecież to czysteszaleństwo.
— Oj, doktorze, doktorze. Nie zaprzeczam pańskimumiejętnościom. Nawet strzela pan wcale nieźle, ale sposoby i sposobiki
uwalniania więźniów ja znam lepiej. Zresztą... zgoda! Nie pojadę sam, ale
pod warunkiem, że tu, w tym lesie, natychmiast wyczarujecie trzeciegokonia albo wymyślicie niezawodny sposób uwolnienia O'Briena bez
naszego udziału. — Nie jestem czarodziejem — odparłem. — Ale... co O'Brienowi
przyjdzie z tego, jak i pan dostanie się w ich łapy?
Roześmiał się.
— Zawsze będzie Samuelowi raźniej we dwójkę. Nie przewidujęjednak tak smutnego zakończenia wyprawy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 195/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
195
— Colorado musi jechać — przyznał Karol. — Nie przypuszczam,
co prawda, aby O’Brienowi cokolwiek mogło grozić, bo Lesserowi chodzi
tylko o skarb, ale licho nie śpi. Albo tu jeszcze, albo w Arizonie zdobędziemy
konia i dopędzimy Colorado. Moja rada — tu zwrócił się do trapera — nieryzykować zbytnio i lepiej poczekać na nasze przybycie. To nie możepotrwać długo.
Zgasiliśmy ognisko i oporządzili wierzchowce.
— No — rzekł Colorado — czas mi w drogę. Będę im deptał po
piętach. Do zobaczenia. Oby rychło.
Podszedł do swego konia. Zdawało mi się, że chce wskoczyć nasiodło. Nagle rzucił się plackiem. Błyskawicznie uczyniłem to samo.
— Co... — urwałem i głos mi zamarł w gardle.
Przed nami, w głębi doliny, ujrzałem strzelby: dwie, trzy, cztery
lufy.
— Indianie — mruknął traper — wpadliśmy z kretesem.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 196/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
196
X I I I
P e h n u l t e
— Odłóżmy broń — powiedział Karol. — Obrona w tychwarunkach nie miałaby sensu. Otoczyli nas, tylko na co jeszcze czekają?
Wyprostował się i podnosząc otwartą dłoń ku górze — znak
pokojowych zamiarów — powiedział głośno:
— Witam czerwonych braci!
W odpowiedzi padło pytanie:
— Ti-arku? Kto tam?
— Apacze — szepnął Colorado.
— Wojownicy Czarnych Stóp nadali mi imię Wielkiego Bobra.
Nastała chwila ciszy. Potem przed nami zaszeleściły gałęzie i naotwartą płaszczyznę dolinki wystąpił jeden tylko człowiek. Wysoki, z
włosami zebranymi na czubku głowy w lśniący, czarny węzeł, w którym
tkwiło białe pióro. Pierś zakrywała mu bluza opadająca na legginy, którychszwy obszyto ciemnymi frędzlami. W lewym ręku trzymał długą rusznicę,prawą podniósł na znak powitania.
Tę sylwetkę dobrze miałem zachowaną w pamięci. Gdybym sięmylił, wystarczyło jedno spojrzenie na oblicze przybysza. Spalona wiatrem
prerii twarz o wyniosłym czole, lekko wystające kości policzkowe,
kształtny, o nieco rozszerzonych nozdrzach nos, wąskie usta, a pod nimi
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 197/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
197
ostro zarysowany podbródek. Czarne oczy spoglądały teraz na nasbadawczo.
Oglądałem tę twarz w godzinach walki i w godzinach pokoju, wchwilach radości i smutku. Jej wyraz nigdy nie ulegał zmianie. Trzeba było
dobrego obserwatora, by dostrzec cień uśmiechu czy zmarszczki na czole,
znamionującej gniew.
To był Pehnulte, wódz Apaczów Mescalero.
— Witam moich białych braci!
Zbliżył się i podaliśmy sobie dłonie. Wówczas Apacz, zwracając siędo starego trapera:
— A to Colorado. Któż by go nie poznał? Pehnulte nieraz słyszał o
sławnym myśliwym, który umie trafić w ziarnko piasku.
Jak zwykle — indiańska przesada. Colorado lekko się uśmiechnął.
— Oto spotkały się ścieżki nasze, jak spotykają się strumienie
spadające z gór w ojcu wód naszych. Dokąd podążacie?
Usiedliśmy przy wygaszonym ognisku. Po chwili rozbłysło nowym
płomieniem. Dwu wojowników nałożyło gałęzi, dwu innych rozpaliło drugiogień w pewnej odległości od nas. Przyprowadzono dwa czy trzy konie. Nawięcej nie starczało tu miejsca. Nie wiedziałem więc, ilu ludzi prowadzi z
sobą Pehnulte. I skąd się tu nagle znalazł? Czy wracał z Małego Lasu, jak
nam mówiono, gdy byliśmy jeńcami Iszarshiutuhy?
Nie wypadało jednak tak od razu pytać. Należało zacząć od
wypalenia kalumetu, który dla nas dwu, Karola i mnie, był tylkosymbolicznym odnowieniem przyjaźni, ale dla Colorado ten obrzęd mógłmieć praktyczne znaczenie na przyszłość.
Z namaszczeniem i w skupieniu podawaliśmy sobie fajkę z rąk dorąk, zaciągali się dymem i wypuszczali go w cztery strony świata, aż wróciłado rąk wodza, została oczyszczona i z powrotem zawieszona na piersiach
na ozdobnym rzemyku, tuż obok naszyjnika sporządzonego z kłów i
pazurów szarego niedźwiedzia, tuż obok haftowanego woreczka z lekami.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 198/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
198
— Co sprowadziło tu moich braci? — zapytał wówczas Pehnulte.
Obaj z Colorado spojrzeliśmy na Karola.
— Mów — szepnąłem.
Pehnulte wysłuchał opowieści, nie przerywając ani słowem, a ipóźniej, gdy słychać już było tylko szum lasu i trzaskanie palących sięgałązek, nadal zachował milczenie wpatrując się w ogień. Bo indiański
wojownik nie zabiera głosu nie zastanowiwszy się najpierw — niekiedy
dość długo — nad tym, co pragnie powiedzieć.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 199/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
199
— Mały Jeleń postąpił jak dziecko, nie jak wojownik — powiedziałwreszcie Apacz odrywając wzrok od ognia. — Pehnulte naprawi jego błąd i
wyruszy razem z białymi braćmi. Howgh!
Tu — mała uwaga. Wśród ludzi o jasnej barwie skóry niekiedy
mówi się, iż dorosły postąpił jak dziecko. Nie jest to na pewno powód dodumy dla mężczyzny, nie dyskwalifikuje go jednak. U Indian rzecz się
przedstawia inaczej: nazwanie wojownika dzieckiem — to ciężka obraza,surowy osąd, przekreślenie wartości. To pociąga za sobą konsekwencje:przede wszystkim utratę powagi u współplemieńców. Odzyskać ją można
dopiero po dokonaniu czynu wymagającego hartu ducha i sprawności
fizycznej. Słowa Pehnulte były ostre, ale i sprawiedliwe. Gdyby nie głupotaMałego Jelenia, O'Brien już dawno znajdowałby się na wolności, a Lesser...w więzieniu. Pehnulte najprawdopodobniej zdawał sobie z tego sprawę,dlatego pragnął nam pomóc. Jakie to miało dla nas znaczenie, nie trzeba
chyba tłumaczyć. Spotkanie Apaczów było najszczęśliwszym wydarzeniem
w naszej dotychczasowej wędrówce.
Cóż jednak doprowadziło do tego spotkania? Dwa razy chciałem
zapytać i dwa razy ugryzłem się w język. Na koniec doczekałem się.
Pehnulte opowiedział, iż przed kilku tygodniami rada plemienna
Mescalerów postanowiła położyć kres bratobójczym walkom, jakie od czasudo czasu wybuchały między poszczególnymi grupami narodu Apaczów13.
Wodzowie Mescalerów wraz z licznymi wojownikami rozjechali
się w cztery strony świata. Małego Jelenia pozostawiono, ponieważ —
zdaniem innych — nie nadawał się do tak delikatnej misji.
Jak to przedsięwzięcie wszystkim się udało, Pehnulte jeszcze niewiedział. On sam — mówił o tym bardzo ostrożnie — nie uzyskał
oczekiwanego sukcesu, chociaż — jak sądził — rozsądek na pewno w końcuzwycięży i położy kres krwawym zatargom. Ale na to potrzeba było czasu inieustannych wysiłków. Pehnulte nie spotkał się z dobrym przyjęciem
13 Próba skupienia rozproszonych plemion Apaczów Jicarilla, Lipan, Mescalero, Tonto, Cibecue, San Carlos,Chiricahua, Coyotero i Apaczów Zachodnich na jednym terytorium nie powiodła się. Inicjatywa RząduFederalnego w 1871 roku nie powiodła się z uwagi na wzajemną wrogość między plemionami szczepu. Nazwa
Apacze (Apache) wywodzi się z języka Zuni i znaczy wrogowie lub waleczni ludzie. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 200/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
200
wśród Apaczów Lipan. Przypuszczał, iż od bardziej wrogich wystąpieńprzeciw niemu uchronił go niedostatek żywności. Apacze Lipan nie natrafili
jeszcze na ślad wiosennych wędrówek nielicznych już stad bizonich, a
polowanie na inną zwierzynę nie przyniosło spodziewanych rezultatów.Bez zapasów żywności nie sposób prowadzić wojny. W sumie jednaksytuacja wyglądała kiepsko. Tym bardziej cenić nam należało pomocPehnulte. Tylko wielkoduszności wodza zawdzięczaliśmy, iż przełożył
ściganie bandy Lessera nad powrót do rodzinnej wioski.
Pehnulte prowadził z sobą pięćdziesięciu wojowników.
Oczywiście, taka liczba sprzymierzeńców nie była nam potrzebna. Raczej
stanowiłaby przeszkodę. Nie można bowiem było przewidzieć, czy naszadroga nie poprowadzi przez któreś z małych miasteczek lub osiedli. Wjazdtaką gromadą zbrojnych mógł sprowokować awanturę. Wiadomo, jak naogół odnosili się do Indian osadnicy.
Pehnulte musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo czterdziestupięciu wojowników odesłał w powrotną drogę. Zabawne, iż dopiero
wówczas ujrzeliśmy ich wszystkich, jak powoli wyjeżdżali lub wychodzili
spomiędzy drzew i krzewów, z głębi lasu i z głębi dolinki. Gdy zniknąłostatni, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyli w przeciwnym kierunku.
Dodam, iż otrzymałem dość łagodnego mustanga. Nie sprawiał mi kłopotu.
Droga wciąż pięła się ku szczytom, aż zatrzymaliśmy się na przełęczy, jakgdyby w leśnym dukcie obramowanym puszczą. Słońce świeciło nabłękitnym niebie, lekki wiatr owiewał twarze. Z najwyższego wzniesienia
przełęczy trawą zarosła przerywka spadała łagodnie, ginąc wniebieskozielonej mgle dalekich borów, porastających wielką dolinę, jaka
rozciągała się na prawo i na lewo u naszych stóp. A po przeciwległej stronie,dziesiątek mil przed nami, ponad czarną linią borów dźwigały się nagieskały, bodące niebo poszarpanymi szczytami, błyszczącymi, jak gdyby je
wykuto z brył srebra. W dole leżał pod nami kraj cichy, niezmierzony,kryjący w swych puszczańskich głębiach tajemnice pierwotnej przyrody.
Nie mogłem oczu oderwać od tej wspaniałej panoramy. Z niemejkontemplacji wyrwał mnie głos Karola:
— Weź lornetkę, Janie. Może dostrzeżesz coś więcej niż ja.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 201/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
201
Przyłożyłem szkła do oczu. Lasy stały się wyraźniejsze, skalneżleby i upłazy bardziej ostre w konturach. Ale co mogło się dziać za kurtyną
zieloności boru — tego nie mogło ukazać najlepsze nawet powiększenie.
Wodziłem lornetką po linii duktu i w pewnej chwili wydało mi się, iżdostrzegam wiszący nad nią obłoczek kurzu. Powiedziałem o tym. Ale Karoltylko pokręcił głową, Colorado skrzywił się zabawnie, a twarz Pehnultepozostała nieruchoma jak maska z brązu.
Poczęliśmy powoli zjeżdżać. Kawalkadę otwierał Colorado, za nimposuwał się Pehnulte, dalej — Karol i ja. Pięciu wojowników zamykało
pochód. Kopyta tępo biły w ziemię, szumiał las, a z tego poszumu od czasu
do czasu wyrywał się głos niewidocznego ptaka. Ściana drzew, ciemnychgąszczów, towarzyszyła nam bez przerwy. Trop był nadal wyraźny, aleteraz i bez tego tropu trudno było zmylić kierunek. Droga stanowiławystarczającą wskazówkę. Tutaj Lesser nie mógł nigdzie skręcić. Nie
przedarłby się przez te lasy, nie przeprowadził koni. Po godzinie (na znak
dany przez Colorado) puściliśmy wierzchowce galopem. Leśna przerywkato rozszerzała się, to zwężała, czasem nawet zarastała krzewami.
Nad wieczorem dotarliśmy do krańca doliny, gdzie drogęzamykało jałowe i strome wzniesienie. W tym miejscu trop skręcał i wiódł
skrajem lasu, ograniczony z jednej strony drzewami, z drugiej — skałą. To
był najtrudniejszy odcinek. Po pół godzinie dotarliśmy w pobliżewodospadu. Nieznana rzeczka z hukiem i szumem rwała z wysoczyzny.Zachodzące słońce rzucało na nią czerwone refleksy.
— Wygląda jak rzeka krwi — mruknął Colorado.
Wzdrygnąłem się. Porównanie było trafne. Zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie czuć było jeszcze chłód bijący
od wody, ale do którego nie dolatywała wilgotna mgiełka drobniutkichkropelek. U naszych stóp wodospad zamieniał się w rzeczkę płynącą wartkoskrajem lasu, który tu odsuwał się daleko od skał, ustępując łące porosłejbujną trawą i kolorowymi kwiatami. Na tej łące postanowiliśmy spędzić
noc.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 202/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
202
Colorado, mimo iż czerwoni wojownicy zbadali teren, zaczął swójcowieczorny obrzęd. Towarzyszyłem mu, gdy wskazywał na trop ginący
nagle w wódzie i nie ukazujący się na przeciwległym brzegu.
— Niech pan spojrzy, doktorze. Myślałby kto, że się zapadli pod
ziemię albo utonęli. Pojechali korytem. Bezsensowna ostrożność, tylkogreenhorna mogłaby zwieść. Nie ma tu przecież innej drogi. Nikt nie potrafi
wspiąć się koniem na skały ani wedrzeć w bór. Lessera widać opuszczazdrowy rozsądek, traci facet cierpliwość.
Rozpalono dwa ogniska. Rozsiodłane konie pasły się już na łącepod bacznym okiem indiańskiego wojownika. Nie miałem tu co robić.
Powałęsałem się i znęcony fantastyczną grą świateł w tumanach wodnych,skierowałem swe kroki w górę strumienia. Naturalna ścieżka zawiodłamnie w samo pobliże potężnych głazów, między którymi rwał falujący nurt.
Postanowiłem dotrzeć wyżej,— ponad wodospad. Zaciekawiło mnie, skądwypływa strumień. Ale za głazami droga, raczej bezdroże, stała się bardziejstroma:
Kolorowe skałki wyzierały coraz gęściej spod płytkiej warstwy
gleby, tworzyły jednak miejscami coś w rodzaju kamiennych stopni.Posuwałem się powoli i ostrożnie, badając przy każdym stąpnięciu grunt.
Nade mną piętrzyły się niebotyczne szczyty, ale przecież strumień nie mógłstamtąd wypływać. Może na zboczu znajdowała się jaskinia, w której biło
podziemne źródło? Postanowiłem rzecz sprawdzić. Wędrowałem brzegiem
rzeczki, aż nagle ominąwszy występ, zupełnie nieoczekiwanie ujrzałemzieloną równinę. Zbocze urywało się raptownie, zaczynała się hala górska,
na milę chyba szeroka, ograniczona masywem skalnym sięgającym nieba. Z
naszej doliny hala nie była widoczna. Wydawało się, iż obie partiewysoczyzny, dolna i górna, stanowią jednolitą ścianę. Stąd wynikło mo je
zdziwienie. Zwiększył je obraz jeszcze bardziej nieoczekiwany. Rzeczkatworząca wodospad płynęła tu spokojnie wśród traw. Dwu ludzi leżało nadwodą, zaledwie kilka kroków ode mnie.
Natychmiast padłem na ziemię, zdjąłem kapelusz. Chociaż słońcekryło się za poszarpane szczyty, było tu znacznie widniej niż na dole.
Widziałem ich dokładnie. Jeden w wyświechtanym ubraniu cowbojskim,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 203/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
203
zwrócony do mnie plecami, drugi — to było największe zaskoczenie —
Indianin. Pomyślałem, iż może to któryś z ludzi Pehnulte. Ale zastanowiła
mnie sylwetka pierwszej postaci. Leżałem więc zerkając jednym okiem w
lukę między dwoma głazami. Nie dostrzegli mnie, nie usłyszeli. Monotonnyszum spadającej wody zagłuszył moje kroki. A poza tym — zbyt byli
pogrążeni w rozmowie. Na pewno interesującej. O czym mówili?
Głos wodospadu, który dotąd tak bardzo mi sprzyjał, terazprzeszkadzał. A gdyby tak zaryzykować? Podsunąć się bliżej chociaż kilkacali! Żeby tego dokonać, musiałbym się prześliznąć ponad głazami. Nie, to
niemożliwe. Natychmiast by mnie dojrzeli.
Spojrzałem w prawo. Nic, zupełnie nic. Rumowisko kanciastychpiargów, nie tworzące żadnej zasłony.
Spojrzałem w lewo. Tam rwała ciemnosrebrna smuga wody.
Wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć jej falującej powierzchni. Gdyby niepewna przeszkoda: między krawędzią rzeczki a łąką wznosiło się coś w
rodzaju kamiennego grzebienia, a że poziom wody był tu znacznie niższy, upodnóża tego występu dostrzegłem nieco miejsca. W sam raz dla
szczupłego mężczyzny. A ja właśnie jestem szczupły. Powziąłem decyzję.
Ruchem ślimaka począłem się przesuwać, aż na koniec dobrnąłemdo celu. Bardzo niewygodna była ta wąska rynienka. Jakżeż łatwo
ześlizgnąć się w spieniony nurt! Chociaż niegłęboki, poniósłby każdego i
zwalił w sam środek wodospadu. Uważnie, bardzo uważnie czołgałem sięrównolegle do kamiennego grzbietu. Tak długo, aż usłyszałem wyraźniepoprzez szum strumienia ludzkie głosy. Rozbrzmiewały dialektem
pograniczników, mieszaniną anglo-indiańskich słów. Ta gwara dobrze mibyła znana.
— ...wojownicy nadejdą, dwa razy po dziesięć i jeszcze razdziesięć.
To mówił czerwonoskóry. Poznałem po akcencie.
— Pomożemy wam, za to wydacie białych. Jest ich trzech.
Chwila ciszy, a potem odpowiedź:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 204/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
204
— Wojownicy Lipan nie potrzebują pomocy. Blade twarze mogąodejść. Potrzebujemy Pehnulte. Howgh!
— Więc co zrobicie z tamtymi?
— Jeśli nie będą się bronić, puścimy.
Przytłumiony śmiech.
— Będą się bronić, ja ich znam.
— Wojownicy Lipan są chytrzy jak węże. Idę.
Usłyszałem lekki szelest, a potem głos białego:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, w dolinie pod grzmiącą wodą.
I jeszcze odpowiedź:
— Niech blade twarze czekają. Powtórzę Bawolemu Sercu...
Wstrzymałem oddech w piersiach i począłem wycofywać się zniebezpiecznego sąsiedztwa. Mokry od potu dotarłem do swej poprzedniej
pozycji. Tu znowu zajrzałem w szparę między głazami. Indianina już niebyło, ale ten drugi siedział nieruchomo. Odetchnąłem. To pozwalało
spokojnie zejść. Pewnie bym do tego natychmiast przystąpił, gdyby nieszmer, na głos którego raz jeszcze przyłożyłem oko do szpary. I
natychmiast rozpłaszczyłem się jak żaba. Dostrzegłem bowiem, jak
nieznajomy podniósł się raptownie, ale zamiast iść w głąb hali, ruszył kuskalnej krawędzi, za którą leżałem. Ba, wprost na mnie! Nie sposób było się
wycofać. Lepiej leżeć. Może nie zbliży się. jeśli wie, że obozujemy w dolinie.
Zostałby zauważony.
Jednakże odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Nagleucichł. Odgadłem po lekkim szmerze: ten człowiek teraz się czołga. A jeślisię czołga, to znaczy, że pragnie dotrzeć do samej krawędzi hali i spojrzeć w
dół. Musi mnie dojrzeć. Bierna obrona nie mogła mnie ocalić. Uniosłem
nieco głowę, wyprostowałem prawą rękę, później lewą. Wówczas ujrzałemobok głazu czarne włosy brody, nad nią ogorzałą twarz i oczy wpatrzone
we mnie, jak w upiora. Decydowała każda sekunda. Brodacz poruszył się,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 205/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
205
ale ja okazałem się szybszy. Obu rękami chwyciłem go za szyję i ciężaremcałego ciała pociągnąłem w dół. Nie doceniłem swej siły, a może i momentu
zaskoczenia. Bowiem przeciwnik przeleciał poprzez krawędź zbocza, głową
naprzód, nogami w górze, i to tak, iż wielkie buciska śmignęły obok mojejtwarzy. Przekoziołkował i pacnął ciężko o skaliste zbocze. Musiałem gopuścić. Jeszcze chwila, a sam bym runął. Bezwładne ciało poczęło sięstaczać. Stromizna nie była tu wprawdzie znaczna, ale zupełnie
wystarczająca, by zjechać — i to szybko — na dno doliny. W ten sposób
można się było dobrze potłuc, poranić, a nawet zabić. Na szczęściezatrzymał się na jakimś występie i leżał nieruchomy z rozkrzyżowanymirękami, z rozrzuconymi nogami, z bezwładnie opadającą głową, jak
człowiek martwy. Tam go wreszcie dopadłem. Ale i z dołu musianozauważyć wypadek. Ktoś wspinał się wielkimi susami. Nie patrzałem kto,
zajęty — w arcyniewygodnej pozycji — badaniem leżącego. Wyczułem puls, serce biło.
— A to kto?
Colorado spoglądał nad moim ramieniem.
— Nie wiem. Przede wszystkim musimy go przetransportować.Reszta później.
Nie po raz pierwszy stwierdziłem, iż stary traper odznaczał się
niezwykłą siłą. Na pół stojąc, na pół leżąc zdołał przerzucić przez plecy
bezwładne ciało i zejść. Tak doniósł — z moją pomocą — zemdlonego do
rzeczki. Chlusnąłem mu w twarz pełne dłonie wody. Otworzył oczy istęknął.
— Każ pilnować tego człowieka — zwróciłem się do Pehnulte. —
On nie może uciec. Zbadamy go później, teraz chodźcie...
Odeszliśmy do ogniska, a tam jednym tchem opowiedziałem oswej przygodzie. Pehnulte bez słowa odwrócił się, odszedł kilka kroków iprzywołał najbliższego ze swych wojowników. Co mu powiedział, nie
dosłyszałem. Indianin natychmiast skierował się do koni i po paru
minutach przejechał koryto rzeczki, a później pełnym galopem zniknął w
głębi drożyny.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 206/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
206
Pehnulte powrócił. Spojrzeliśmy nań pytająco.
— Kazałem zawrócić wojowników. Doścignie ich nad ranem,
będzie jechał całą noc, droga jest dobra. Grozi nam wielkieniebezpieczeństwo. Howgh!
— I ja tak myślę — zauważył Colorado. — Szykuje się jakaśgrubsza awantura. Ale chyba nie zaraz. Jeśli nasz doktor dobrze słyszał, za
dwa dni mamy wpaść w pułapkę, nie wcześniej. Czy tak, doktorze?
Potwierdziłem dodając:
— Nie znam całej rozmowy, tylko jej końcowy fragment. Apacze
Lipan przygotowują na nas napad. Komu zależy na naszych osobach poza...Lesserem?
— Nikomu — odpowiedział Colorado. — To jego sprawka. Nie
dałbym i pięciu centów, że nas właśnie gdzieś z góry w tej chwili podgląda.
Zaprzeczyłem.
— Zbyt już ciemno. Mam wrażenie, iż człowiek, którego
schwytałem, był sam. Nie licząc Indianina.
— Wysłałem wojownika do źródeł wody — odezwał się Pehnulte.— Sprawdzi.
— Nie mogę pojąć, jak oni się zwąchali? — mruknął Colorado.
— Dojdziemy i do tego. W tej chwili trzeba porozmawiać z jeńcem.
Najpilniejsza sprawa — zauważył Karol.
— Pozwólcie, że się tym zajmę. Colorado ma wprawę — zaśmiałsię cicho.
Jeniec leżał mocno skrępowany, pod strażą wojownika, który
siedział przy nim nieruchomy jak wyciosana w drzewie figurka. Gdyzbliżyliśmy się, podniósł się bez słowa i odszedł. Stanęliśmy nad głowąleżącego, aby obejrzeć go dokładnie. Twarz miał spaloną na mahoń,
zarośniętą gęsto czarnym włosem. Pierś zakrywała mu straszliwie
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 207/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
207
sfatygowana koszula, a na niej bluza nieokreślonego koloru, zakończonaskórzanym pasem. Ten pas był teraz zdjęty i rzucony obok ogniska. Nie o
pas tu zresztą chodziło, ale o palną broń tkwiącą w futerałach. Z mieszanym
uczuciem obrzydzenia i litości przyglądałem się spodniom pełnym łat i cer,opadającym na buty z wysokimi obcasami — meksykańska moda — i z
ostrogami w kształcie potężnych kółek. W sumie — mieszanina brudu,
ubóstwa i abnegacji życiowej. Przez ręce tego człowieka pewnie niejeden
raz przesuwały się srebrne monety dolarowe i szeleszczące papierki o
większej wartości, aby trafić bezpośrednio do kasy jakiegoś karczmarza, dorąk karcianego oszusta lub sprzedawcy ognistej wody. Na zaspokajanieinnych potrzeb już ich nie starczało. Typowy dla Dzikiego Zachodu obraz
człowieka żyjącego z dnia na dzień, bez myśli o jutrze.
Dostrzegłem przy skroni zakrzepłą plamę krwi. Musiał uderzyćgłową o głaz, gdy spadał. Kazałem przynieść wody, obmyłem ranę,
obmacałem żebra, ręce i nogi. Przez ten czas leżał nieruchomo, nie
odzywając się, tylko oczy miał niespokojne, rozbiegane, obserwującepochylone nad nim postacie.
— Możecie oddychać? — zapytałem.
— Mogę.
— Nie boli?
— Nie.
— A tu?
— Nie boli.
— Jak głowa?
— Trochę szumi, można wytrzymać.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
— Przejdzie. Wygląda na to, że nic mu nie jest — powiedziałempodnosząc się z klęczek.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 208/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
208
— Doskonale — stwierdził Colorado. — Będziemy mogli terazpogadać jak starzy znajomi.
Jeniec usiłował powstać. — Leż, leż, bratku. Odpocznij sobie.
— Kto to jest? — wtrącił Karol.
— Jeden z mojej leśnej trójki. To on przywiązał mnie do drzewa.
Gdzie Lesser?
Milczał przez chwilę, pewnie się namyślał.
— Czego ode mnie chcecie? Nie znam żadnego Lessera, niezrobiłem wam nic złego...
— Nie znasz Lessera, to znasz Gordona. Tak się przecież przezwał.Ja ci również nic złego nie zrobię. Przed odjazdem przywiążę do drzewa. Jak
ty mnie. Chyba, że zaczniesz odpowiadać.
— Colorado — szepnął — przecież nie zostawi mnie pan tutaj?
Dostrzegłem, jak pobladł pod maską opalenizny.
— A, więc poznałeś mnie. Cieszę się. Może teraz powiesz, z kim toprowadziłeś rozmowę tam na górce? No?
— To Indianin.
— Dobrze o tym wiemy i nie o to pytam. Kto to był?
— Ostra Strzała — zawahał się chwilę, a później dodał szybko,
zbyt szybko: — Oni mają na was napaść...
— Jacy: oni?
— Apacze Lipan. Chciałem was o tym uprzedzić i właśniepróbowałem zejść...
— Kłamiesz. Bardzo nieudolnie. Gdzie Lesser-Gordon?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 209/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
209
— Chciałem was zawiadomić — powtórzył poprzednie słowa tak,jakby nie padło żadne nowe pytanie. — My biali powinniśmy trzymać się
razem.
— Colorado — odezwał się Karol — szkoda czasu na
wysłuchiwanie tych głupstw. Jeśli do świtu nie zdecyduje się napowiedzenie prawdy, postąpimy z nim tak, jak powiedziałeś. Odchodzę.
Ruszył w kierunku ogniska, które już tylko żarzyło sięczerwonymi węgielkami. Powodowani ostrożnością, przygasiliśmy
płomienie. Poszedłem za nim, a po chwili przyłączył się do nas Pehnulte.Colorado został przy więźniu. Czy z niego co wyciągnie?
Usiedliśmy.
— Co to może być “grzmiąca woda"? — odezwał się mójprzyjaciel.
— Czy nie przesłyszałeś się, Janie?
Pokręciłem przecząco głową:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, nad grzmiącą wodą — powiedziałem. — Powtórzyłem słowo w słowo to, co wówczas usłyszałem.
Grzmiąca woda to oczywiście wodospad.
— Tego nie trzeba tłumaczyć. Ale który wodospad? Ten? —
wskazał ręką za siebie, gdzie w narastającej ciemności wieczoru huczały
spienione nurty. — Przecież nie mogą spotkać się tutaj.
— Chyba mogą...
— Nie — zaprzeczył energicznie. — Sam powiedziałeś, że za dwa
dni. Wówczas nas tu już nie będzie.
— Właśnie! Tu się spotkają i ruszą za nami.
— Moi bracia niepotrzebnie się spierają — odezwał się Pehnulte.— Ja znam tamto miejsce. Nargoleteh-tsil.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 210/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
210
W języku Apaczów i w pokrewnych dialektach słowo “tsil"oznacza górę. Nargoleteh-tsil — to po prostu Deszczowa Góra. Co miał na
myśli wódz Mescalerów? Spojrzałem nań pytająco.
— Tam się znajduje inna grzmiąca woda, potężniejsza od tej, a
obok wąwóz o bardzo stromych ścianach, pozbawiony roślinności.Niebezpieczne miejsce.
I wytłumaczył nam, na czym to niebezpieczeństwo polega. Dnowąwozu jest zupełnie równe, nikt nie może się ukryć — ani śladu drzewka,
krzaczka czy nawet trawy. Wejście jest tylko jedno. Jeśli obsadzić dobrymistrzelcami krawędzie tej zapadliny i pilnować wąziutkiego do niej wjazdu,
ludzie znajdujący się wewnątrz nie mają żadnej szansy ratunku. Zostanąwybici, nawet nie widząc napastników.
Deszczowa Góra wznosi się nad wąwozem. Z niej spływa rzeczka.
To właśnie grzmiąca woda. Rzeczka stwarza jeszcze jedno
niebezpieczeństwo dla ludzi koczujących w wąwozie. Deszczową Górę —
zgodnie z jej nazwą — co pewien czas zlewają krótkotrwałe co prawda, alebardzo gwałtowne deszcze. Wówczas woda w strumieniu raptownie
przybiera i nie mogąc przecisnąć się przez wąskie wyjście, zalewa wąwóz.
— Dlaczego Apacze Lipan chcą napaść na naszego brata? —
zapytałem.
— Nie bądź naiwny, Janie — odpowiedział Karol. — PorwaćPehnulte to nie byle jaki triumf. Myślę, że tą drogą można sporo osiągnąć u
Mescalerów. Zwiadowcy Lipan musieli iść za tobą — zwrócił się do wodza.
— Stwierdzili, że odesłałeś swych wojowników. I tak zapewne narodził się
pomysł napadu.
Spojrzałem na Indianina. Skinął głową.
— Spotkali się z Lesserem chyba przypadkowo — zauważyłem.
— Sądzę, że tak. To było spotkanie bardzo nie na rękę
czerwonoskórym. Wyobrażam sobie, jak się przerazili. Początkowo pewnieprzypuszczali, że banda Lessera stanie w obronie naszej trójki, a więc i w
obronie Pehnulte. Widać jednak się dogadali. I chociaż wojownikom Lipan
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 211/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
211
wcale nie chodzi o nas trzech, dla świętego spokoju gotowi są nas wydaćtamtym.
— Może masz rację. Jak powinniśmy teraz postąpić? Naszczerwony brat zna Deszczową Górę, czy można ukryć się w jej pobliżu?
Wódz nie zdążył odpowiedzieć, bo z ciemności nocy wyszedłColorado.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 212/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
212
X I V
D e s z c z o w a G ó r a
O świcie ruszyliśmy zbadać dokładniej halę. Poprzedniegowieczoru niewiele mógł wskórać wojownik wysłany przez Pehnulte. Teraz
więc za tropem naszego jeńca powędrowaliśmy obaj z Colorado, śladamiIndianina — Karol i Pehnulte. Poprowadziłem całą trójkę znaną mi jużdrogą ponad wodospad, aż do miejsca, w którym dostrzegłemnieoczekiwanych przybyszów. Rosnąca nad strumieniem trawa jeszcze się
nie podniosła, była nadal mocno przygnieciona. Czy Indianin czekał nacowboya, czy odwrotnie — tego oczywiście nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy
odczytać ze śladów. Faktem było, że musieli w tym miejscu spoczywaćbardzo długo. Wyglądało to na zastanawiającą beztroskę. Chyba można byłowytłumaczyć tylko tym, że ściana skalna wydawała się absolutnie
niedostępna.
Nie zatrzymywaliśmy się nad tym wyraźnym tropem. Ruszyliśmy
wzdłuż odcisków nóg, które do niego wiodły, ale wkrótce musieliśmy się
rozdzielić. Ślady grubych podeszew i wysokich obcasów ciągnęły się wzdłużkoryta strumienia, za to szerokie, płaskie znaki mokasynów skręcały w
prawo. Karol pomachał mi ręką posuwając się szybko, krok w krok zaPehnulte. Spoglądałem za nimi widać zbyt długo, bo traper pociągnął mnie
za rękaw.
— Nie mamy wiele czasu, doktorze — powiedział tonem nagany.
— Czeka nas daleki spacerek i mało bezpieczny. Niech pan dobrzewytrzeszcza oczy, nagłe spotkanie bardzo prawdopodobne. I wszystkozależy od tego, kto kogo wcześniej zauważy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 213/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
213
Po krótkiej wędrówce dotarliśmy do punktu, w którym odciskibutów były jeszcze wyraźniejsze. Widniały na granicy wody i ziemi, po
czym nikły.
— Przeszedł — zauważył traper. Uczynimy to samo.
W tym miejscu rzeczka rozlewała się szeroko, ale dlatego właśniebyła bardzo płytka. Przekroczyliśmy ją nie zdejmując obuwia. Siady nadal
wyraźne, później nieco zamazane, ciągnęły się dalej w poprzek łąki, niecona ukos.
— Bardzo niedobrze — mruknął Colorado. — Sądziłem, że
jegomość ruszy w pobliże skałek, tam łatwiej się ukryć. Nie podoba mi sięprzestrzeń.
— Za godzinkę wzejdzie słońce i będziemy widoczni jak ryby na
patelni.
— Zostawmy trop — zadecydował. — Nie może nigdzie skręcić.
Chodźmy pod skały. Korzyść z tego podwójna: łatwiej się skryć, a nasześlady nie będą tak wyraźne.
Natychmiast opuściliśmy wijącą się wśród traw ścieżkę. Jak jużwspominałem, halę ograniczała z jednej strony skalista ściana, bardzostroma i naga, nie do sforsowania. Ku niej skierowaliśmy swe kroki. Już na
kilka stóp od podnóża skał ciągnął się jednolity pas piargów. Nie była towygodna droga, ale za to nasze obuwie nie pozostawiało odcisków.
Ostatniej nocy Pehnulte, znający okolicę, stwierdził, iż wędrująchalą można również dotrzeć do Deszczowej Góry, że ta droga jest nawet
krótsza. Dla nas jednak nie miało to znaczenia, jako że nie można byłowprowadzić na nią koni. Natomiast bardzo łatwo mogli opanować łąkęwojownicy, Lipan, przybywszy z zupełnie innej strony, pozostawić na
miejscu wierzchowce i zaatakować nas pieszo. Ale z tego, co podsłuchałem,wynikało, iż napad nie tu jest zaplanowany.
Tak sobie rozmyślałem depcząc po piętach Colorado. Minęładobra godzina, nim zauważyliśmy, że płaszczyzna łąki pochyla się w
kierunku naszej wędrówki, ukazując bardzo dalekie, siwociemne pasmo
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 214/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
214
lasu. Gdy czerwony rąbek słońca wyjrzał zza skalistej grani, Coloradopociągnął mnie za rękę w głąb dziwnego tworu natury, jaki wyrósł przed
nami. Prawdopodobnie kiedyś, zapewne w wyniku kataklizmu, olbrzymi
złom skalny oderwał się od szczytu i runął na łąkę. Tu zarył się w ziemię usamego podnóża góry i pękł, tworząc trzy oddzielne części. Osiadły one w
miękkim gruncie jako wysoka ściana o półkolistym kształcie. Pęknięciaspowodowały powstanie dwu szczelin, bardzo wąskich, ale stanowiących
doskonałe miejsca obserwacji dla każdego, kto by ukrył się we wnętrzu tej
kamiennej barykady. Odkryło ją bystre oko Colorado.
— Wszystkiemu winna konna jazda — powiedział, gdy
znaleźliśmy się w środku kamiennej komnaty. — Człowiek odwykł odchodzenia, nogi mnie rozbolały na tych głazach i muszę kapinkę odpocząć.
To powiedziawszy rozciągnął się na trawie, z głową tuż przy
szparze biegnącej od szczytu do podstawy głazu. Ja zająłem miejsce kilkakroków dalej, przy drugim bliźniaczym pęknięciu.
Odpoczywając rozważałem wczorajszą relację Colorado zrozmowy przeprowadzonej z jeńcem. Jaką sztuczką zdołał coś wyciągnąć z
milczącego jak głaz człowieka — nie wiedziałem. Zagadnięty o to traperniechętnie przyznał, iż obiecał mu “dobre traktowanie". Zdziwiło mnie
bardzo, iż na taką przynętę dał się schwytać nasz więzień. Do dziśpodejrzewam, że było to coś więcej. Może obietnica uwolnienia?
Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śledzący Pehnultespotkali się z bandą Lessera przypadkowo. Do walki nie doszło. Obustronom jednakowo zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły
nas zaalarmować. Zawarli więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce — według informacji naszego jeńca — uznali zgodność swych interesów. Ijednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu naszej grupy. Jednakże BawoleSerce — prawdopodobnie jakiś pomniejszy wódz Indian, bo Pehnulte nie
znał takiego — nie mógł podjąć decyzji. Musiał porozumieć się z kimś
ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu. Rozmówiwszy się zLesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze swych zwiadowców,by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami, że odesłał swy ch
ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle opowiedział Colorado.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 215/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
215
Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikałojednak, iż Apacze Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę.
Najprawdopodobniej orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej znów
strony mogli się obawiać, iż w razie odmowy Lesser w jakiś tam sposóbpokrzyżuje ich plany. Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron odbyćsię musiała przed kilku dniami i wówczas ustalono miejsce powtórnegospotkania. Lesser już nie przyszedł na nie — może bał się zasadzki? — tylko
wysłał zaufanego człowieka. Czemu jednak do tej pory nie zatroszczył się o
jego los? Może sądził, iż jego wysłannik powędrował gdzieś dalej, doobozowiska Lipan?
Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tegoczłowieka. Wyruszył albo jeszcze w nocy, albo wczesnym świtem.
— To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach.
— Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać?
— Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie
zdołałem wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji.Sami powinniśmy dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała nasza
wędrówka...
Nieźle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko.
Osiem już godzin minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiastahala doprowadziła nas łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej wdole puszczy. Skrajem boru toczył swe wody strumień.
Najprawdopodobniej ten sam, nad którym rozbiliśmy wczoraj biwak.
Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśródpni pierwszych drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym
szumem gałęzi, lekkim pluskiem wody i rzadkimi głosami ptaków ukrytychw gęstwinie żaden inny dźwięk nie dobiegał jednak naszych uszu. Takwędrując wkrótce odnaleźliśmy wydeptany kopytami szlak, a nieco późniejczarne koło wypalonej trawy. Colorado natychmiast zajął się badaniem
śladów.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 216/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
216
Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzewnakazując mi surowym głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie
czekać.
Czekałem. I to dość długo.
Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadziłza uzdę osiodłanego konia.
Zaniemówiłem.
— A to co? — wykrztusiłem po chwili.
— Koń. Zwykły koń, doktorze.
— To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim
zapomnieli.
— Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec naszego jeńca.
Czekał w ukryciu na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, żeposuwamy się po właściwym tropie.
— A może...
— Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest
ktoś inny? Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie manikogo. Człowiek, którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla
ostrożności, a rumaka tu właśnie ukrył. Na hali trudno to było uczynić.
— Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie zaatakował go
żaden z drapieżników.
— Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser niezdąży już nikogo wysłać na poszukiwanie. Bardzo by się zdziwiłdowiedziawszy się o zniknięciu i jeźdźca, i wierzchowca.
— Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.
— Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia
została dobrze zdeptana, na łące szliśmy po skałkach, a co się tyczyznalezionego konia, zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 217/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
217
Powędrujemy nurtem rzeczki. Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą,ale za to bezpieczniejszą drogą. No, doktorze, ruszamy. Posuwać się dalej
byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą i tak przed nocą nie wrócimy do
swoich. Teraz już jestem pewien, że Lesser nic nie wie o schwytaniu swegowysłannika i nic jeszcze nie przedsięwziął, aby go odszukać.
Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym
skierował wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami iszybka jazda groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownegowozu.
Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do
celu. Nasz obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko istłumiony tupot spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, żewojownicy Apaczów jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną
nagany niedbałością zlekceważyli obowiązek wystawienia wart.Wjechaliśmy, nie zatrzymywani, w sam środek obozu.
— Co to znaczy? — mruknąłem do siebie. — Pospali się?
Zeskoczyłem pierwszy. Traper uczynił to w sekundę po mnie,
cicho jak kot. W tej samej chwili poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.Odwróciłem się, wyciągając zza pasa rewolwer.
— Spokojnie, Janie. Bądź łaskaw nie strzelać.
Ręka mi opadła.
— Karolu — powiedziałem z wyrzutem w głosie. — Cóż to zażarty?
— Czułem pismo nosem — odezwał się Colorado. — Nie
jechałbym tak beztrosko. Co wam do głowy strzeliło?
— Chcieliśmy sprawdzić, czy można tu ukryć ponad pół setki ludzitak, aby ich nie dostrzegło najbystrzejsze oko i nie dosłyszało najczulsze
ucho. Colorado mówił, iż czuł pismo nosem, ale przecież nic nie zauważył!
— To znaczy, że wojownicy Pehnulte już przybyli?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 218/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
218
— Właśnie tak. Zaraz ich ujrzycie.
Ktoś dorzucił gałęzi do żaru, bo ogień buchnął wysoko, oświetlając
kilka zaledwie postaci Indian.
Rozejrzałem się dokoła.
— Gdzież oni?
— Niech wódz da znak — odezwał się Karol.
Pehnulte wymówił jedno krótkie słowo. Nawet nie podnoszącgłosu. I nagle ożyły otaczające nas ciemności. W blasku migocących
płomieni ujrzałem wyrastające jak spod ziemi sylwetki zbrojnych.
— Uff — Colorado głośno odsapnął. — Takiej sztuczki, jak żyję,
nie widziałem.
— To jeszcze nie wszystko — odparł Karol. — Wiedzieliśmy, że
nadjeżdżacie. Zwiadowcy czatowali wzdłuż rzeczki.
— Wspaniale!
— Chodźmy do ogniska — zaproponowałem. — Jestem głodny iwszystkie kości mnie bolą po tej jeździe we dwójkę.
— Skąd ten koń? — zapytał mój przyjaciel.
— Niech Colorado opowie — odparłem lokując się jaknajwygodniej przy ogniu. — Czuję się jak po tuzinie wykonanych operacji.
— Współczuję ci, Janie. Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze
sporo takich operacji, i to w okresie najbliższych dwu dni.
Byłem zbyt zmęczony, żeby cisnąć w Karola patykiem leżącym umych stóp. Nie zważałem na to, co opowiadał Colorado, wpatrzywszy siętępo w płomienie. Ocknąłem się dopiero wówczas, gdy wetknięto mi do ręki
plaster pieczeni i podsunięto pod nos kubek z parującą kawą. Pijąc i jedzącnastawiłem uszu na słowa Karola. Teraz dowiedziałem się o rezultatach
wędrówki Pehnulte i mego przyjaciela. Obaj po rozstaniu się z nami szliwyraźnym tropem, wędrując — podobnie jak my — wzdłuż skalnego
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 219/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
219
podnóża. W ten sposób dotarli do miejsca, w którym górski łańcuch skręcałraptownie, odsłaniając daleką przestrzeń zielonej prerii. Widoczność
ograniczały tylko gdzieniegdzie kępy liściastych drzew i krzewów —
świetne miejsca dla ukrycia się przed wrogiem, ale również znakomitaokazja dla zasadzek. Ryzyko pieszej wędrówki było więc niemałe. Jednakżebez dalszych niespodzianek dotarli do opuszczonego obozowiska
czerwonoskórych. Tu musiał przez pewien czas przebywać Bawole Serce zeswymi towarzyszami. Stąd pewnie wyruszył na spotkanie większego
oddziału Apaczów Lipan. Od tego miejsca trop stał się jeszcze wyraźniejszy.
W drugiej połowie dnia Karol przy pomocy lornetki ujrzał w sporejodległości jakiś ruchomy punkt. Natychmiast ukryli się w gąszczunajbliższej kępy drzew. Ruchomy punkt zbliżał się coraz bardziej, aż
wreszcie można było dostrzec, iż składa się on z jeźdźców podzielonych na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 220/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
220
dwie grupy. W pierwszej znajdowało się zaledwie kilku indiańskichwojowników. W drugiej — znacznie poważniejsza liczba. — Oba oddziały
dzieliła przestrzeń kilkunastu jardów: wyglądało to na ucieczkę i pościg.
Tak sądził przez chwilę Karol, ale Pehnulte wyprowadził go z błędu,stwierdzając, iż widzi tylko wojowników Lipan. Dlaczego jechali dwomaoddziałami — za chwilę się wyjaśniło — Oto pierwsza grupa skręciła naglew prawo i po chwili znikła z oczu. Druga — zatrzymała się mniej więcej w
odległości pół mili od kępy. Na tej otwartej przestrzeni nie sposób było ich
podejść. Powstało poważne niebezpieczeństwo, że wojownicy Lipan będąposuwać się dalej w tym samym kierunku i zauważą wówczas ślady Karola iPehnulte. Nasi towarzysze postanowili więc wycofać się, przebiegając od
kępy do kępy. Podczas wykonywania tego planu usłyszeli strzały, a drogęprzecięły im dwie antylopy. Zaledwie zdążyli uskoczyć poza kępę krzaków,
gdy ukazał się oddział indiańskich wojowników. Obie antylopy padły, alejeźdźcy zamiast zabrać trofea i odjechać, zbliżyli się jeszcze bardziej do
przypadkowego schronienia śmiałków.
— Zimno mi się zrobiło —
opowiadał Karol — kiedy
zauważyłem ich manewr.Dostrzegałem już twarzepomalowane jaskrawymi farbami
(oznaka, iż plemię znajdowało sięna wojennej ścieżce) i mogłem
wszystkich dokładnie policzyć. Była
ich równa dziesiątka.
Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni. Kilku z nich zajęło sięoprawianiem antylop, kilku poczęło zbierać chrust, o parę zaledwie krokówod naszych towarzyszy. Indianie widać jednak tak byli pewni swego
bezpieczeństwa, że nawet nie zwrócili uwagi na niezbyt wyraźny, aleprzecież dostrzegalny ślad stóp wśród trawy.
Rozpalili ognisko, a kiedy zakończono ściąganie skór z upolowanejzwierzyny, pokrojone na długie płaty mięso, zatknięte na patyki, poddane
zostało procesowi przypiekania. Przez cały ten czas żaden z ludzi
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 221/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
221
siedzących wokół ognia nie odezwał się ani słowem. Po jakichś trzechgodzinach (“Zdrętwiałem cały od tego leżenia w bezruchu — mówił Karol
— a ruszyć się nie można było") — kilku wojowników poderwało się
gwałtownie. Rozległ się tętent kopyt i nowy przybysz pojawił się w kręguognia. Widzieli go obaj dokładnie, jak zsiadał z konia. W kruczoczarnychwłosach nosił ptasie pióro. Pewnie był wodzem, ale pomniejszegoznaczenia, bowiem Pehnulte podczas swych niedawnych odwiedzin
Apaczów Lipan nie zauważył go w kręgu członków plemiennej rady.
Koło siedzących natychmiast się rozsunęło robiąc wolne miejsce.
— Jeszcze nigdy tak nie nasłuchiwałem, jak wówczas — stwierdziłKarol. — Miałem nadzieję, że na koniec dowiemy się czegoś interesującego.Ale okazało się natychmiast, iż muszę się jeszcze uzbroić w cierpliwość.
Przybysz milczał, siedzący wokół niego milczeli również.
Zadawanie niecierpliwych pytań zaliczane jest wśród Indian do bardzozłego tonu. Po prostu świadczy o braku wychowania, i to tym bardziej, im
wyższą rangę społeczną lub wiek posiada zapytywany. A ten przecież byłwodzem!
Na szczęście wszystko ma swój kres, więc i milczenie zostałowreszcie przerwane.
— Niech wojownicy Lipan słuchają — odezwał się przybyszgłosem przypominającym skrzypienie zawiasów starych drzwi.
Było coś tak zaskakującego w kontraście, jaki zachodził międzymłodym wyglądem Indianina a jego starczym głosem, że Karol z trudem
powstrzymał się od śmiechu. — Niech wojownicy Lipan słuchają — powtórzył. — Przynoszę im
słowa Ostrego Noża. Moje usta są jego ustami.
— Nie potrafię dokładnie odtworzyć tego, co mówił — opowiadałdalej Karol. — Ale sens zapamiętałem. Jeśli się pomylę, niech mnie mój
czerwony brat poprawi — tu zwrócił się do Pehnulte, a na potakująceskinienie głową począł streszczać podsłuchaną rozmowę. Niezwykle dla nas
ważną.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 222/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
222
Wynikało z niej bowiem, że wojownicy Lipan już nazajutrz mieliruszyć za nami. Jednakże nie z miejsca, w którym znajdowaliśmy się
obecnie. Próg skalny — jak wspominałem — uniemożliwiał sprowadzenie
koni z hali w dolinę. Indianie mieli najpierw dotrzeć do podnóża hali, tam gdzie łączyła się ona z lasem.
— Z relacji Colorado wynika, że właśnie tam dotarliście dzisiaj —
dodał Karol.
Przytaknęliśmy.
— Świetnie. Tam mają się ukryć Indianie Lipan i czekać na nasze
przybycie, po czym deptać nam po piętach.
— Trzeba będzie dobrze zacierać ślady — wtrącił się stary traper.— Jak zauważą, ilu nas jest, gotowi zawrócić.
— A niech zawracają — powiedziałem. — Tym lepie
— Niezupełnie — odparł Karol. — Lipan zasługują na nauczkę,żeby więcej nie próbowali takich sztuczek.
— Słusznie — mruknął Colorado. — Należy się im dobra nauczka.
— Oczywiście — zacząłem — ale..
— Daj mi skończyć, Janie.
Umilkłem, chociaż perspektywa walki z Indianami wydawała misię posunięciem zupełnie bezsensownym. Zdziwiło mnie stanowisko Karola
w tej sprawie, i to tym bardziej, iż znałem go od lat jako zagorzałego
przeciwnika bratobójczych wojen plemiennych, wyniszczającychczerwonoskórych co najmniej w tym samym stopniu, co walki z białymi. Nie
było jednak czasu na medytację, interesowała nas obecnie inna sprawa.
Otóż Ostry Nóż miał iść za nami wiodąc trzydziestu wojowników i
zaatakować nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się u stóp Deszczowej
Góry, w wąwozie opisanym przez Pehnulte.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 223/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
223
— A jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać Lesser i jego ludzi e?
— zapytałem.
— Dowiedzieliśmy się i tego — stwierdził Karol — ZadanieLessera ma polegać na wejściu w głąb wąwozu i natychmiastowym
wycofaniu się stamtąd. Chodzi po prostu o ślady, jakie nam majązasugerować rzekomą obecność bandy wewnątrz wąwozu.
— Chyba musiałby mieć skrzydła — zauważyłem zgryźliwie — i
unieść się w powietrze wraz z końmi. Pozostawiliby przecież tropy
biegnące w odwrotnym kierunku.
— Mój biały brat nie zna wąwozu — odezwał się Pehnulte. — Tamtędy płynie rzeczka. Wjeżdżając do wąwozu można zostawić ślady najej brzegach, ale wyjeżdżając środkiem wodnego nurtu, oszuka się nawetnajlepszego tropiciela. Howgh!
Karol kiwnął potwierdzająco głową.
— Rozumiem — odparłem. — Coś jak pułapka na myszy. Myszy towłaśnie my, a przynęta to tropy oddziału Lessera. Pięknie sobie obmyślili. A
co my na to?
— Za jednym posunięciem złapiemy i Lessera, i wojownikówLipan — odezwał się niespodziewanie Colorado. — Dostaną się we własne
sidła. Rzecz polega tylko na tym, aby skłonić Indian do wkroczenia w głąbwąwozu nie po nas, ale zamiast nas. Czy nie mam racji?
— Na to trzeba by chyba cudu — zauważyłem.
— Nie trzeba cudu — odparł Karol. — Posiadamy olbrzymiąprzewagę i nawet nie mam na myśli liczby osób, ale po prostu fakt, iż Lessernie został zawiadomiony o planie Ostrego Noża. To oczywiście twoja
zasługa, Janie. Jestem gotów się założyć, iż obierze wąwóz za miejscechwilowego postoju, że tam właśnie będzie oczekiwać powrotu swegowysłannika. Gdy wojownicy Lipan nadciągną, uznają tropy jego oddziału za
nasze. Przecież Ostry Nóż nic nie wie, że siły nam tak wzrosły.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 224/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
224
— Bardzo to skomplikowane — wyraziłem swą wątpliwość. — A
poza tym zbyt liczymy na nieostrożność i naiwność przeciwników. A może
to właśnie my jesteśmy naiwni? Czy Lesser będzie czekał przez cały dzień
na powrót wysłanego do Lipan człowieka? Na pewno nie. Zacznie go szukaćalbo po prostu zostawi swemu losowi i podejrzewając, iż wpadł w naszeręce, czym prędzej ruszy dalej.
— Słusznie rozumujesz. Dlatego musimy uprzedzić Lessera.
— W jaki sposób?
— Wyruszając do Deszczowej Góry jeszcze tej nocy.
— Czy zdążymy przed świtem?
— Na pewno. Tak twierdzi Pehnulte.
Wódz skinął głową. Nie zabierałem więc już głosu, całkowicie
zgnębiony perspektywą nocnej jazdy. Nie odpocząłem jeszcze po przebytejdrodze. Jak pech, to pech!
— Jedno mnie zastanawia — mruknął Colorado. — Dlaczego Ostry
Nóż pragnie nas wpędzić w wąwóz? Mając taką przewagę, jak sądzi, mógłbynapaść w każdej innej, dogodnej dlań chwili.
— A tę uważa za najdogodniejszą — powiedział Karol. —
Przypuszczam, że pragnie zapobiec strzelaninie. Chce Pehnulte wziąć
żywcem i uważa, iż dokona tego bez walki, zamykając nas w wąwozie. No..
ale teraz pozwólcie, że dokończę opowiadania, chociaż nic interesującegojuż nie mam do powiedzenia. Otóż wojownicy Lipan upiekli mięso,
wskoczyli na konie i odjechali. A myśmy skorzystali natychmiast z okazji ipod ochronę zapadającego zmroku wrócili do naszego obozowiska.
Wyczerpawszy swe informacje Karol pierwszy podniósł się od
ognia.
— Nie mamy zbyt wiele czasu — stwierdził. — Ruszajmy.
Nie minęło i pół godziny, a ognisko zostało zgaszone, nasz jeniec
przytroczony do końskiego siodła i wzięty pod opiekę przez dwu aż
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 225/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
225
wojowników, a ja znalazłem się na grzbiecie swego wierzchowca, w długiejkolejce jeźdźców.
Rozpoczynaliśmy nocną wędrówkę podzieleni na dwa oddziały.Pięciu wojowników, Pehnulte oraz nasza trójka ruszyliśmy brzegiem
strumienia. Pozostali musieli posuwać się środkiem rzeczki. Bardzo imwspółczułem, ale nie istniał inny sposób zatarcia śladów tak licznej grupy.
Co prawda Ostry Nóż miał oczekiwać znacznie dalej, ale chodziło o to, abyna wszelki wypadek tropy na jak najdłuższej przestrzeni świadczyły, iżnadal stanowimy zaledwie garstkę wędrowców.
Długo będę wspominał tę noc. Najpierw było ciemno jak w dziuplii zaledwie rozróżniałem plecy jadącego przede mną Karola. Później księżyczajrzał w głąb doliny ożywiając fantastyczne cienie wśród drzew i krzewów.Po pewnym czasie te cienie poczęły mi się dwoić i troić w oczach. Poczułem
przemożną senność. Walczyłem z nią, jak mogłem, i chyba zwycięsko, bojeszcze widziałem dokładnie miejsce ostatniego obozowiska Lessera, znanemi już z rannej wędrówki. Ale później straciłem świadomość czasu i
przestrzeni, zapadłem w drzemkę.
Kiedy otworzyłem oczy, nie dojrzałem już księżycowego blasku, amimo to nie było tak ciemno, jak na początku naszej drogi.
Staliśmy na samym skraju lasu. Gdzieś z prawej strony, w
odległości kilku chyba jardów, cicho pluskała rzeczka. Ze zdziwieniem
zauważyłem, iż wpada do niej drugi strumień, a połączony nurt skręcaraptownie i ginie w głębi puszczy.
— Co tam? — szepnąłem w kierunku pleców Karola.
Odwrócił się i położył palec na ustach:
— Jesteśmy w pobliżu wąwozu. Pehnulte wysłał zwiadowców.
Spójrz — wyciągnął rękę przed siebie.
Przetarłem oczy. W mrocznej dali wznosiła się niewyraźnym
zarysem potężna ściana skalna, której szczyt tonął w oparach mgieł.
— Deszczowa Góra — szepnął Karol.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 226/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
226
Nagle zrobiło mi się zimno. Trochę z wrażenia, trochę zprzedrannego chłodu.
— Co to za druga rzeczka? — zapytałem. — To strumień wypływający z wąwozu. A teraz.. sza! Nie gadaj!
Siedziałem więc w milczeniu rozglądając się dokoła, ale niewiele
mogłem dostrzec. Zauważyłem tylko, że oddział czerwonoskórych, któryposuwał się korytem rzeczki, zniknął teraz bez śladu, jakby się w ziemięzapadł.
Chyba jeszcze z pół godziny sterczeliśmy na siodłach, aż wreszcieKarol — nie wiem na czyj sygnał, może Colorado, a może Pehnulte, bo oniobaj znajdowali się gdzieś na przedzie — zeskoczył z konia i skinął na mnie.
— Chodź — powiedział półgłosem.
Zsunąłem się z siodła i omal nie przewróciłem, tak miałemzdrętwiałe nogi. Ale jakoś mi przeszło. Ująłem wierzchowca za cugle i krokpo kroku ruszyłem za przyjacielem. Z początku wiódł mnie skrajem lasu,
potem skręcił gwałtownie między drzewa. Poszedłem w jego ślady,
przeklinając po cichu kostropate gałęzie szarpiące mnie za ubranie iuderzające po twarzy. Tu panowała jeszcze noc.
Odetchnąłem, gdy wreszcie wyszliśmy na jakąś trawiastą polankę.Dostrzegłem kilku Apaczów siedzących z filozoficznym spokojem pod
drzewami lub wspartych na strzelbach o niezmiernie długich lufach:
Opowiadano mi niegdyś, iż tego rodzaju broń rozpoczęto produkować nażądanie “łowców skórek", traperów zajmujących się polowaniem na
zwierzęta futerkowe i handlarzy skupujących skóry. Otóż za broń palną,bardzo chętnie nabywaną przez wszystkie plemiona Indianpółnocnoamerykańskich, żądano tyle skórek futrzanych, ile zmieści się w
stosie równym postawionej kolbą na ziemi strzelby. Im dłuższa lufa — tym
większy stos skór!
— Zostaw tu konia i weź sztucer — zarządził Karol. — I nie śpijjuż.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 227/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
227
— Dałbyś spokój — burknąłem. — Wleczesz mnie przeklętymbezdrożem i jeszcze wmawiasz sen!
— Przecież drzemałeś na koniu. — Możliwe... Co mam dalej robić? Gdzie Pehnulte i Colorado?
Kiedy mi wreszcie wytłumaczysz...
— Nie tak głośno. Chodź. Zaraz wszystko zrozumiesz.
Znowu musiałem przedzierać się przez gęstwinę: Gdy
wydostaliśmy się z lasu, Karol poprowadził mnie spory kawałek drogi. Nakoniec kazał się położyć wśród krzaków i zanim zdążyłem to uczynić,pierwszy dał nurka w zarośla. Czołgałem się za nim, starając się unikaćnajmniejszego szmeru. Spocony z wysiłku znalazłem się wreszcie tuż obokKarola. Przed moim nosem rosły dwa małe krzaczki, ale na prawo i na lewo
czerniała cała gęstwina.
— Wysuń głowę, tylko ostrożnie.
Przygiąłem gałązkę, która mi zasłaniała widoczność, posunąłem
się ze dwa cale i natychmiast przywarłem piersiami do ziemi. To byłozaskoczenie.
Przede mną raptownie urywała się zielona płaszczyzna. Naga
ciemnobrązowa ściana spadała stromo ku równie brązowemu podłożu.Wąwóz! Dostrzegałem jego przeciwległe zbocze, tak samo nagie i tak samo
porosłe na szczycie krzewami i wysoką trawą. Zdumiewający wybryk
natury, która przy pomocy wody stworzyła w tym miejscu miniaturowykanion. Jego gładkich ścian nie potrafiłby sforsować nawet najbardziej
doświadczony w wysokogórskiej wspinaczce człowiek.
W wąwozie-przepaści kłębił się jeszcze nocny mrok i na jego dnie
nie byłem w stanie nic zauważyć. Usłyszałem tylko monotonny szum.Gdzieś w głębi waliła ze stoków Deszczowej Góry woda. Właśnie ta“grzmiąca woda", o której po raz pierwszy dowiedziałem się z podsłuchanej
rozmowy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 228/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
228
Pode mną toczył swe wody niewidoczny strumień wypływającygdzieś dalej jedynym wyjściem wąwozu. Ale gdzie znajdowało się to wyjście
— na próżno starałem się dojrzeć. Cofnąłem się.
— Karolu — szepnąłem.
Uniósł głowę.
— Gdzie Lesser?
— W środku. Dolina jest przez nas otoczona. Nie wymknie się. A
teraz możesz sobie pospać. Mamy czas.
Nie odpowiedziałem. Posępne godziny kończącej się nocy działałyna mnie dziwnie niepokojąco Miałem nerwy napięte do granicwytrzymałości i nawet najwygodniejsze łoże nie skłoniłoby mnie teraz dosnu.
Co się stanie za godzinę, za dwie... Gdy z przedrannych oparówwynurzą się zamazane zarysy Deszczowej Góry, a wnętrze wąwozurozbłyśnie światłem dnia?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 229/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
229
X V
P r z e d w a l k ą
Leżałem pełen niepokoju, stwierdzając, że najtrudniejszą naświecie rzeczą jest oczekiwanie. Tymczasem nadal nic się nie działo. Było
ciemno i coraz chłodniej. Cisza lasu i daleki szum wodospadu. Podziwiałem
wojowników Mescalerów, którzy zachowywali tak doskonałą ostrożność, żedo uszu moich nie dobiegł ani dźwięk trąconej broni, ani szelestrozchylanych gałęzi, ani przytłumiony tupot kroków.
Ktoś mnie trącił w ramię i znajomy głos zaszeptał nad uchem:
— Mamy ich, doktorze.
Odetchnąłem głęboko. Colorado! Od niego na pewno czegoś siędowiem.
— O'Brien? — powiedziałem pytająco.
— Jest, jest. Zdrowiutki jak ryba, jeśli się nie mylę. A dokoła niego
cała banda. Śpią jak susły.
— Na co czekamy?
— Aż się obudzą.
— Kpisz, Colorado?
— Ani mi w głowie. Czekamy na Apaczów Lipan. To będzie piękny
dzień.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 230/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
230
— Właśnie — mruknąłem myśląc o nieuniknionej walce. Gdynadciągną wojownicy Lipan, przemówią strzelby i rewolwery. Nigdy nie
lubiłem słuchać takiej “gadaniny". A teraz przyrzekłem sobie, że dziś nie
oddam ani jednego strzału. Mieliśmy tak ogromną przewagę, że mojepostanowienie w niczym nie zmniejszało naszych szans.
— Colorado — powiedziałem — jeśli oni śpią, trafia się świetna
okazja uwolnienia O’Briena.
— Zrobiłbym to już ze sto razy, gdyby właśnie nie Samuel.
— Nie rozumiem.
— Z niego żaden traper. Jeśli się go wyrwie ze snu, gotów narobićhałasu. Rozbudzi wszystkich i zacznie się walka. Przedwczesna. I zupełniezbędna.
— Na niej przecież sprawa się zakończy.
Roześmiał się cicho:
— Nie będzie żadnej walki, doktorze. Chyba, że ci Lipan mają w
głowach sieczkę zamiast mózgu.
— To dla mnie jakaś zagadka.
— Taki jest plan Pehnulte. Otoczyliśmy wąwóz, że mysz się nie
wymknie. Nie ruszamy Lessera, ma być przynętą dla Lipan. Gdy nadciągną,zaraz wpakują się do wąwozu. Wezmą ludzi Lessera za naszą gromadkę.Wówczas ich zamkniemy. Byliby szaleńcami przyjmując walkę w takich
warunkach, i to tym bardziej, że Pehnulte zamierza ich puścić wolno.
Dziwny z niego Indianin. Jeszcze takiego nie spotkałem.
— Więc po co ta cała zasadzka? Wystarczy, abyśmy się pokazali
wojownikom Ostrego Noża. Wobec tak nierównych sił zrezygnują z walki.
— Ba, pewnie. Ale Pehnulte zażąda nie tylko wydania nam ludzi
Lessera, ale i całej palnej broni. Powinni przecież ponieść jakąś karę.Według mnie łagodna to kara.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 231/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
231
— Musicie tyle gadać? — ozwał się z boku groźny szept Karola. —
Umarłego można by zbudzić.
Umilkliśmy, ale nie na długo. Paliła mnie ciekawość. Więc tylkoprzysunąłem się bliżej trapera.
— Uważam — powiedziałem — że Ostry Nóż byłby durniem,gdyby przed napadem nie zapragnął raz jeszcze porozumieć się z Lesserem.
Wyśle zwiadowców i odkryje naszą obecność.
— Ostry Nóż będzie się spieszył. Jest przekonany, iż z nami da
sobie radę nawet bez pomocy bandy. Przecież bardzo niechętnie tę pomoc
przyjął. Tak wynikło z pańskiego opowiadania, doktorze.
Potwierdziłem ten wniosek.
— A kiedy należy się ich spodziewać? — zapytałem mając namyśli wojowników Lipan.
— Trudno określić. Jednakże na pewno nim skończy się dzień.
Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło.
— Colorado — powiedziałem — niech pan natychmiast posypie
tych bandytów jakimś proszkiem nasennym albo napoi ich odwarem zpeyotlu14, żeby spali jak najdłużej. W przeciwnym bowiem wypadku gotowiobudzić się przed przybyciem Ostrego Noża i cały nasz plan weźmie w łeb!
— Pozostawiam to panu, jako lekarzowi — odciął się. — Jeśliprzebudzą się przed czasem, nic w tym dla nas groźnego. Sprawa nieco się
pogmatwa, kiedy będą chcieli stąd wyjść. Musimy ich zatrzymać.
— Z odpowiednim hałasem i strzelaniną — dodałem — co
uprzedzi Ostrego Noża.
— Uprzedzi albo nie... Czekajmy cierpliwie, a zobaczymy, jak kij
popłynie...
14 Sok z peyotlu (małego kaktusa barwy niebiesko-zielonej) jest silnym środkiem odurzającym. Indiańscyczarownicy od wieków stosowali go często podczas rytualnych obrzędów. Peyotl, popularny na terenieMeksyku, znany był w Ameryce Północnej aż po krainę Wielkich Jezior. Obecnie zakazany w handlu jako
narkotyk. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 232/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
232
Ależ on miał nerwy! Ja mało ze skóry nie wyskakiwałem zniecierpliwości. Po raz wtóry przysunąłem się bliżej krawędzi wąwozu.
Wydało mi się, iż obecnie dostrzegam już w dole rzeczkę, a nieco w głębi
czerwone węgielki gasnącego ogniska.
— Gdzie Pehnulte? — szepnąłem.
— Po tamtej stronie wąwozu, da nam znać wystrzałem albo
przyśle wojownika.
Piekielnie dłużył mi się czas. Co kilkanaście minut zerkałem w
głąb doliny, nic się w niej nie działo. Aż wreszcie z oparów ustępującego
mroku — tam w dole — wyłoniła się postać człowieka. Widziałem, jakściągał z pleców koszulę, a potem, schylony, opryskiwał się wodąstrumienia. Na koniec odszedł, lekko pogwizdując. Bardzo bezpieczniemusiał się tu czuć Lesser i jego ludzie.
Minęło z pół godziny, gdy różowa, maleńka łuna podniosła się nadrozpadliną. Pewnie się rozbudzili i rozpalili ognisko. Z kolei usłyszałem tępy
stukot kopyt uderzających o stwardniały grunt. Z głębi wąwozu wynurzyłsię człowiek na koniu. Jechał stępa, kierując się w stronę wyjścia. Czyżby
Lesser wysyłał go dla zbadania okolicy i odszukania zaginionego od wczorajgońca? Na to wyglądało. Koń i jeździec znikli mi z oczu za skalnymzałomem.
— Jeśli napotka teraz Lipan... — szepnąłem do Colorado.
— Niech się Pehnulte tym martwi. Droga jest obstawiona i niepowinien daleko ujechać.
Poczułem blask światła na twarzy. Uniosłem głowę. Nad zboczemDeszczowej Góry ukazał się czerwony rąbek słonecznej tarczy. Lasrozbrzmiał nagle głosami ptaków, a liście krzewów, wśród których
spoczywałem, zaszeleściły w porannym wietrze. Oczekiwałem lada chwilacałego oddziału Lessera opuszczającego wąwóz. Ale nic podobnego się niezdarzyło. Prawdopodobnie szef sądził, iż my również jeszcze nie
wyruszyliśmy w drogę, a może nawet przypuszczał, że nas w nocynapadnięto i pojmano.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 233/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
233
Zerknąłem w kierunku Karola. Leżał w tym samym miejscu.Usłyszał spowodowany przeze mnie szelest gałęzi i zgromił mnie
wzrokiem, a potem położył palec na ustach.
Słońce dźwigało się coraz wyżej, promienie jego sięgały już
połowy wysokości ścian wąwozu. Począłem marzyć o swym rodzinnymMilwaukee i o wygodnym łóżku. Nerwowe podrażnienie już minęło i tera z
czułem się straszliwie senny. Powoli zapadłem w jakąś drętwotę, z którejwyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie za rękaw. To Colorado.
— Czy pan śpi, doktorze?
Mruknąłem coś niewyraźnego, byle się odczepił, podłożyłemłokieć pod głowę, zmrużyłem oczy. I prawie w tej samej chwili poderwałemsię jak dźgnięty szpilką. Przeraźliwy dźwięk ozwał się w dole, chyba wokolicy wejścia do wąwozu. Jakieś: ii-ii-ii-ii! — w górnych, przenikliwych
tonach.
— Leż spokojnie, Janie — odezwał się Karol. — To bojowe
zawołanie Apaczów, pewnie Lipan nadciągnęli i wzięli ludzi Lessera zanaszą gromadkę.
Spojrzałem w dół. Dwa szeregi Indian biegły po obu stronachstrumienia, wrzeszcząc ogłuszająco. Odpowiedziały im jakieś inne głosy.
Tumult trwał chyba jeszcze ze dwie minuty, po czym raptownie ucichł.Wówczas zagrzmiał huk strzału z rusznicy. Jeden raz tylko.
— Colorado! Janie! Biegnijmy!
Karol wyskoczył z zarośli wielkim susem i począł gnać wzdłuż
krawędzi wąwozu tak szybko, że ledwie mogłem dotrzymać mu kroku. Zamną tupotały ciężkie buciory trapera. Oczekiwałem, że lada chwila potknęsię o któryś z wystających korzeni i runę w gąszcz. Na szczęście, po
przebiegnięciu kilku jardów, zarośla ustąpiły wysokiej trawie porastającejopadającą łagodnie równinę. Prawie bez tchu dotarłem do dna jakiejśkotlinki, przegrodzonej połyskującym korytem wody. Mała rzeczka płynęła
pieniąc się i bulgocząc. Tu mój przyjaciel zatrzymał się. Stanąłem obokniego, mocno robiąc piersiami.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 234/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
234
Kotlinka, szeroko otwarta z trzech stron, z czwartej ograniczona
była pionową ścianą, pękniętą od szczytu do podstawy. Szpara pęknięcia —
jak stwierdziłem pobieżnie — pozwalała jednak na swobodne przejście
człowieka z koniem. Ze szczeliny wypływał strumień, nie wypełniający całejjej szerokości. Po obu stronach dwa wąziutkie spłachcie piasku poznaczonebyły odciskami kopyt i stóp ludzkich. Zdążyłem to zauważyć przez jednomgnienie oka, bo Karol natychmiast odciągnął mnie w bok. Przy samej
rozpadlinie, z wysuniętymi strzelbami, spoczywało kilku wojowników
Mescalerów. Dalej, oparty o zrąb skalny, stał Pehnulte.
— Moi bracia przybyli w samą porę — odezwał się beznamiętnym
głosem. — Ostry Nóż znajduje się w wąwozie. Będzie chciał się wydostać.Nie dopuścimy do tego. Howgh!
— Pułapka się zamknęła — mruknął Colorado. — Czy oni są zkońmi?
— Nie — odparł wódz. — Konie zostały tam — wskazał ręką pozasiebie. — Strażników schwytaliśmy.
— Co teraz nasz czerwony brat zamierza? — zapytał Karol.
— Nie chcę przelewu krwi. Jeśli zapragną sforsować przejście,damy salwę w górę. Howgh!
Karol przytaknął skinieniem głowy.
— Oby tylko strzały na postrach wystarczyły — — dodał
niepewnie.
— Tym przejściem mogą się przecisnąć najwyżej dwie osobyjednocześnie. Biorę na siebie jednego.
— Ja drugiego — dodał Colorado. — A pięści mam nieliche. Zdaje
się, że nadchodzą.
Usłyszeliśmy jakieś pomieszane głosy, tupot nóg, aż wreszcie wgłębi węzizny ujrzałem grupę zbrojnych. Na czele posuwał się Indianin
olbrzymiego wzrostu, z piórami wpiętymi we włosy, za nim biegli w długim
szeregu wojownicy z łukami i strzelbami w dłoniach. Zorientowali się w
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 235/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
235
pomyłce i teraz spieszyli opuścić wąwóz. Zauważyłem człowieka, którytowarzyszył Indianinowi. Poznałem natychmiast, mimo iż zmienił się
bardzo od chwili, w której ostatni raz go oglądałem. To nie był już ten
pozornie ociężały, o bladej, wygolonej twarzy, nieco pochylony właścicielgospody “Arizonac" w Rainy Valley. Pod rondem wygniecionego kapeluszazdążyłem dostrzec twarz ogorzałą od wichrów i słońca, czarny zarost,opadającą na pierś, w szpic przyciętą brodę.
— Lesser — powiedziałem do Karola.
Nie wiem, czy również poznał, odpowiedzi nie dosłyszałem lub wogóle nie nastąpiła. Zamiast Karola przemówiła długa rusznica Pehnulte,
głosem podobnym do gromu. Nacisnąłem dwukrotnie cyngiel sztucera.Broń ozwała się trzaskiem przypominającym dźwięk, jaki wydaje łamana
sucha gałąź. Ale ten dźwięk
prawie zginął w potężnejpalbie. To wojownicy
Mescalerów, ukryci w
gąszczu porastającym
krawędzie wąwozu, daliznać o swej obecności. Na
naszych przeciwnikach
wywrzeć to musiałowrażenie, jak to się mówi,piorunujące.
Jednym okiem (za
każdym razem, gdy
stawałem tuż przedszczeliną, Karol gwałtownie odciągał mnie w bok!) dostrzegłem, że
biegnąca grupa zatrzymała się, a potem szybko rozproszyła. Wyobraziłemsobie, jaki popłoch spowodować musiała nieoczekiwana strzelanina, jak w
pierwszej chwili rozglądać się poczęli za rannymi i zabitymi. Biedacy! W
tym nagim wąwozie stanowili cel równie otwarty, jak tarcza na strzelnicy.
Gdy tylko zamilkło trzecie, najsłabsze echo, ozwał się donośnym
głosem Pehnulte:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 236/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
236
— Niech mnie słuchają wojownicy Lipan!
Przerwał na sekundę dla wywołania większego efektu. Ani jeden
dźwięk nie zamącił ciszy tej przerwy. Wydało mi się, że zamilkły nawetleśne ptaki.
— Wojownicy Lipan! Mówi do was wódz Apaczów Mescalero.Niewiele słońc minęło, gdy przebywałem w waszych wigwamach.
Przyniosłem czerwonym braciom zieloną gałązkę pokoju. Mówiłem, żenadszedł czas zjednoczenia wszystkich plemion Apaczów rozsianych jak
ziarnka piasku na pustyni. Krew przelana we wzajemnych walkach mogłabywypełnić koryta wszystkich rzek płynących tym krajem, a groby poległych
wojowników wyznaczyć drogę od jednej wielkiej wody do drugiej! Co miodpowiedziano? Ostry Nóż słuchał w milczeniu moich słów, ale kiedy mnieżegnał, jego język stał się jak kolec skorpiona: ostry i trujący. Chociaż byłem
jego gościem, a topór wojenny nie został między nami wykopany.
Znowu przerwał. Z głębi wąwozu nie ozwał się ani jeden głos
protestu czy nienawiści.
— Wojownicy Lipan na dobre odpowiedzieli złem. Wyruszyli, abymnie napaść. Sprzymierzyli się z pięcioma bladymi twarzami, których ręceczerwone są od krwi Indian. Takich przyjaciół znalazł sobie Ostry Nóż!Słuchajcie mnie! Jesteście otoczeni, nie możecie się obronić. Wzywam
Ostrego Noża, aby przyszedł do mnie. Dowie się, na jakich warunkach
wypuszczę go i wszystkich wojowników. Niech się pospieszy. Gdy nawąwóz padnie cień Deszczowej Góry, zamiast mnie przemówią strzelbyMescalerów. Howgh!
Odwrócił się i skinął na nas.
— Niech moi bracia mają się na baczności. Będą znowu próbowali
przedrzeć się.
— Jeśli tak, to nie obejdzie się bez pukaniny — odparł Colorado.— Nie widzę innego sposobu pochwycenia tej bandy.
— Colorado się myli. Jest sposób.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 237/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
237
Spojrzałem pytająco na wodza, na Karola, na trapera. Co miał namyśli Pehnulte? Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Najpierw
dostrzegłem kilku Indian wbiegających do kotlinki, w której staliśmy, z
olbrzymimi naręczami gałęzi i chrustu. Rzucili je na dwa stosy tuż przywylocie wąwozu, po obu stronach rzeczki. Sądziłem, iż budują w ten sposóbcoś w rodzaju zasłony dla nas, a jednocześnie barykady tarasującejprzejście. Jakżeż licha to była zapora! Jednakże pomyliłem się. Nie o to
chodziło. W chwilę później skrzesano ogień i płomień objął oba stosy,
strzelił wysoko ku górze, tworząc jakby świetlisty most nad wodą.
— Niech spróbują skakać! — krzyknął Colorado.
Dołożono jeszcze więcej drewien, a temperatura tak wzrosła, iżmusieliśmy się cofnąć kilka kroków. Szaleniec, który próbowałby sforsowaćtę ścianę ognia, nawet gdyby się mu to udało, wyszedłby z takiej próby
ciężko, jeśli nie śmiertelnie poparzony. A jednak Ostry Nóż próbował — co
prawda jeden tylko raz — wyrwać się na zewnątrz. Przewidująco iroztropnie położyliśmy się nieco z boku wejścia. Wówczas poprzez
buzujące płomienie grzmotnęła w naszym kierunku salwa co najmniej kilku
fuzji. Z ognia strzeliły snopy iskier, a parę płonących głowni z suchymszelestem wyleciało ze środka ogniska i padło gdzieś za nami. Teraz cały
stos począł drgać, jakby go usiłowano zepchnąć w rzeczkę, na koniec
buchnął z niego kłąb pary i dymu. Musiano chlusnąć wodą.
Dwukrotnie nacisnęliśmy cyngle, celując i tym razem nie w głąb
rozpadliny, ale wysoko ponad płożenie. Równocześnie dorzucono nowąporcję suchych gałęzi. Przygaszone drewno buchnęło silniejszym
płomieniem. Okolicznością jeszcze pomyślniejszą stała się zmiana kierunku
wiatru. Począł dąć nam w plecy, kierując płomienie w gardziel wąwozu idaleko poza nią, uniemożliwiając naszym przeciwnikom podejście do ognia.
Jak długo jednak mieliśmy czekać na ostateczny wynik akcji?
Termin wyznaczony przez Pehnulte był odległy. Gdy słonecznatarcza w całości wyjrzała zza szczytu Deszczowej Góry, zorientowałem się,
iż cień, o którym mówił wódz Mescalerów, paść może dopiero w drugiej
połowie dnia. Ten wniosek — przez dziwne skojarzenie — przypomniał mi,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 238/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
238
iż od rana nic jeszcze nie miałem w ustach. Natychmiast poczułem głód. I tojaki! Powiedziałem o tym Karolowi.
— Wytrzymaj jeszcze trochę, Pehnulte na pewno o tym pomyślał. Cicho westchnąłem. Ostatecznie jednak moje dolegliwości
fizyczne warte były ceny bezkrwawego zwycięstwa. Więc nic nieodpowiedziałem. Ale oto — co mnie bardzo podniosło na duchu — poprzez
zaporę płomieni przedarł się ku nam donośny głos:
— Ostry Nóż chce mówić z Pehnulte!
— Niech wyjdzie z wąwozu — odparł Wielki Jeleń.
— Czy Pehnulte przyrzeka Ostremu Nożowi, że będzie mógłodejść nie zatrzymywany?
— Przyrzekam, jeśli zjawi się przede mną bez broni w
pokojowych zamiarach.
— Czy ma przyjść sam?
— Wojownicy Lipan są gadatliwi jak stare sąuaw! Czy Ostry Nóżlęka się Mescalerów? Powiedziałem, że go nie zatrzymamy. Howgh!
Nie padło już żadne dalsze pytanie. Po tamtej stronie musianozapewne naradzać się, bo znowu zaległa cisza. W końcu po wielu, wielu
minutach oczekiwania ten sam głos zawołał:
— Odsuńcie ogień! Ostry Nóż chce przejść:
— Uwaga — szepnął Karol.
— Niech moi biali bracia przesuną się na jedną stronę. Jeżeli Ostry
Nóż będzie próbował się przebić, moglibyśmy się nawzajem pozabijać.
Zastosowaliśmy się natychmiast do tego polecenia. Pehnulte był
przewidujący.
Teraz dwu Mescalerów długimi gałęźmi zmoczonymi w potoku
poczęło rozwalać jedną z ogniowych barykad, tę, która płonęła na lewym
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 239/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
239
brzegu. Część żarzących się głowni odsunięto pod ścianę, część zepchniętow nurt. Uniosła się chmura pary i dymu. Gdy opadła — ujrzałem po raz
drugi tego ranka wyniosłą postać Ostrego Noża
Szedł teraz ku nam nie spiesząc się. Za jego plecami dojrzałem
grupę trzech czy czterech Indian, ale ani jednego białego. Pehnulte ostrzegł:
— Niech Ostry Nóż natychmiast odprawi swych wojowników.
Będę rozmawiał tylko z nim.
Poskutkowało. Widziałem, jak wielkolud odwrócił się na chwilę, a
grupka postępująca za nim zaraz się cofnęła. Usiedli półkolem, ale w
odległości kilku jardów od cieśniny. Chyba zrozumieli, że żadne sztuczki niepoprawią ich sytuacji.
Pehnulte — dotąd stojący — teraz usiadł mając za plecami stok
kotlinki. Nasza “biała" trójka zajęła miejsca nieco z boku, aby mócswobodnie obserwować wylot wąwozu. Trzej wojownicy Mescalerów nadalspoczywali w trawie z bronią wymierzoną w rozpadlinę.
Ostry Nóż wysunął się wreszcie przed skalne wrota. zatrzymaj się
i rozejrzał dokoła. Siadając naprzeciwko Pehnulte, musiał odwrócić siętyłem do wąwozu.
Czekałem, co dalej nastąpi. Indianie nie spieszą się z rozpoczęciem
rozmowy. Długotrwałe milczenie symbolizuje wielką mądrość, dodajepowagi wojownikowi. Teraz więc, gdy Ostry Nóż zajął przeznaczone dlań
miejsce, milczeli obaj. Wielki Jeleń udawał, że w ogóle nie dostrzega swegoprzeciwnika: bawił się woreczkiem od leków zawieszonym na szyi i od
czasu do czasu spoglądał w niebo, jak gdyby właśnie stamtąd oczekiwałprzybycia wysłannika.
Obserwowałem twarz Ostrego Noża. Początkowo nie zdradzała
żadnych uczuć. Jednak po paru minutach poczęła chmurnieć. Wodzaogarniało zdenerwowanie pomieszane z gniewem, którego nie potrafił jużukryć. Na koniec wybuchnął:
— Czego Pehnulte szuka na niebie?! Przyszedłem na rozmowę o
ludziach, nie o ptakach!
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 240/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
240
Dostrzegłem nikły cień uśmiechu na twarzy Wielkiego Jelenia.Dopiero teraz spojrzał przed siebie.
— Witam Ostrego Noża — powiedział spokojnie. — Gdyby jegosłowa były inne, gdy bawiłem u wojowników Lipan, nie siedziałby teraz
przede mną jako wróg. Ale ja nie pragnę przelewu krwi. Howgh!
Umilkł. Widziałem, jak pierś Ostrego Noża podniosła się w
głębokim oddechu. Po raz drugi w tak krótkim odstępie czasu wódzMescalerów zapewniał go, iż nie chce walki.
— Czy Pehnulte wypali ze mną fajkę pokoju?
Jak na mój rozum było to bezczelne pytanie. Tak samo musiał jeocenić Pehnulte, bo odparł ostro:
— Wojownicy Lipan oddadzą wszystką broń, zanim zostanąwypuszczeni. Koni nie odzyskają. Ostry Nóż rozbroi trzech białych i
przywiedzie do mnie człowieka, który jest ich jeńcem. O niego najbardziej
nam chodzi. Kiedy to wszystko zostanie dokonane, zastanowię się, czy mamwypalić fajkę pokoju. Howgh!
Ostry Nóż widać nie spodziewał się tak ciężkich warunków. Zbytwiele wiązał nadziei z niechęcią wodza Mescalerów do rozlewu krwi. Terazdowiedział się prawdy i to go rozzłościło. Zerwał się z ziemi i ochrypłym
głosem krzyknął:
— Nigdy!
Na twarzy Pehnulte nie drgnął ani jeden muskuł, nawet nie
poruszył się. Obojętnym głosem, jak gdyby kończąc przerwaną pogawędkę,dodał:
— Wojownicy Mescalerów czekać będą do zachodu słońca. Teraz
Ostry Nóż może odejść.
Powiedziawszy to podniósł się powoli i nie patrząc na swego
przeciwnika odwrócił się do niego plecami. Tamten stał przez chwilę nieco
pochylony, gotując się do skoku. Widziałem, jak dłonie jego zacisnęły się
niby drapieżne szpony, a oddech stał się szybki. Ale to trwało krótko.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 241/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
241
Wyprostował się i nie obdarzywszy nas ani jednym spojrzeniem, ruszył wkierunku szczeliny. Kiedy ją minął i zniknął nam z oczu, stos płonących
drew znowu zatarasował przejście.
— Gniew mu rozum odebrał — odezwał się pierwszy Colorado i
tak głośno, aż drgnęliśmy. — To szaleniec!
— Wieczorny cień przywróci mu rozsądek — odparł Pehnulte i
zaraz dodał, jak gdyby dla zaakcentowania, iż szaleństwa Ostrego Noża nietraktuje poważnie: — Na moich białych braci czeka już pieczeń z antylopy.
Wojownicy rozpalili ogień pod lasem. A trzech z nich należy tu przysłać. Dowieczora będzie spokój, ale przezorność jest równa mądrości. Idźcie.
Z kotlinki znajoma już droga doprowadziła nas nie do jednego, aledo kilku ognisk, przy których Indianie piekli mięso. Wreszcie mogłemzaspokoić głód. Ale zaraz potem uczułem wracającą falę ociężałości i snu.
Karol na pewno musiał być równie zmęczony, lecz stary nawyk traperskinie pozwolił mu kłaść się pod najbliższym drzewem. Widząc, iż zamierzam
tak właśnie postąpić, zapewnił mnie, iż najwygodniej będzie spocząć obok
własnych koni. Odprowadziliśmy więc trzy wierzchowce na sam skraj lasu i
tu rozsiodłali. Karol natychmiast otulił się pledem i podsunął siodło podgłowę.
— Radzę wam postąpić tak samo — mruknął. — Nie wiadomo, co
nas czeka w nocy.
Odwrócił się plecami i — założę się — po minucie spał. Począłem
sobie mościć legowisko. Nareszcie odeśpię zaległości. Jednak nie dane mi
było tego dokonać. Colorado skończył czyścić konia, ale nie położył się.
Widziałem, jak krążył tu i tam, bez jakiegoś widocznego celu. Coś go
niepokoiło. Na koniec przystanął, rozejrzał się dokoła i zerkając na śpiącego
Karola, podszedł do mnie.
— Nie mogę spać, doktorze — rzekł jakby usprawiedliwiającymtonem.
— Co pana gnębi? — zapytałem nieco sennie. — Indianie?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 242/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
242
— Nie, nie w tym rzecz. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy inie mogę się ich pozbyć. Ot, wspomnienia przeszłości... Czuję, że muszę się
wygadać, doktorze, może odzyskam spokój.
W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dziwny ton słów ani
na samą propozycję i odparłem machinalnie:
— Dobrze, pogadamy, jak się wyśpię.
Ziewnąłem rozciągając na murawie pled. Traper położył mi dłońna ramieniu.
— Później może nie starczyć czasu.
Przetarłem dłonią oczy.
— Co? Co pan powiedział, Colorado? Może z Karolem, jeśli to cośważnego... ale on już śpi — westchnąłem.
— Nie trzeba budzić — zaprotestował. — Ja mam sprawę do pana,doktorze, ot, taką prywatną... Chodźmy gdzieś na boczek.
Ujął mnie pod ramię i odprowadził poprzez gęstwinę krzewów ażna trawiasty wygon, gdzie rosło samotne drzewo.
— Siadajmy, doktorze. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a i my
nikomu.
Byłem zmęczony, ale zaniepokoił mnie wygląd Colorado. Twarzmiał poważną, a oczy spoglądały prawie surowo. Usiadłem na trawie,
plecami oparłem się o kostropaty pień.
— Czy pan wie, doktorze, kim ja jestem? — zaczął dośćnieoczekiwanie.
Uśmiechnąłem się:
— Znakomitym strzelcem i doświadczonym traperem.
— Ach tak, ale to jeszcze nie wszystko, to prawie nic. Ale pan się
dowie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 243/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
243
Zupełnie mnie to zdezorientowało. Czego chciał ode mnieColorado?
— Dobrze — zgodziłem się ustępliwie — ale dlaczego...
— Niech pan nie przerywa. Muszę to powiedzieć. Właśnie panu.Jest pan jedynym tutaj człowiekiem, który potrafi zrozumieć.
— Przesada, Colorado.
— Nie. Jest pan człowiekiem z dalekich miast wschodu, skąd i ja
pochodzę.
— Domyślałem się tego.
— Lecz na pewno nie domyślił się pan, dlaczego i w jakim
charakterze w te strony przybyłem. Po co przyjechałem na Dziki Zachód, abył on wówczas na pewno dzikszy niż obecnie. Odległe to lata.
Odetchnął głęboko. Jeszcze nigdy nie widziałem Colorado w takimnastroju.
— Ja tu, doktorze, przyjechałem jako.. prawnik.
Stwierdzenie to stało się dla mnie czymś tak nieoczekiwanym, że
głośno krzyknąłem: — Co?!
— Jako prawnik, z dyplomem uniwersyteckim w kieszeni —
powtórzył. — Niech pan posłucha...
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 244/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
244
X V I
T a j e m n i c a s t a r e g o t r a p e r a
Wyrzuciło go wnętrze zakurzonej karocy-dyliżansu, który dwarazy na dobę przebiegał ten ostatni odcinek przetartego szlaku. Dalej na
zachód nie istniało już nic poza dziką przyrodą, poza rozproszonymi
plemionami Indian, poza górami, które wznosiły swe posrebrzone śniegiemszczyty hen, daleko na horyzoncie. Wypchnęła go z wnętrza dusznegopojazdu niecierpliwość, która nie zezwoliła czekać, aż umilkną ostatnie
uderzenia końskich kopyt, a woźnica triumfalnie strzeli z bata za pomyślnieskończoną podróż.
Wyskoczył, gdy tylko ujrzał pierwsze zabudowania, a dyliżans zgwałtownego pędu przeszedł w leniwy trucht. Szybciej nie sposób było tu
się posuwać, przeszkadzała wąskość uliczki i dziwna jej nieregularność.
Domki, szopy, budy i stragany stały tu zupełnie dowolnie: raz cofały się, razposuwały, tworząc nieoczekiwane placyki lub węziny, przez które z trudem
przecisnąć się mogła szeroka kolasa. Wyskoczył na jednym z takich
placyków przed piętrowym, nieforemnym domem.
Słońce zachodziło i deska wisząca nad wejściem do gospody “PodDzielnym Psem" przybrała czerwoną barwę. Popatrzał na napis, na brudne,
małe okienka, na ściany nieokreślonej barwy, szare jakieś i zgniłe, naśmiecie walające się przed obejściem, na cały ten obraz zaniedbania,chociaż żaden budynek nie mógł tu być stary. Ale widać czas upływał wtych stronach szybciej.
Pomyślał, że tej gospodzie pasowałaby raczej nazwa “Pod
Zdechłym Psem", lecz cóż było robić? Pchnął drzwi i wkroczył do środka.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 245/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
245
Znalazł się w długiej izbie, mrocznej, wypełnionej krwawym refleksemwieczornej zorzy błyskającej na szybach. Pod wpływem pierwszego
wrażenia aż się cofnął, lecz zaraz się zreflektował: nie zna przecież nikogo
w tym miasteczku, a inne gospody przedstawiają się na pewno podobniealbo gorzej.
Podszedł do szynkwasu, który w
odległym kącie dziwnie złowieszczopołyskiwał metalowymi okuciami, podobnydo wielkiej barykady tarasującej przejście w
głąb domostwa. Spodziewał się, że ujrzy za
blachą obitą ladą oberżystę z obliczemzbrodniarza, co pasowałoby do tegoponurego wnętrza. Zapomniał więc języka wustach, gdy zagadnął go głos o brzmieniu
nieoczekiwanie delikatnym, o wysokiej
tonacji:
— Słucham pana...
Spojrzał na młodą dziewczynę izająknął się:
— Czy tu ktoś obsługuje?...
— Właśnie ja. Zaraz przyniosąświatło — i odwróciwszy głowę powiedziała
głośno i wyraźnie: — Francis! Przynieślampy. — I znowu powtórzyła: Słucham
pana...
— Chcę wynająć pokój na kilka dni. Czy jest jaki wolny?
— Tak, proszę pana...
— Zastałem gospodarza?
— Nie, proszę pana. Ojciec wyszedł na chwilę.
— Mam z panią załatwić?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 246/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
246
— Tak, proszę pana.
— Chciałbym obejrzeć pokój.
— Tak, proszę pana. Chłopiec zaprowadzi....
“Tak, proszę pana. Nie, proszę pana..." — uśmiechnął się.
— Pusto tu — zauważył.
— Tak — potwierdziła — Przeważnie schodzą się wieczorem, adzisiaj jest piątek.
Nie zrozumiał, co ma wspólnego piątek z pustą salą, ale nie
zapytał, tylko stwierdził pół żartem, pół serio:
— Nie jest pani rozmowna.
Nie odpowiedziała od razu, dopiero gdy zabłysły jak małe słońca
dwie metalowe lampy naftowe wniesione przez chłopca, rzekła:
— Zawieś, Francis — a zwracając się do przybysza, z nutką
niecierpliwości w głosie: — Tu często lepiej mówić mniej, zwłaszcza kiedy
się stoi za ladą. — I podnosząc ton o pół nuty wyżej: — Pan myśli, że toprzyjemne?
Przerwała nagle i po sekundzie dodała już zupełniebeznamiętnym akcentem: — Francis, zaprowadź pana na górę, weź klucze z
tablicy, siódemkę.
Po czym odwróciła się do półek zastawionych butelkami i szkłem.
“Patrzcie ją! — pomyślał podróżny. — Jaka harda! Nawet na mnienie spojrzała."
Jednakże mylił się. Nie zdając sobie z tego sprawy, zwracał nasiebie uwagę ubiorem. Nikt tak się tu nie odziewał. W czarny, miejski
garnitur, w kołnierzyk z krawatem, w kapelusz z małym, lekko
podwiniętym rondem. Walizeczka, którą trzymał w ręku, była na pewno
równie elegancka, co mało pakowna. Takich tu nikt nie używał.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 247/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
247
Dziewczyna zza lady dobrze to wszystko zauważyła, ale wnioskizachowała dla siebie. W półdzikim kraju nieoględne słowo było równie
niebezpieczne, jak ukąszenie żmii. Więc już lepiej: “tak, proszę pana... nie,
proszę pana..."
Podróżny nie bawił długo na piętrze. Zszedł do sali, zamówiłkolację i skończył ją wtedy, gdy przy oświetlonym już bufecie gromadzić się
poczęli stali i przypadkowi bywalcy “Dzielnego Psa". Ludzie różnychzawodów i bez zawodu, rozmaitego pochodzenia, wieku, umiejętności.Przybysze ze wszystkich stron świata szukający szczęścia na ziemiach
dziewiczych. Pionierowie przyszłej cywilizacji tych obszarów, ale
jednocześnie — jakże często! — lenie, obiboki i zwykłe rzezimieszkiszukające łatwego chleba.
To były czasy wielkich wędrówek, lata, w których przystępowano
do budowy pierwszej linii kolejowe] mającej połączyć wschód z zachodemwielkiego kontynentu15. To były lata, w których Oklahoma należała jeszczedo czerwonoskórych16, a odkryte świeżo bogactwa mineralne nowych ziem
w jednym tylko roku ściągnęły na Dziki Zachód prawie sto pięćdziesiąt
tysięcy ludzi do pracy w górnictwie.
Jednakże przybysza nie interesowały tego wieczoru postaci coraz
gęściej tłoczące się przy szynkwasie. Prawdopodobnie był zmęczonycałodzienną podróżą. Skończywszy posiłek udał się do swego pokoju i
natychmiast zasnął. W jego wieku zasypia się natychmiast, a czarno ubrany
podróżny nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia kilka lat.
Nazajutrz wstał wcześnie i opuścił gospodę. W tym samym
ciemnym ubraniu, ale bez walizeczki Przed wyjściem powiedział dogospodarza zastępującego córkę za kontuarem:
— Nazywam się Lytton, Samuel Lytton. Mieszkam tu od wczoraj.
— Wiem. Gabriela mi mówiła. Czy o pana będzie kto pytał?
15 Mowa o linii kolejowej “Union Pacific", której budowę rozpoczęto w 1863— 64 r.
16
Mowa tu o roku 1864. Dziś Oklahoma jest drugim po Arizonie stanem z największą liczbą ludności indiańskiej.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 248/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
248
— Bardzo wątpię — odparł żartobliwie. — Byłoby to wydarzenienieprawdopodobne.
Gospodarz odwzajemnił się uśmiechem: — Tu wszystko jest prawdopodobne. Pan pierwszy raz?
— Tak. Nie znam nikogo w tych stronach.
Uczynił krok w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymał się na
chwilę:
— Gdzie mieszka szeryf?
Gospodarz, potężnej budowy blondyn o siwiejących włosach iczerwonym obliczu, przerwał ustawianie kufli na półce.
— Ma pan jakieś kłopoty? — zagadnął poufnym tonem, ale zarazdodał: — Nie wtrącam się w cudze sprawy. Tu jest tylko jedna ulica. Pójdzie
pan na prawo, gdzie stacja dyliżansu. Jeszcze nikt tu nie zabłądził.
Roześmiał się krótko i zabrał się do wycierania lady, mimo że nie
było na niej ani kropelki wilgoci, ani pyłku kurzu.
Nieznajomy pożegnał go skinieniem głowy. W chwilę później
wędrował piaszczystą drogą-ulicą, po której z rzadka przemykał lekkimtruchtem samotny jeździec lub przechodzień brząkający wielkimiostrogami. Biuro szeryfa odnalazł przy niewielkim placu, na którym tkwiłateraz zakurzona buda dyliżansu, a czwórkę koni przy dźwięku łańcuchów,potupywaniu zwierząt i okrzykach woźniców zaprzęgano właśnie do
wehikułu. Grupka osób stała z boku, odziana w różnobarwne opończe.
Podróżni: trzech mężczyźni i dwie kobiety. Zauważył to jednymspojrzeniem i poszedł dalej. Niedaleko. Dyliżans stał przed szeroką,ocienioną spadzistym daszkiem werandą, a zaraz pod daszkiem wisiał
kolorowy szyld. Pod słowem “Colorado" namalowano falistą linią niebieski
poziomy pas, symbolizujący zapewne słynny kanion, przez który przepływarzeka o tej samej nazwie.
Obok wznosił się domek, węższy i niższy, z jednym oknem
zaopatrzonym w mocną kratę. Komu ta krata nie zdradziła tajemnicy
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 249/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
249
wnętrza, tego informował ostatecznie napis umieszczony na wąskichdrzwiach osadzonych w ścianie o dwa kroki od okna: “Szeryf w Little Price".
Uśmiechnął się. Ta nazwa bawiła go od pierwszej chwili, gdy o niejusłyszał17.
Zastukał do drzwi. Wesoły głos zawołał z wnętrza:
— Wejść!
Nacisnął klamkę, pchnął. Zawiasy nawet nie skrzypnęły. Ujrzał
pustą przestrzeń izby ograniczoną nagą ścianą. Aż zdziwił się, że tylemiejsca znajduje się we wnętrzu tak niewielkiego budynku.
Po prawej stronie stały dwa biurka, jedno niedaleko drugiego,zagradzające drogę do następnych drzwi na głucho zawartych. Za jednym ztych biurek sterczało puste krzesło, za drugim siedział człowiek o twarzysuchej, pociągłej, krzaczastych brwiach, z kosmykiem czarnych włosów
spadającym na czoło i zarysowującą się na czubku głowy łysiną.
— Czy można? — zapytał gość.
Został zmierzony bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu:
— Pan nietutejszy. Miejscowi nie mają takiego zwyczaju.
— Jakiego? — zapytał nieco zdziwiony.
— Nie pytają, czy można. Weź pan tamten stołek i siadaj. Nie lubięrozmawiać, gdy kto przede mną stoi. No więc, o co chodzi?
— Nazywam się Samuel Lytton. Do Little Price przybyłemwczoraj. Szukam pracy.
— Tu nie kantor pośrednictwa, młodzieńcze — oceniłnatychmiast jego wiek. — Ale dam radę: trzy mile stąd są roboty ziemne
przy budowie kolei. Niech się Pan tam zwróci. Inżynier? — zakończyłpytaniem swą informację.
— Nie.
17
dosłownie: mała cena. W potocznym znaczeniu można by użyć określenia „Taniocha”. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 250/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
250
— Technik?
Przeczące potrząśnięcie głową.
— Hm, to na nic. Do roboty z łopatą chyba się pan nie nadaje.Proszę pokazać dłonie. Nigdy pan nie pracował fizycznie. Czego pan tuszuka? A może jakieś grzeszki na sumieniu? Radzę natychmiast wracać.Rolnik, górnik, inżynier, kupiec, traper... tylko tacy mają tu jakąś szansę i
przyszłość. Pan nie jest żadnym z nich. Moje stare oczy od razu tozauważyły. Wracaj, młodzieńcze, wracaj. Dyliżans, zdaje się, jeszcze nie
odjechał.
Jakby na zaprzeczenie tych słów, gdzieś zza okna dobiegłprzytłumiony turkot kół.
— Do licha! Właśnie odjechał. Ale jutro będzie drugi.
— Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać.
— Nie? Dlaczego? A może... Ma pan broń?
— Nie.
— Umie pan strzelać?
— Nigdy nie strzelałem:
Szeryf wybuchnął gromkim śmiechem:
— Przez sekundę podejrzewałem, że mam do czynienia z którymśz takich obiboków, co to nie sieją ani orzą... Ale nie. Przykro mi, że nie mogę
w niczym pomóc. Może w którejś z gospod? Słyszałem, że potrzebują do
obsługi... Co pan właściwie potrafi?
— Jestem prawnikiem. Sk ończyłem uniwersytet harwardzki18.
— Ho, ho! Rzadko się tu trafia ktoś taki. Powiem, że raczej się nie
trafia. Wybralibyśmy pana na sędziego. Za jakie... dwa, trzy lata. W tej chwilipański zawód nikomu tu na nic się nie przyda. Ach, gdyby pan był chociaż
lekarzem! Ale prawnik...
18
Słynny uniwersytet założony w 1636 r. w Bostonie.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 251/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
251
— Nie przyszedłem tu bez celu, szeryfie, a do właściwego miejscapracy.
— Co pan ma na myśli? Tu pracować? U mnie?
— Właśnie tak — stwierdził z lekkim uśmiechem. — Przecieższeryf... to prawo.
— Pięknie powiedziane. Jednak w naszych specyficznych —
przymrużył oko — warunkach wystarczy znajomość kilku przepisów iumiejętność władania bronią. Tak, tak, młody człowieku. Resztę pozostaw
sędziemu. Jak się masz, Roger?
Ostatnie słowa zostały skierowane do nieoczekiwanego gościa,którego wejścia Lytton nawet nie zauważył.
— Co słychać?
— Może przeszkadzam?
— Nigdy nie przeszkadzasz — stwierdził szeryf. — Patrz, to
kandydat na wiceszeryfa. Co ty na to? Przyjrzyj mu się.
Lytton odwrócił głowę. Nieco z boku, oparty o puste biurko, stał
mężczyzna o tak charakterystycznej twarzy, że nie mógł od niej oczuoderwać. Profil, czoło, łuki brwi, zarys nosa i podbródka tworzyłyzaskakujący wizerunek. Tak musiał wyglądać Juliusz Cezar w
młodzieńczym wieku. Rzymianin w Little Price!
Przybysz zauważył badawcze spojrzenie, ale nie zmieszał się ani
zadziwił.
— Przepraszam — odezwał się Lytton. — Pańska twarz
przypomina mi oblicza starożytnych posągów.
A dostrzegłszy zdziwione spojrzenia obu, dodał:
— Pan wygląda jak Juliusz Cezar...
— Czy to jakiś prawnik? — mruknął szeryf marszcząc krzaczastebrwi.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 252/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
252
— Nie znam żadnego Cezara — stwierdził nieznajomy.
Lytton stłumił śmiech.
— Ja go również nie znałem — odparł — ale czytałem o nim wiele.To był wielki wódz w dawnych czasach.
— Jeśli tak, bardzo pasuje do Rogera. On z pewnością kiedyś
będzie wodzem — powiedział półżartem szeryf. — Mógłby zrobić karierępracując ze mną, ale nie chce.
— Pomagam, jak mogę. Chyba pan nie zaprzeczy? Ktozdemaskował szulera w oberży Patricka? Albo zaprowadził do więzieniaCzarnego Billa?
— Nie zaprzeczam, ale to była twoja ochotnicza akcja. A ja ciąglemyślę o tobie jako o swoim zastępcy.
— Nie, Pool, tego się nie doczekasz.
Lytton wreszcie dowiedział się nazwiska szeryfa.
— Futerka bardziej mi się opłacają — mówił dalej Roger. — Nie
znam się nic a nic na prawie. Masz zresztą kandydata.
— Kandydat chce, ale ja go nie chcę. Wiesz, czym on jest?
— Dla mnie wygląda w sam raz na zastępcę szeryfa — tu skłonił
się Lyttonowi.
— Nie żartuj, Roger. On jest, nie zgadniesz: prawnikiem!
— Świetnie! Jakby z nieba spadł. Nie ma się nad czymzastanawiać.
— Nie umie strzelać.
— Tym lepiej.
Tu Lytton wtrącił się gwałtownie:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 253/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
253
— Czy pan wie, dlaczego tu przybyłem? Bo uważam, że trochęprawa i praworządności przydałoby się w codziennym życiu mieszkańców
Zachodu. Rozmowa z panem potwierdziła jeszcze ten pogląd. Wymiar
sprawiedliwości to wcale nie pewne oko i pewna ręka z palcem na cynglu.
— Brawo! — wykrzyknął Roger. — Wreszcie ktoś powiedziałprawdę.
— Uważam — mówił dalej Lytton mile zaskoczonynieoczekiwanym poparciem — że na tych ziemiach zbyt wiele jest
strzelaniny. W końcu czasami nie wiadomo, co różni szeryfa od... — zaciąłsię.
— Od zwykłego bandyty — wpadł mu w słowo Roger.
Szeryf poczerwieniał.
— Czy to do mnie pite? Jak na kandydata na mego pomocnika
wysuwa pan zadziwiające argumenty. Tobie również się dziwię, Roger. No
— podniósł się z krzesła — skończmy rozmowę.
— Nie przesadzaj, Pool. Nasz gość przecież nie ciebie miał na
myśli. Ani ja. Jesteś najlepszym szeryfem, jakiego poznałem od lat. Właśniedlatego, że umiesz wysłuchiwać innych. Weź go.
Było coś tak przekonywającego w głosie, iż Pool z powrotemosunął się na krzesło.
— Obiecuję swoją pomoc — dodał Roger. — Jeśli się nie zgodzisz...umywam ręce od wszystkiego.
— To się nazywa szantaż, jeśli się nie mylę.
— Nie będziemy się spierać o nazwę.
— Ale dlaczego ci tak zależy?
— Nie znajdziesz nikogo lepszego. Nie znajdziesz w ogóle nikogo.
Brak tu amatorów na tak kiepską płacę i na tak odpowiedzialną robotę.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 254/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
254
— Zapomniałeś chyba, że nasi ludzie to nie baranki. Jak sobiewyobrażasz doprowadzenie do aresztu jakiegokolwiek awanturnika przez
nie uzbrojoną osobę?
— Uzbroisz go. Kto tam będzie wiedział, że nie umie strzelać?
Zresztą zapoznam go z bronią.
— I zginie w pierwszej bójce — upierał się szeryf.
— Powiedziałem już, że nauczę go strzelać.
— Dobrze, ustępuję. Będziesz go miał na sumieniu.
Odsunął z hałasem szufladę, pogrzebał w jej wnętrzu, zatrzasnął icisnął na blat lśniącą, sześcioramienną gwiazdę. Brzękła metalicznie ipotoczyła się wprost w kierunku ręki Lyttona.
— Trzymaj pan aż do chwili — tu spojrzał surowo — w której
zażądam jej zwrotu. Co, jak sądzę, wkrótce nastąpi. Nazywam się Pool,
Gerald Pool, a ten — wskazał palcem — to Roger Drake. Jemu pan
zawdzięcza nową posadę. Radzę podziękować, i to zaraz. Po paru dniach
odejdzie już panu ochota. Little Price to nie Waszyngton ani Boston. A
teraz... idźcie sobie obaj! Pokaż mu, Roger, miasto. To przecież twojasprawka. Jutro, panie Lytton, oczekuję tutaj. Rankiem. No, to na raziewszystko.
Wyszli zostawiając szeryfa w bardzo złym humorze.
— Dziękuję — Lytton odezwał się pierwszy. — Nie sądziłem, żenatrafię aż na takie trudności, gdyby nie pan..
— Głupstwo. Pool zawsze marzył, żeby mieć “kogoś", a chętnychbrak.
— Szeryf darzy pana wielkim zaufaniem.
— To prawda. Niezły z niego chłop. Ale robota kiepska i zapłata
kiepska. Nawet dziwię się panu. — Zniżył głos: — Co pana tu przygnało?
Lytt on roześmiał się:
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 255/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
255
— Nic na mnie nie ciąży. Nie mam ukrytych celów. Po prostu będętu miał szersze pole działania niż na wschodzie. Siedzenie w murach
kancelarii adwokackiej, papierkowa robota..: to mi nie wystarcza. Po trzech
latach doszedłem do wniosku, że powinienem mieć więcej do czynienia zludźmi niż z dokumentami. Słowem i czynem pomagać prawu, a nie...pisaniną.
— Ach, tak...
Wydało się Lyttonowi, iż w głosie jego towarzysza zabrzmiał cieńrozczarowania.
— Pan jest sam?
— Jak palec. Drake kiwnął głową:
— Chodźmy. Gdzie pan mieszka?
— W gospodzie “Pod Dzielnym Psem".
— Dobrze wybrane. Na zewnątrz buda wygląda kiepsko, ale
karmią świetnie, a w pokojach czysto. Poznał pan Greiga? Solidny gość,
chociaż trochę mruk. Za to córeczka... oho! — przerwał i zerknął na Lyttona.— Widział ją pan?
Ten fragment rozmowy odczuł Lytton — sam nie wiedziałdlaczego — jako niemiły zgrzyt. Odpowiedział więc bez krzty wesołości:
— Z niej jeszcze większy mruk. — Nie z każdym rozmawia.Przekonam ją do pana.
I to przyrzeczenie nie spodobało się Lyttonowi, ale szybko o nimzapomniał. Roger Drake okazał się bowiem wspaniałym gawędziarzem oraz
kopalnią wiadomości o Little Price i dalszej okolicy. Dlatego przechadzka po
miasteczku — mimo iż miało ono jedną tylko ulicę — trwałanadspodziewanie długo. Z tej wędrówki zachował Lytton w swej głowie niebyle jaki mętlik: imion, nazwisk, przezwisk spotykanych ludzi, nazwsaloonów, składów towarowych i małych sklepików. Kiedy wreszcie
rozstali się “Pod Dzielnym Psem", Lytton z przyjemnością siadł na twardym,
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 256/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
256
niewygodnym stołku, stwierdzając, iż trzyletnia praktyka w adwokackimbiurze odzwyczaiła go od chodzenia.
Wędrówki, jakie odbywał podczas dni następnych — już wtowarzystwie szeryfa i ze srebrną gwiazdą przypiętą na wysokości serca —
były mniej męczące fizycznie. Pozostawiały jednak po sobie dokuczliweślady jakiegoś zmęczenia psychicznego. Jego organizm źle znosił nadmiar
nieoczekiwanych wrażeń obcego dlań świata. Wprawiały one Lyttona wtrwający od świtu do zmroku stan nerwowego napięcia, przechodzącegowieczorami w apatię. Ledwie był w stanie cokolwiek przełknąć i walił się
bez czucia na łóżko w swym skromnym pokoiku na piętrze. Co rano
zastanawiał się, czy nie postąpił zbyt pochopnie? Czy nie powinien byłnajpierw zaaklimatyzować się w Little Price, jako skromny, nikomu nie
znany przybysz? Poznać stosunki i atmosferę. Przywyknąć do nowego stylużycia.
Od drugiego dnia swego pobytu wyrósł na postać o nie byle jakimznaczeniu. Stał się przedmiotem obserwacji, dziesiątków rozmów z
nieznanymi ludźmi, setek podchwytliwych pytań i lekkich docinków. Mimo
że utrzymywanych w żartobliwo rubasznym tonie, przecieżnieprzyjemnych. Jego samopoczucie jeszcze się pogorszyło, gdy szeryf
począł go wyciągać na nocne wędrówki, wprowadzać do wnętrz saloonów,
gdzie przy słabym świetle naftowych lamp kłębił się tłum na pół pijanychgości, a opary dymu zmieszane z kwaśnym zapachem piwa i wódki ażwierciły w nosie. Na szczęście w tym pierwszym okresie szeryfoskiej służby
nie doszło do żadnej awantury, w której konieczna byłaby interwencjaprzedstawicieli prawa. Ale i bez tego Samuelowi Lyttonowi nie brakło
mocnych wrażeń.
Po kilku takich nocnych wędrówkach stwierdził, iż szeryf nie
stroni od kieliszka. Ten fakt sprzyjał co prawda rozładowaniu niejednejscysji (szeryf “stawiał" obu powaśnionym stronom, po czym strony“stawiały" szeryfowi i rozchodziły się w rozczulającej, pijackiej zgodzie), ale
nie podobał się Lyttonowi, zwłaszcza iż Pool nie potrafił zachować umiaru.
Drugie stwierdzenie dotyczyło osoby Rogera Drake. Roger lubił
grać w karty, i to o wysokie stawki. W trakcie nocnych wędrówek spotykali
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 257/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
257
go często ,,przy stoliku", od którego trudno go było oderwać. Kiedy jednakkończył grę, stawał się znowu znakomitym kompanem i towarzyszył im w
dalszym obchodzie Little Price, podkreślając za każdym razem, iż czyni to
“ochotniczo" i z czystej sympatii dla obu przedstawicieli porządku. Zdarzałosię jednak, iż szeryf wychylał szklaneczkę za szklaneczką, a Roger Draketkwił — obojętny na wszystko — przy karcianym stole aż do szarego świtu.Wówczas Samuel Lytton odczuwał boleśnie swą samotność w tłumie
obcych twarzy. Jednakże cierpliwie znosił bezceremonialne poklepywanie
po plecach, mniej cierpliwie — zapraszanie na “kolejkę". Nie zawsze mógłodmówić. Nieco alkoholu przywracało mu wewnętrzną równowagę ipewność siebie, ale kiedy zanosiło się na dłuższe “kolejki" — wymykał się z
tłumu i wędrował ciemną i pustą ulicą, rozważając w myślach, jak powinienpostąpić na przykład w wypadku dostrzeżenia złodzieja włamującego siędo czyjegoś mieszkania albo na widok napadu z bronią w ręku?
Rewolwer już miał. Wręczył mu go szeryf z nieco ironicznym
uśmieszkiem, a w kilka dni później Roger — w podmiejskim lasku —
udzielił mu pierwszej poglądowej lekcji strzelania. Tłumaczył, iż celne okot o jeszcze nie wszystko. Decyduje szybkość wyciągnięcia broni z futerału
wiszącego przy pasie. Lytton oświadczył, iż nie będzie używał takiego pasa,bo sam jego widok prowokuje do strzelaniny. Rewolwer równie dobrze
może spoczywać — niewidoczny dla innych — w wewnętrznej kieszenikurtki.
Nieco później wypadek pozornie drobny stał się dla młodego
prawnika początkiem powrotu wiary we własne siły. Podczas jednego znocnych spacerów, gdy Pool znajdował się już na granicy pijackiego
bezwładu, a Roger Drake zapomniał o świecie przy talii zatłuszczonychkart, Lytton zawędrował do saloonu “Pod Dzielnym Psem". Kiedy pchnąłdrzwi, owionął go dobrze znany zapach alkoholu i tytoniowego dymu. Stał
chwilę na progu, wsłuchany w gwar zmieszanych głosów, gdy nagle ponadte monotonne dźwięki wzbił się ochrypły wrzask. Słów nie mógł zrozumieć,
starczyło to, co zobaczył. Dwu tęgich brodaczy trzymało za ramionatrzeciego, który wyciągał ręce w kierunku butelek stojących na bufecie.Jakiś czwarty typ, z głową nakrytą dziwacznym szczątkiem kapelusza bez
ronda, gramolił się niezdarnie na blat bufetu — w przeciwległym jego
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 258/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
258
krańcu. Na koniec piąty, wpół leżąc na szynkwasie, trzymał Greiga za obieręce, nie pozwalając mu ruszyć się z miejsca. Lytton zdołał jeszcze
zauważyć, iż nikt z siedzących przy stołach nie zwracał uwagi na to, co się
działo przy bufecie. Gwar rozmów, przerywany głośnymi wybuchamiśmiechu, nie ucichł ani na chwilę, mimo iż jeden pijak wrzeszczał, a drugiwyrywał się współtowarzyszom bełkocąc coś podniesionym głosem.
Lytton zatrzymał się na dwa kroki przed szynkwasem. W głowiemiał pustkę, nie mógł się zdobyć na żadną decyzję. Stał jak bezwolnymanekin, wydawało mu się, że bardzo długo. Nagle i niespodziewanie dla
siebie samego ogarnęła go fala gniewu. Na to, że przybył do Little Price z
niedorzecznym pragnieniem wpojenia w tych dzikich ludzi poczuciaspołecznego ładu i szacunku dla prawa, na samo miasteczko, które wydałomu się teraz zbiorowiskiem jutrzejszych przestępców, wreszcie — na tych
zgromadzonych w sali, dla kt órych jedyną rozrywką było oszałamianie się
alkoholem.
— Ja tu nie pasuję — powiedział do siebie, a równocześnie
podszedł do szynkwasu. Jednym chwytem ręki ściągnął gramolącego się na
ladę osobnika, który runął na podłogę jak wór piachu. Teraz Lyttonposkoczył do drugiego, szamocącego się z gospodarzem. Szarpnął go za
rękaw, a gdy to nie poskutkowało, trzasnął pięścią w miejsce między uchem
a szczęką. Zaatakowany zamilkł, odwrócił się bokiem i wolno osunął nadeski.
Energia Lyttona na tym się wyczerpała.
“Co będzie, to będzie" — pomyślał ze wściekłą determinacją.
Schylił się, schwycił leżącego za kołnierz kurty i pociągnął po podłodzepoprzez niski próg, aż w mroczną przestrzeń nocy.
Stał teraz na dworze, oddychając głośno i dziwiąc się, iż wszystkotak gładko poszło. Najbardziej jednak zdumiała go własna siła. Nigdy dotądnie miał okazji jej wypróbować. Dlatego to, czego dokonał przed chwilą,wydało mu się bajką? Natychmiast jednak zjawiła się refleksja: co dalej?
Spodziewał się, iż za chwilę przez drzwi wypadnie gromada
towarzyszy pijaka, a im nie da już rady.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 259/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
259
— Do diabła z Little Price — powiedział półgłosem. — Jutro
wyjeżdżam, jeżeli będę... żył.
Ujrzał w ciemności błysk światła. Drzwi otworzono, ale zamiastrozjuszonego tłumu ujrzał chłopca i usłyszał jego głos pełen niekłamanego
zachwytu:
— Ale im pan dogodził, szeryfie!
— To ty, Francis? Nie jestem szeryfem.
— Ale prawie...
— Co się tam dzieje?
— Ano nic. Gospodarz mnie przysłał do pana.
— Francis, przynieś wiadro wody, ten gość chyba zemdlał.
Chłopak zniknął w mroku, ale nie na długo. Ciekawość przygnałago bardzo szybko. Lytton złapał za kubeł, chlusnął raz i drugi.Poskutkowało. Leżący dźwignął się ciężko, siadł i trwał w takiej pozycji
przez dobrą minutę. Wreszcie stanął, spojrzał na Lyttona. Samuel oczekiwałwybuchu wściekłości. Pomylił się.
— Brrr — odezwał się pijak — ma pan twardą rękę, szeryfie. Topan mnie tak oblał? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — Nazywam się
Carter. Jestem kowalem. Gdyby pan chciał kiedy podkuć konia albonaprawić wóz, proszę do mnie. Kapinkę za dużo dziś wypiłem.
Uścisnął oniemiałemu ze zdziwienia rękę i poczłapał w ciemność.
Nazajutrz rano Roger Drake powiedział:
— Wyrabiasz się, Lytton. Będą z ciebie ludzie.
A szeryf niewyspany i z bolącą głową:
— Słyszałem o wszystkim. Nie chcę cię chwalić, mój chłopcze, alena twoim miejscu nie postąpiłbym inaczej.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 260/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
260
Tak więc jedna noc stała się punktem zwrotnym wmałomiasteczkowym życiu Lyttona. Zmienił się jego stosunek do otoczenia,
zmienił się stosunek otoczenia do niego. Już go nie obserwowano, ale
witano! Co zresztą na początku napełniło goryczą serce Lyttona. Jednouderzenie pięścią sprawiło to, czego nie zdołał osiągnąć głosząc szacunekdla prawa: dało mu autorytet. Gorycz rozpłynęła się jednak w uczuciusamozadowolenia, a myśl o wyjeździe została ostatecznie zapomniana.
Przez następne kilka dni nie wydarzyło się w Little Price nicgodnego uwagi, ale wiedza Lyttona wzbogaciła się o dwie nowe informacje.
Pierwsza — że w odległości
trzech mil od miasteczka buduje sięodcinek linii kolejowej. Poinformowałgo o tym Pool.
— To nieustanna przyczyna
moich kłopotów — stwierdził.
— Napady Indian? — wyraziłprzypuszczenie prawnik.
— Gdzie tam! Sami Indianie
świetnie bronią robotników przedinnymi... Indianami19. Ale kto nas
obroni przed białymi?
— Nie rozumiem —
stwierdził skromnie Lytton.
— Roger panu nie wspomniał? Widzi pan, tam jest zatrudnionybardzo, jakby to powiedzieć... rozmaity element. Nawet z pańskiego punktuwidzenia.
— Co to znaczy, szeryfie?
19 Autentyczne. Plemię Pawanczów (zwane również Pini) podczas budowy linii kolejowej “Union Pacific" broniło
zatrudnionych robotników przed napadami innych plemion czerwonoskórych.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 261/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
261
— No, z prawnego punktu widzenia. Przedsiębiorstwo przecieżnie sprawdza przeszłości swych ludzi. Podejrzewam, że sporo wśród nich
najzwyklejszych zbójów poszukiwanych przez policję wschodnich stanów.
— Skąd takie przypuszczenie?
— Widzi pan, od roku trafiają się w okolicy napady na karetkipocztowe. A tak się składa, iż od roku mamy za sąsiadów budowniczych
kolei.
— A przedtem nie zdarzały się napady?
— Owszem, ale nigdy w pobliżu Little Price. Dlatego tak sobie
powiązałem jedno z drugim. Co na to pańska prawnicza wiedza?
— Może to tylko zbieg okoliczności, a może trafił pan w sedno
rzeczy, szeryfie. Czy były próby pochwycenia napastników?
— Nie z mojej strony. Ja tu od trzech lat jestem sam.
— A Drake? To dzielny człowiek.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 262/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
262
— Na pewno. Najdzielniejszy z całego miasteczka, tylko że nigdynie chciał mi towarzyszyć. Przepraszam, czy pan jeździ konno?
Lytton z pewnym zakłopotaniem oświadczył, iż nigdy jeszcze niemiał okazji.
— Masz tobie — jęknął Pool. — Tego tylko brakowało. Gdzieś siępan uchował? Ach, prawda, w Bostonie. Ale tak dłużej być nie może. Daję
panu dwa miesiące na naukę jazdy albo się rozstaniemy.
— Nie mam konia — zauważył skromnie prawnik.
— Zwróć się pan do Rogera. On wszystkim handluje i ma
szczęśliwą rękę.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 263/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
263
X V I I
T a j e m n i c y c i ą g d a l s z y
Lytton ciągle nie mógł zrozumieć, co stanowi źródło dochodów
Rogera Drake. On sam — zapytany — oświadczył, iż jest łowcą skórek, żepolowania na skunksy, szare lisy oraz zastawianie wnyków na bobry iszczury piżmowe pozwala mu nie tylko dostatnio żyć, ale nawet sporo
odkładać.
Wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę, bo chociaż nie
wyglądał na rozrzutnego, potrafił w przystępie dobrego humoru postawić
kolejkę przypadkowym gościom obecnym w saloonie.
Szeryf Pool zagadnięty w tej sprawie stwierdził, iż Roger jest nietylko świetnym myśliwym, ale równie dobrym handlarzem koni, na którychzna się jak nikt inny w całej okolicy. Lytton za radą szeryfa zwrócił się więc
do Rogera. I nie zawiódł się. Drake, po kolejnym wyjeździe i powrocie,sprezentował prawnikowi konika zgrabnego, siwej maści, z kompletną
uprzężą. Nie najnowszą, ale w bardzo dobrym jeszcze stanie.
— Masz — powiedział. — To twój rumak. Naucz się dbać o niego.
Lytton zakłopotał się. Dobry koń był tutaj w cenie, a sakiewkaprawnika — mimo oszczędnego życia — nie wyglądała zbyt okazale.
Uspokoił go, a jednocześnie... zaniepokoił sam Roger.
— Wypożyczam tego konia — oświadczył. — Na moje własne
ryzyko. Jak się spodoba, pogadamy o sprzedaży.
— Ależ... — zaprotestował Lytton.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 264/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
264
— Nie mówmy o tym więcej.
Że sprawa rozegrała się tuż przed gospodą Greiga, weszli do
wnętrza i za pomyślny nabytek wypili po szklaneczce whisky. Od tej chwilipoczęli sobie mówić po imieniu.
Następnym odkryciem, jakiego dokonał prawnik, byłostwierdzenie, iż Gabriela nie ogranicza się już do lakonicznych, urywanych
odpowiedzi. Zaczęła rozmawiać. Uznał to za swój osobisty sukces, napewno związany z objęciem stanowiska zastępcy szeryfa. Dziewczyna
podobała mu się coraz bardziej. Opowiedziała mu o śmierci swej matki,która zmarła po trudach dalekiej drogi na zachód, i kłopotach związanych z
osiedleniem się w Little Price. Od niej dowiedział się o przygarnięciusieroty, Francisa Dawsona. Jego rodzice zginęli podczas potwornej rzezi,której ofiarą padło stu czterdziestu osadników zdążających przez Utah nazachodnie wybrzeże. Ocalało wówczas tylko siedemnaścioro dzieci.Napastnikami byli Indianie i sprzymierzeni z nimi biali — Mormoni20.
— Nie dalibyśmy rady, gdyby nie jego pomoc! Cóż to za człowiek!
Lytton uśmiechnął się słysząc ten okrzyk entuzjazmu.
— O kim właściwie pani mówi, Gabrielo?
— Ach, przepraszam. Przecież i pan mu to zawdzięcza —
wskazała palcem na gwiazdę.
— Więc to Pool wam pomógł?
Potrząsnęła głową:
— Myślałam o Rogerze.
20 Wydarzenie autentyczne z 1857 r. Mormoni razem z Indianami napadali na białych osadników. Nazwa
„mormoni” jest nazwą potoczną pochodząca od proroka Mormona. Ogłoszona przez niego Księga jest przeznich uznawana za Słowo Boże. W rzeczywistości mormoni są Kościołem (a nie sektą) Jezusa Chrystusa Świętychw Dniach Ostatnich założonym przez Josepha Smitha w 1830 roku. W wyniku konfliktów społecznych, mormoniwyemigrowali ze wschodnich terenów USA i osiedlili się w stanie Utah nad Słonym Jeziorem, gdzie w 1847 roku
założyli miasto Salt Lake City (obecna stolica stanu). W 1850 roku Rząd Federalny przyznał im to terytorium,które funkcjonowało do 1910 roku na prawach oddzielnego państwa. Kościół jest obecny w wielu krajachświata, także w Polsce. W czasach, w których toczy się powieść, prorokiem, a później prezydentem mormonów
był John Taylor. [JW48]
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 265/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
265
Lytton nagle spoważniał:
— To on pani powiedział, że ta gwiazda... — urwał w połowie
zdania.
Jeśli Roger Drake był nawet samochwałem, nie wypadało mu tegowytykać publicznie.
— Nie — odparła dziewczyna — on tego nie powiedział, ale ja takzrozumiałam. To przecież prawda?
— Oczywiście — mruknął.
— Roger jest wspaniały — stwierdziła półgłosem. — Chociażojciec go nie lubi... Lytton stracił ochotę do dalszej rozmowy, natomiastpoczuł sympatię do właściciela gospody.
Po paru dniach zapomniał o tym wszystkim. Inne wydarzenia
zajęły jego uwagę.
Pewnego pochmurnego ranka Pool powitał go równie chmurnym
obliczem.
— Pan nic jeszcze nie wie, a mnie głowa pęka, Lytton. Może od
wczorajszej whisky, a może od dzisiejszej wiadomości. Myślę, że od jednegoi od drugiego.
— Co się stało, szeryfie?
— Napad. Napad na dyliżans. Pierwszy od chwili pańskiego tu
przybycia. A taki byłem przekonany, że pan mi szczęście przyniósł. Diabła
tam! Znowu się zaczęło!
Z dalszych wyrzekań szeryfa wynikało, iż napadu dokonano oświcie, dziesięć mil na wschód od Little Price, w lesie, przez który przebiegadroga. Podróżnych ogołocono doszczętnie z pieniędzy. Poza tym nikomu z
pasażerów nic się nie stało.
— Ilu było napastników? — rzeczowo zapytał Lytton.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 266/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
266
— Trzech albo czterech. Zresztą może... więcej? Każdy zeświadków mówi co innego. Wszyscy byli śpiący albo na pół śpiący. A st rach
ma wielkie oczy, rozumie pan. Ot, po prostu zatrzymano pojazd, kazano
wysiąść i pod groźbą rewolwerów dokonano rewizji kieszeni i torebek.Bagaży nie ruszali. Pewnie im się bardzo spieszyło.
— A co na to obsługa? Woźnica i jego pomocnik? Nie mieli broni?
— Mieli, gałgany. Zawsze mają. Głęboko schowaną, żeby im niezabrano!
— Co?! Pan chyba kpi, szeryfie?
— To bandyci kpią sobie z nas. Znajdź pan taką obsługę dyliżansu,która w obronie podróżnych użyje broni! Myślę, że sami pasażerowieprotestowaliby w takim wypadku. Lepiej stracić trochę grosza niż życie.
Karetki nie są zbudowane z pancernych blach, a przy takiej strzelaninie...Rozumie pan?
— Doskonale. Tylko, że w ten sposób nie zapobiegnie sięrabunkom.
— I to pan tak twierdzi! — wykrzyknął Pool. — Jeszcze nie tak
dawno słyszałem, że umiejętność strzelania nie jest potrzebna szeryfowi,czy coś w tym rodzaju...
— Coś w tym rodzaju mówiłem — potwierdził Lytton. — Ale tu
chodzi nie o szeryfa, ale o eskortę dyliżansu. Czemu jej pan do tej pory nie
zażądał?
— A to świetnie! Czy ja jestem właścicielem przedsiębiorstwautrzymującego komunikację w tych przeklętych stronach? To przecież on,czy oni, powinien zwrócić się do władz z takiej sprawie. A poza tym niby od
kogo to miałem żądać eskorty?
— Od wojska.
— Człowieku, najbliższy fort leży osiemdziesiąt mil stąd.
Komendant nie ma zamiaru wypożyczać żołnierzy, a tylko to miałoby jakiś
sens.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 267/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
267
— Więc co pan zamierza, szeryfie?
— Nic, zupełnie nic. Ścigać bandytów nie mam z kim...
— Rozumiem — Lyttona ogarnął gniew. — Całe to biadolenie nieprowadzi do niczego. Co z pana za szeryf? Chyba się zwrócę w tej sprawiedo Rogera.
— Ba, to samo chciałem uczynić. Drake wyjechał po swoje futerka.Trzeba czekać.
Lytton zdołał już przywyknąć do zwyczajów szeryfa. Ale jegospokój w tej sprawie wydał mu się równoznaczny z tchórzostwem. Nic
jednak nie powiedział. Kiedy w parę dni później żalił się z tego powoduprzed Rogerem Drake, zawiódł się srodze.
— Ciągle jeszcze nie możesz, Samuelu, zrozumieć sytuacji Poola.Wierz mi, a znam go dość dobrze, że uczyni wszystko, aby utrzymać spokój
w Little Price. Mieszka tu sporo rozsądnych ludzi, na których może liczyć, i
dlatego mało awantur, a od lat żadnych zbrodni. Pool potrafi się dogadać zkażdym. Ale zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, gdy chodzi o napady
poza miastem. Chętnych do ścigania bandy nie znajdziesz. Pool wpojedynkę nie wskóra nic. Z tobą... wybacz, również nic! Jak zresztąwyobrażasz sobie schwytanie napastników? Będziecie ich szukać na tych
pustkowiach? A może zamieszkacie na stałe w dyliżansie w oczekiwaniu nakolejny napad?
— Więc cóż radzisz? Liczyłem na ciebie.
— I nie zawiedziesz się. Krążę dość często po okolicy, może trafię
na jakiś ślad, wskazówkę. Wówczas obmyślimy plan działania, ale teraz dajsobie z tym spokój. Ostatecznie ci napastnicy nie uczynili nikomu krzywdy,
a że przetrząśnięto nieco mieszków... — klepnął Lyttona po plecach. —
Chodź, Samuelu, na piwo.
Lytton nie mógł pogodzić się z taką niefrasobliwością, ale nie
protestował. Nie umiał znaleźć argumentów, by przekonać Rogera.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 268/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
268
W tydzień później trafiła się jedna z “piekielnych sobót", jak jąPool nazwał. Zwaliło się tego dnia do Little Price ze stu robotników
kolejowych. Ponieważ od poniedziałku przechodzili na dalszy odcinek
budowy, dobre dziesięć mil od miasteczka, postanowili na pożegnanieodpowiednio się zabawić. Pool stanął tym razem na wysokości zadania. Aprzecież były i rewolwerowe salwy, bez skutku — na szczęście, i bójki, iniesamowite wrzaski, które postawiły w środku nocy całe Little Price na
nogi. Że jednak nie doszło do zdemolowania wszystkich saloonów przez
pijaną bandę, do walki na noże i podpalenia całego miasteczka — była tozasługa szeryfa wspieranego silnie (niekiedy w dosłownym znaczeniu!)przez Rogera Drake i Lyttona. Cała trójka napracowała się niemało,
korzystając zresztą z pomocy co stateczniejszych obywateli miasta. Nadranem szeryfoski areszt był pełen. Skoro aresztanci wytrzeźwieli, Pool
wypuścił ich uważając, iż nie ma potrzeby zawracać głowy sędziemu, i totym bardziej, że mieszkał aż w Ogden, szmat drogi.
Samuel Lytton jeszcze raz się przekonał, że bez wielkiego wysiłkupotrafi zwalić z nóg najtęższego siłacza. Ten fakt nie sprawił mu jednakspecjalnej przyjemności. Począł marzyć o stanowisku sędziego jako o
funkcji bliższej jego umiejętnościom prawniczym niż zastępstwo szeryfa.Jednakże nie wspominał o tym nikomu.
Następne tygodnie minęły bez jakichkolwiek incydentów. Lyttondoszedł do wniosku, że obraz tak zwanego Dzikiego Zachodu został przezmieszkańców wschodnich stanów namalowany zbyt jaskrawymi barwami
albo że Little Price stanowiło wyjątkową oazę spokoju. Rozmawiał na tentemat z Greigiem. Gospodarz nie zgadzał się jednak z takim poglądem,
powołując się na przykład tragicznej śmierci rodziców Dawsona. Samchłopak nie chciał mówić na ten temat. Wiadomo było tylko, że do LittlePrice przywiózł go Roger Drake, który przypadkowo znalazł się wówczas w
pobliżu miejsca rzezi.
— Z tego wynika, że Roger Drake to prawdziwy anioł opatrzności
— zauważył żartobliwie prawnik.
Słuchały go trzy osoby, ale tylko Gabriela Greig wybuchnęła
szczerym śmiechem. Lytton bardzo lubił, jak się śmiała. Ale tym razem
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 269/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
269
zwrócił uwagę na lekkie skrzywienie twarzy starego oberżysty i na ponurespojrzenie niebieskich oczu Francisa Dawsona.
“Coś w tym jest — pomyślał później. — Ale co?" I z kolei sam sięzasępił. Jeśli Greig nie lubił Rogera, to może dlatego, że zbyt go lubi
Gabriela? Ale Francis Dawson? Zazdrosny o młodą gosposię?
Postanowił zbadać tę sprawę. Pewnego niedzielnego ranka, gdy
gospoda “Pod Dzielnym Psem" świeciła pustką, pod pozorem czyszczeniakonia wyciągnął chłopaka do stajni. Gdy skrobali zgrzebłami siwka, Lytton
zagadnął: — Umiesz jeździć konno?
— Trochę.
— A ja prawie wcale.
— Nauczy się pan szybko.
— Skąd taka pewność?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 270/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
270
— Znam się na ludziach — stwierdził z powagą chłopak.
Lytton uśmiechnął się:
— No, proszę. Nie przypuszczałem..:
— Bo wie pan, ludzie od razu rodzą się do czegoś.
— Jak to rozumiesz?
— Różnie się zdarza. Jeden będzie się uczył pływać przez całeżycie i pozostanie kiepskim pływakiem. Drugi skoczy raz do wody i lepiej
się rusza od ryby. Jak pan pierwszy raz wlazł na siodło, od razu wiedziałem,
że się pan do konia urodził. I do takiego pięknego konia.
— To już zasługa Rogera Drake — odparł Lytton, i dodał: — Ten
człowiek da się lubić...
Nie otrzymał odpowiedzi. Szczotkowali dalej wierzchowca w
milczeniu, aż do chwili, w której prawnik uznał, iż sierść zwierzęciabłyszczy wystarczająco. Odłożył zgrzebło.
— Słuchaj, Francis — zapytał — dlaczego ty go nie lubisz?
— Pan jest jego przyjacielem.
— Prawda, ale daję ci słowo, iż nie powtórzę nic nikomu z tego, comi powiesz.
Chłopak zamyślił się, spojrzał raz i drugi na Lyttona, wreszciemruknął:
— Gospodarz tak samo go nie lubi.
— Zauważyłem to. Ale nie o Greiga mi chodzi.
— Nie powie pan nikomu?
— Przyrzekam.
Zauważył, iż Francis odetchnął głęboko.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 271/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
271
— To dobrze — odparł. — Od dawna chciałem o tym komuśpowiedzieć. Myślę, że pan się bardzo zdziwi. Ale powiem. Ja podejrzewam
— obejrzał się dokoła i zniżył głos do szeptu: — że on mnie uratował, ale
przedtem brał udział w tamtej rzezi...
— Co? To niedobry żart, mój chłopcze.
— Nie żartuję. Ile razy pomyślę o tamtym dniu, tyle razy widzę
twarz Rogera wśród białych myśliwych, którzy zabili moich rodziców.
— Oszalałeś, Francis! Zastanów się. Po cóż morderca ratowałby
przypuszczalnego świadka zbrodni?
— To dziwny człowiek, proszę pana. Może mu nagle sercezmiękło?
— Byłeś wtedy małym chłopcem, nie możesz przecież dokładniepamiętać.
— Ach, żebym to ja miał pewność!
— To co wówczas?
— Poszedłbym do szeryfa.
— I sądzisz, że szeryf uwierzyłby? Nikomu tego nie powtórzę, aletwoja opowieść jakoś nie pasuje do Rogera.
Na tym rozmowa została zakończona. Wieczorem jednak, gdyLytton sobie o niej przypomniał, opadły go wątpliwości.
— A gdyby to było prawdą? — powiedział sam do siebie. — Nie,
nie. Cóż za idiotyczny pomysł?
Ale “idiotyczny pomysł" zasiał w jego umyśle ziarno podejrzenia.Czy Greig mógł coś wiedzieć o tej sprawie? Pewnego dnia zagadnął
gospodarza o minione dzieje Dawsona, ale nie dowiedział się n ic nowego. A
Roger Drake? Tak, przywiózł chłopca na pół żywego z przerażenia. Tak,chłopiec tu pozostał, Gabriela się nim opiekowała. To porządny chłopak. Nie
lubi Rogera Drake? Nie wiem, to jego sprawa.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 272/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
272
Znacznie rozmowniejsza od ojca okazała się jego córka, ale o
Rogerze mówiła wciąż z nieukrywanym zachwytem.
Szeryfa Lytton już nie nagabywał w tej sprawie. Minęło kilkamonotonnych tygodni, podczas których jedyną rozrywkę stanowiła nauka
konnej jazdy. Francis nie mylił się. Pod bacznym okiem Rogera młodyprawnik czynił zdumiewające postępy. Potem wydarzyła się kłopotliwa dla
szeryfa historia schwytania na gorącym uczynku pewnego Metysa, któryuznał, iż jednorazowa, ale większa kradzież pozwoli mu zrezygnować zpracy przy budowie linii kolejowej. Przywędrował do Little Price
wieczorem, a w cztery godziny później został schwytany przez właściciela
sklepu w chwili, gdy dobierał się przy pomocy noża i kawałka żelaza doszuflady, w której spoczywał całodzienny utarg. NajprawdopodobniejMetys dopiąłby swego, gdyby nie przekorny los, który kazał handlowcowiprzegrać w karty wszystkie posiadane przy sobie pieniądze. Kupiec
postanowił odegrać się. Opuścił lokal udając się najkrótszą drogą do sklepu.
Trafił na odpowiedni moment i zaskoczonego złodzieja — łagodnego jakbaranek — doprowadził wprost do szeryfa. Tak oto, ku zmartwieniu Poola,w pustym zazwyczaj areszcie znalazł się uciążliwy lokator, którego należało
pilnować i karmić. Wynikiem tej sytuacji była rozmowa szeryfa z Lyttonem.
— Musisz pan jechać do Ogden i sprowadzić sędziego. Niech skaże
tego draba i czym prędzej go zabierze.
— Do Ogden? Nigdy tam nie byłem. Czy nie mógłby Roger...
— Nic z tego. Znowu wyjechał.
— Obawiam się, iż moja umiejętność jazdy konnej...
— A kto każe wędrować konno? Dyliżans dowiezie pana prosto do
celu.
I oto rankiem następnego dnia Lytton wyruszył w drogęulokowany w ciemnej głębi obszernego, ale mało wygodnego pudła, razemz kilkoma innymi pasażerami. Do Ogden dotarł wieczorem. Sędzia przyjął
nieoczekiwanego gościa radośnie i zatrzymał na noc. Dogadali się bardzoszybko, a wzmianka o harwardzkim uniwersytecie wywołała u gospodarza
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 273/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
273
wybuch entuzjazmu. Okazało się, iż sędzia również kończył bostońskąuczelnię, tylko parę lat wcześniej. Takie spotkanie dwu posiadaczy
dyplomów jednego z najstarszych uniwersytetów Ameryki wśród na pół
cywilizowanej ludności Zachodu uznane zostało za nadzwyczajnezrządzenie losu, godne specjalnego uczczenia. Lyttona przedstawiono panidomu, sprezentowano mu troje dzieci. Po sutym posiłku, gdy resztadomowników udała się na spoczynek, młody prawnik i sędzia spędzili
dobre pół nocy w gabinecie gospodarza, gawędząc o znajomych
profesorach i popijając co mocniejsze trunki. Skutek był taki, iż kiedyrankiem Lytton wraz z sędzią wpakowali się do wnętrza dyliżansu, mło dy
prawnik natychmiast zasnął.
Nie wyrwał go z drzemki ani tętent kopyt, ani turkot kół, anipodskakiwanie pojazdu na wybojach nierównej drogi. Przebudziła godopiero cisza i bezruch. Wewnątrz dyliżansu pozostał tylko sędzia. Reszta
pasażerów stała na drodze rozmawiając z woźnicą, który majstrował coś,
pochylony nad tylnym kołem pojazdu. Wszystko to zauważył Lyttonpoprzez otwarte drzwiczki.
— Może pan spać spokojnie dalej — powiedział sędzia. — Mamy
mnóstwo czasu.
— Co się stało?
— Koło. Pękła obręcz na jakimś kamieniu tej piekielnej drogi.
Pomocnik woźnicy pojechał po kowala, a pasażerowie złoszczą się. Chcepan się przejść?
Wysiedli tuż przy grupie podróżnych, którzy zamilkli na ich
widok, ale mieli bardzo ponure miny. Perspektywa długiego czekania napustkowiu nie mogła nikogo radować. Krajobraz również nie nastrajał
wesoło: jałowy, prawie płaski step, ograniczony na zachodzie pasmem gór,zamknięty na północy czarną ścianą ledwie widocznego lasu.
— Tam — palec sędziego powędrował ku północy — przecinają
się drogi, tuż przed lasem. Dwie godziny jazdy stąd. Na rozstaju wznosi się
karczma. Tam właśnie mieszka kowal. A więc, moi panowie — zwrócił się
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 274/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
274
teraz do wszystkich — nie ma powodu do rozpaczy. Za cztery, najdalej pięćgodzin znajdziemy się znów w drodze do Little Price.
— Straszne opóźnienie — zauważył jeden ze słuchaczy. — Czy będzie pan w Little Price wieczorem, czy nocą, na jedno
wychodzi — zauważył Lytton. — Trzeba nocować w miasteczku, w dalsząpodróż dyliżans wyrusza dopiero rankiem.
— I słusznie — dodał sędzia.
— Drogi w tym kraju nie są bezpieczne.
— Drogi, jak drogi — odezwał się woźnica — jeszcze by uszły.Gorsi są ludzie. Zdarzają się napady.
— Był pan świadkiem? — zainteresował się Lytton.
— Nie, ale opowiadali koledzy.
— I cóż mówili?
— Zawsze to samo. Dwu albo trzech konnych. Z zakrytymi
twarzami. Zatrzymują wóz albo wczesnym rankiem, albo późnymwieczorem. Nigdy w innej porze.
— Widać w tym kraju bandyci zastępują zegarki — wtrącił jeden zpodróżnych.
Roześmieli się.
— Od razu poznać, że pan nie z tych stron — odparł urażony
woźnica. — Drogi są tu puste, ale najbardziej puste o świcie i w nocy.Wówczas nikt im nie może przeszkodzić. Oni wiedzą, co robią.
Podróżni popatrzyli jeden na drugiego i jakoś odeszła im ochotado śmiechu. Sędzia ujął Lyttona pod ramię i odprowadził kilkadziesiąt
kroków w bok.
— Napady, szeryfie, to prawdziwa plaga tych stron — powiedział
ściszając głos.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 275/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
275
— Na pewno — przytaknął prawnik — ale sądząc z reakcjimieszkańców przydarzać się muszą raczej rzadko.
— W ciągu dwu lat mej sędziowskiej kadencji słyszałem odwunastu czy trzynastu. Nie przypuszczam, aby to były wszystkie. Mniej
odważni boją się wnosić skargę. No i oczywiście, mniej poszkodowani. Aleprzed rokiem, coś pod jesień, dokonano napadu na karetkę wiozącą
pieniądze na wypłatę robotnikom zatrudnionym przy budowie liniikolejowej. Nie ma pan pojęcia, jakiej to narobiło wrzawy.
— Z jakim skutkiem?
— Z dobrym. Sprowadzono wojsko, zgłosili się nawet ochotnicy.
— Nawet?
— Spokojni farmerzy nie lubią ryzyka, a drapichrust y nie
występują w obronie prawa. Ale wówczas znalazło się kilku śmiałych. Jak
stwierdzili podróżni, napastników było pięciu. Trzech schwytaliśmy
następnego dnia.
— To znaczy, że brał pan w tym udział.
— Właśnie tak. Był tam i pański szef.
— Pool? — zdziwił się Lytton.
— Oczywiście. Szeryf jest co prawda ostrożny, ale wcale nietchórz. Mam dla niego sporo uznania. Little Price stało się jednym znajspokojniejszych miasteczek, jakie znam w tych stronach. Czy to nie
świadczy dobrze o szeryfie?
— Tak, tak — pospieszył zapewnić Lytton, chociaż niezupełnie
zgadzał się z taką oceną.
— Pool był nam wielką pomocą w schwytaniu tej trójki. Ich
szczęście, że nie mieli na sumieniu żadnej ofiary.
— Pieniądze się znalazły?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 276/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
276
— Niestety! Schwytani twierdzili, że całą zrabowaną sumę mieliprzy sobie ich dwaj towarzysze. Zresztą i ich odnaleźliśmy. W kilka dni
później. Zabitych.
— Co?!
— Ano tak, byli martwi jak kamienie.
— Kto ich zabił?
— Nie wiem, nikt nie wie. Przypuszczano, iż pozabijali się
wzajemnie podczas kłótni o łup. Mówiąc szczerze, nigdy w to nieuwierzyłem. Gdzież bowiem znikły pieniądze? Podejrzewam, że do sprawy
wmieszał się ktoś trzeci i uprzedził nas. Chciałbym kiedyś spotkać się oko woko z tym człowiekiem i zapytać, co począł z łupem.
— Dużo tego było?
— Ponad osiem tysięcy dolarów. Wszystko przepadło. Wielce totajemnicza historia.
— A co działo się później?
— Później nastąpiła paromiesięczna przerwa. Napady rozpoczęły
się na nowo, gdy roboty ziemne przeniesiono bliżej Little Price. Muszę siępanu przyznać, iż marzę o chwili, w której pierwszy pociąg przyjedzie doOgden. Skończą się dyliżanse i mam nadzieję, napady: Brr, robi się chłodno.
Wracajmy do karety, szeryfie.
Kiedy nadeszli, towarzysze podróży nawet nie zwrócili na nich
uwagi, pochłonięci grą w karty. Sędzia przez kilka minut obserwował
grających, później usadowił się w samym kącie pojazdu, wyciągnął nogi,owinął się płaszczem, nacisnął na oczy kapelusz i zapadł w drzemkę. Lyttonpostąpił podobnie. Obudził go tupot koni oraz gromki głos woźnicy
nawołujący pasażerów do opuszczenia na chwilę dyliżansu. Zmiana kołatrwała bardzo krótko i pojazd potoczył się z miejsca w ostrym kłusie
ciągnących go korni. Jednakże w sumie oczekiwanie na przybycie kowalatak się przeciągnęło, że kiedy osiągnięto karczmę na skrzyżowaniu dróg,
poczęło zmierzchać. O dłuższym postoju nikt nie chciał słyszeć. Zatrzymano
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 277/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
277
się więc tylko dla zapalenia latarń i ruszono dalej tak szybko, jak na topozwala wyboista droga. Po paru minutach wjechano w las. Mrok gęstniał, a
odgłos kopyt stał się bardziej głuchy.
Jak długo tak jechano, Lytton nie zdawał sobie sprawy. Ciągle
znajdował się w stanie półdrzemki, z której wyrwał go czyjś okrzyk, a zarazpo nim gromki głos strzału. Karoca gwałtownie się zatrzymała. Potem
nastąpiła chwila ciszy, wreszcie nieznana ręka energicznie otworzyładrzwiczki.
— Wszyscy wychodzą!
— Co się stało?
Lytton nie wiedział, z czyich ustpadło to pytanie.
— Natychmiast wychodzić —
powtórzyła postać stojąca na zewnątrz. —
Nie mam zbyt wiele czasu.
Lyttonowi serce zabiło mocniej.
— Znowu spadło koło? — zapytał
sąsiad młodego prawnika.
— Szybciej!
Niezdarnie gramolili się zwnętrza, przeklinając taką jazdę, i
natychmiast milkli. Lytton wyszedł ostatni.
Kiedy wyskoczył na piasek leśnej drogi,resztka snu pierzchła. Zobaczył, że woźnicai jego pomocnik oraz wszyscy pasażerowie
stali długim, śmiesznym szeregiem wzdłużdyliżansu, z rękami nieco uniesionymi, z
głowami prawie że przylepionymi do ściany pojazdu.
I naraz poczuł na plecach ucisk twardego przedmiotu.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 278/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
278
— Stań obok, podnieś ręce.
Gdy to uczynił, inny głos, o jakimś nieobcym dla prawnika
brzmieniu, dodał: — Nie poruszać się, nie odwracać, nie rozmawiać. We własnym
interesie, dżentelmeni. Nie lubię rozlewu krwi.
Ta ostatnia uwaga musiała być ostrzeżeniem dla odważniejszych,
ale Lytton pomyślał, że nikt ze stojących obok niego i bez tego ostrzeżenianie zaryzykowałby samotnej próby oporu. Na to, aby wszyscy jednocześnie
rzucili się na napastników — co stwarzało jakąś możliwość sukcesu — nie
można było liczyć. Stanął więc spokojnie, rozważając jednak planwydobycia broni. Miał ją przecież tuż pod ręką, w górnej, wewnętrznejkieszeni marynarki. Uznał jednak ten pomysł za szaleńczy i czekał, co dalejnastąpi.
A dalej sprawy przebiegały w zupełnej ciszy, przerywanej jedynieparskaniem koni i skrzypieniem piasku pod podeszwami trzech — tyle ich
zdążył naliczyć Lytton — bandytów. Mieli twarze przewiązane chustkami.Chyba niezbyt mocno — rozważał zastępca szeryfa. Wystarczy silniej
pociągnął za zwisający luźno koniec. Bandyci muszą być znani w okolicy,inaczej nie zakładaliby tych prowizorycznych masek. Wystarczy pociągnąć,ale ten, kto pociągnie, ryzykuje życiem.
“Nie będę próbował" — takie było ostateczne zakończenierozważań Lyttona. Pomyślał jeszcze tylko ze złośliwym zadowoleniem, że
niewiele się na nim obłowią.
“A broń? — zaniepokoił się nagle. — Do licha! Wstyd będzie sięprzyznać, jeśli ją zabiorą. W tych stronach ludzie mają cięte języki."
Sterczał na końcu szeregu podróżnych, zaraz za sędzią. Kiedy już
— jak zauważył kątem oka — przetrząśnięto kieszenie poprzedników(dokonywało tego z wielką wprawą dwu ludzi, podczas gdy trzeci stał ztyłu, z dwoma coltami w zaciśniętych dłoniach) usłyszał głos:
— Tych dwu zostawcie. Oni nie mają nic, a my nie mamy czasu.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 279/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
279
A po sekundzie przerwy:
— Dżentelmeni! Dziękuję za zastosowanie się do naszych poleceń.
Odjeżdżamy. Nie radzę nikomu odwracać się przez następną minutę.Strzelam świetnie, nawet z dużej odległości. Raz jeszcze dziękuję.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak szyderstwo. Ale nie na to zwróciłuwagę Lytton, tylko na brzmienie głosu. Po raz drugi wydało mu się, że jest
mu dziwnie znajome.
— To musi być ktoś z Little Price — stwierdził i odwrócił się
natychmiast, jak tylko zatętniły kopyta. Nie strzelano do niego. Dwu
jeźdźców pochłonął już zapadający mrok nocy, trzeci podrywał konia doskoku. I wówczas zdarzyła się rzecz nieoczekiwana: spadla mu chustka zgłowy. Lytton przez mgnienie oka dostrzegł profil oblicza i w tej samejchwili... jeździec znikł w tumanie kurzu.
Lytton przetarł oczy, podbiegł, podniósł chustkę.
— Panowie! — zawołał. — Czy widzieliście twarz tego człowieka?
Odpowiedział mu tylko jeden głos sędziego:
— Przez chwilę.
— Poznałby go pan?
— Nie wiem. Nie jestem pewien, było dość ciemno.
— Ja również nie jestem pewien, ale nie dlatego, że źle widziałem.
Sędzia mruknął coś niezrozumiale, ale kiedy wreszcie pojazd
gwałtownie szarpnął, pochylił się ku Lyttonowi i w rozgwarze ożywionejwymiany zdań podróżnych, zapytał półgłosem:
— Dlaczego nie jest pan pewien?
— Dlatego — odparł z wahaniem młody prawnik — że przestałemwierzyć swym oczom, a także uszom. Myślę, że to skutki zmęczenia..
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 280/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
280
Późną nocą przybyli wreszcie do Little Price. Pierwszą osobą,która powitała Lyttona na dyliżansowej stacji był Roger Drake.
Opowieść o napadzie zdobyła sobie — oczywiście — szerokirozgłos. Gadano o nim w Little Price przez kilka tygodni, ale nie uczyniono
nic, aby schwytać sprawców.
W nocy nikt nie chciał wyruszyć w pościg, mimo gorących namów
sędziego, szeryfa, Lyttona i Rogera Drake. Najodważniejsi — przynajmniej z
pozoru — oświadczyli, iż pojadą rankiem. Jednakże nazajutrz nikt się nie
zgłosił, a nagabywani ochotnicy powiedzieli z kolei, iż po tylu godzinach nanic się zda nawet najszybszy pościg. Co nie było pozbawione słuszności.Lytton nie nalegał więcej. Ba, nawet na propozycję Rogera wyruszeniasamotrzeć (wraz z szeryfem) odparł, iż przeciwnicy pogoni mają rację. Poprostu — szkoda czasu.
Po odstawieniu pechowego Metysa do Ogden (eskortował go wrazz sędzią szeryf Pool) przez tygodnie nic nie mąciło spokoju Little Price.
Roger Drake pojawiał się i znikał, szeryf odwiedzał nocą saloony, a Lytton wwolnych chwilach odbywał konne przejażdżki po okolicy. Jeździł coraz
lepiej, a pod nieobecność Rogera Drake, za zgodą Greiga, zabierał ze sobąFrancisa Dawsona. Polubił chłopca i wiedział, iż chłopak darzy go sympatią.
Wieczorami udawał się na conocny obchód miasteczka, aby przydybać wktórejś z gospod szeryfa i zameldować mu, iż “wszystko jest w najlepszym
porządku". Przy takiej okazji przytrafiła się Lyttonowi rzecz, która
przesądziła o jego dalszej karierze na stanowisku zastępcy szeryfa. Trzebatrafu, iż stało się to w lokalu “Pod Dzielnym Psem", gdzie Lytton od
początku mieszkał. Po którejś z nocnych wędrówek tam dopiero odnalazł
Poola, co uznał za dobry omen, ponieważ dzięki temu nie potrzebował jużnigdzie dalej iść. Dobry omen został nieco przyćmiony stwierdzeniem, iż
szeryf przebrał miarkę. Widać tym razem Pool nie żałował sobie (a możenie żałowano jemu!), bo ledwie trzymał się na nogach. Lytton westchnął namyśl, iż będzie musiał odprowadzić swego szefa do domu. Żeby odegnać od
siebie tę przykrą świadomość, obszedł dokoła salę gawędząc to z tym, to zowym, aż na koniec dotarł do stolika otoczonego grupą widzów. Grano w
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 281/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
281
karty. Lytton tylko dlatego przerwał w tym miejscu swą wędrówkę, iżwśród grających dostrzegł Rogera Drake.
Tekturowe kartoniki z suchym szelestem padały na blat stołu,brzęczały metalicznie pieniądze. Czy Roger go dostrzegł? Prawdopodobnie
nie. Lytton przyglądał się grze obojętnym wzrokiem, wreszcie zdecydowałsię zniknąć z pola widzenia szeryfa, po prostu — iść spać. Postanowił o tym
poinformować Greiga. Gdyby wybuchła jaka awantura — w co zresztą niewierzył — niech go obudzą.
Nieprzewidziana przeszkoda obróciła wniwecz cały zamiar. Kiedy
odchodził od stolika, zatrzymał go jakiś nieznajomy w kapeluszu
zawadiacko zsuniętym na tył głowy. Dmuchając w twarz Lyttonamieszaniną zapachów piwa, whisky i tytoniu, zagadnął:
— Pan mnie sobie przypomina, szeryfie?
Lytton bacznie przyjrzał się zaczerwienionej, spoconej twarzy isumiastym wąsom zakrywającym wargi.
— Nie — odparł krótko.
— Przecież jechaliśmy tym samym dyliżansem!
— Do Ogden?
— Wprost przeciwnie. Wówczas, gdy zdarzył się napad.
— Aha — mruknął Lytton. — Rzeczywiście, możliwe... — kiwnąłgłową i zamierzał odejść, ale nieznajomy położył mu rękę na ramieniu.
— Mam coś do pana — powiedział szeptem.
— O co chodzi? — zapytał siląc się na najgrzeczniejszy ton głosu.
— Ja jestem z Ogden. Drugi dopiero raz tu przyjeżdżam. Ma się
różne interesy... Dowiedziałem się, że jest pan zastępcą szeryfa... więc tego...co to chciałem powiedzieć? Już wiem — nachylił się nad uchem prawnika iszepnął: — Ja wtedy widziałem twarz... Rozumie pan?
— Czyją twarz?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 282/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
282
— Tego bandyty, który zgubił chustkę.
— Tak? — Lytton udał zainteresowanie. W rzeczywistości nie
przykładał wielkiej wagi do bajędy człowieka, któremu dobrze kurzyło się zczupryny. Już tylko dla formy zapytał: — Czemu pan o tym od razu mi nie
powiedział? Przecież pytałem wszystkich.
— Nie byłem pewien... nie byłem pewien. Dopiero teraz go
poznałem...
Przerwał i wyciągnął rękę w kierunku grających.
— Człowieku, co pan wygaduje? Kogo pan poznał?
— No, właśnie mówię, tego herszta. Siedzi tu obok i gra w karty.
Lytton odetchnął głęboko. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno.
— Który to? — zapytał opanowując drżenie głosu. Wskazujący
palec ręki informatora zatrzymał się na postaci Rogera Drake.
“Stało się — pomyślał Lytton. — To nie było złudzenie."
Ale głośno powiedział:
— Pan się myli. Człowiek, na którego pan wskazał, był pierwszymwitającym nas po przyjeździe do Little Price...
— Taak? Można jednak sprawdzić, czy nie przybył tuż przed nami.Na koniu zawsze jedzie się szybciej. No, szeryfie, niech go pan aresztuje. Niema co czekać.
— Zaraz, nie tak prędko. Jeśli mi pan jutro po trzeźwemupowtórzy to samo, a jeszcze lepiej: zezna przed szeryfem Poolem,
rozpatrzymy sprawę.
— Co takiego?! — przybysz z Ogden podniósł głos o ton wyżej.
— Proszę nie krzyczeć. Słuchają nas.
— Niech słuchają! To tak? Mówiono mi, że jest pan przyjacielem
bandyty. Nie chciałem wierzyć, ale teraz rozumiem...
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 283/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
283
— Co pan rozumie?
— Że pan go kryje!
Zapewne wbrew woli obu rozmowa stała się tak głośna, iżwidzowie otaczający stolik poodwracali głowy:
— Słuchajcie! — począł wrzeszczeć pijak. — Gracie z bandytą.
Uważajcie, żeby was nie obrabował tak, jak mnie w dyliżansie!
— Dosyć tego! — Lytton stracił cierpliwość i chwycił pijaka za
rękę.
— Proszę się uspokoić, inaczej... powędrujemy do aresztu — powiedział wolno i wyraźnie.
Ale to odniosło wręcz przeciwny skutek.
— Mnie do aresztu?! Słyszeliście, dżentelmeni? A bandyta jest na
wolności i gra w karty! Ale ja mu pokażę!
Z nieoczekiwaną siłą szarpnął się, skoczył w stronę Rogera, ale
nim zdążył go dosięgnąć, Drake zerwał się z zydla, zamierzył się dłoniąściśniętą w kułak i wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, zupełnie jak w
sztuczce prestidigitatorskiej, trzy karty sfrunęły gdzieś z góry i padły zszelestem na blat stołu. Pijany przybysz z Ogden zamilkł i z otwartymiustami wpatrzył się w kolorowe tekturki. Lytton dostrzegł, jak Drake
pobladł pod maską opalenizny. Ręka opadła mu gwałtownie:
— Czego ten pijak chce? — wybełkotał:
Nikt mu nie odpowiedział. Lytton oblizał językiem zaschłe wargi:
— Rozstąpcie się — rozkazał. — Roger, chodź ze mną, a wy —
zwrócił się do pozostałych graczy — zabierzcie swoje pieniądze. Ciszej,ludzie! — zawołał, bo dopiero teraz buchnął gwar dziesiątków
podnieconych głosów.
— Co to znaczy, Samuelu?
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 284/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
284
— To znaczy, iż muszę cię aresztować, Drake. Za oszustwo wkartach, a poza tym jesteś posądzony o udział w napadzie na dyliżans. Ta
sprawa wymaga wyjaśnienia. Chodź.
— Zwariowałeś!
— Drake — odezwał się któryś z widzów — nie zaprzesz się!Wszyscy widzieli! Z rękawa wypadły trzy asy. Idź z szeryfem albo ci...
pomożemy!
Drake sięgnął obu rękami do pasa.
— Radzę nie ruszać się — rzekł ochrypłym głosem. — Cofnij się,Lytton.
Dwie lufy rewolwerowe zatoczyły półkole, a krąg widzówrozsunął się błyskawicznie. Tylko Lytton ani drgnął.
— Drake — powiedział spokojnie — jeśli pragniesz stryczka, to
strzelaj.
— Odsuń się, Lytton.
— Strzelaj — powtórzył prawnik — albo... rzuć broń!
— Nie doczekasz się tego! — wrzasnął.
Skoczył w bok, przedarł się przez krąg zaskoczonych widzów.
Ruszyli za nim hurmem, przeszkadzając sobie wzajemnie. Przewrócono złomotem dwa stoły i kilka ław, aż kurz uniósł się z podłogowych desek i
przysłonił światło lamp. Na drugim końcu sali zauważono już tumult.
Ludzie biegli, głośno zapytując, co się stało. W ogólnym zgiełku nie sposóbbyło usłyszeć, co mówi najbliższy sąsiad.
Lytton zdołał utorować sobie drogę przy pomocy łokci i pięści.Kiedy wyskoczył na dwór w srebrny półmrok nocy, ujrzał jeźdźca na
wspinającym się koniu. Napiętą uzdę trzymał obu rękami Greig. Skąd się tu
nagle znalazł gospodarz saloonu! Lytton nie wiedział i nie miał czasu sięzastanawiać. Skoczył ku cuglom.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 285/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
285
— Odsuń się, Lytton, puszczaj, Greig! — wrzasnął Drake.
Koń poderwał się raz jeszcze do skoku, ale powstrzymały go cugle.
Teraz zastępca szeryfa ujrzał w rękach Rogera rewolwer wymierzonyprost o w pierś oberżysty. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyszarpnął broń.
— Złaź z konia albo strzelam!
Miał zamiar trafić jeźdźca w dłoń lub ramię. W rozgorączkowaniuzapomniał, jakim kiepskim był strzelcem, jak niepewne było światłoksiężyca. W ciągu ułamka sekundy sytuacja skomplikowała się jeszcze
bardziej. Lytton uniósł uzbrojoną dłoń i w tej samej chwili między niego,
Greiga i konia wdarła się czwarta postać.
— Uciekaj, Roger! — krzyknęła przejmującym głosem.
Prawnik ujrzał błysk ognia na lufie broni Drake'a Nacisnął cyngiel.Huk obu strzałów złączył się w jeden przeciągły łoskot. Wierzchowiec
wspiął się po raz ostatni, wykręcił i skoczył w mroczną dal. Kilku ludzi —
bezsensownie — pognało za nim z wielkim krzykiem, kilku innych rzuciłosię szukać wierzchowców, ale większość zebranych otoczyła zwartym
kołem trójkę aktorów ostatniego wydarzenia.
Greig dźwignął się z ziemi.
— Nic mi nie jest — powiedział. — Chybił o cal, ale chybił...Gabrielo!
Gabriela Greig leżała nieruchomo dwa kroki od osłupiałegoLyttona. Podniesiono ją, bezwładną i milczącą. Dwu ludzi wniosło
dziewczynę do wnętrza gospody. — Czy jest tu lekarz? Sprowadźcie lekarza...
Dalszych słów Lytton już nie dosłyszał. Gwar buchnął z nową siłą.Odwrócił się, aby wejść do budynku. Drogę zastąpił mu chwiejący się nanogach szeryf.
— Coś ty narobił? — wykrzyknął. — Aresztuję cię, Lytton...
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 286/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
286
— Szeryfie, bez głupstw! — krzyknął głos z ciemności.
— Co pan wyrabia? — wrzasnął ktoś inny. — Trzeba wysłać
pogoń! Czego pan się czepia Lyttona? Czy to on pierwszy strzelił?
— Aresztuję cię, Lytton, pod zarzutem usiłowania zabójstwa.Ludzie, rozstąpcie się! — powtórzył z pijackim uporem Pool.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 287/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
287
X V I I I
O s t a t n i s t r z a ł
— Nie wiem, doktorze, jak to wszystko się stało. Można mójówczesny stan nazwać jakimś paraliżem umysłu i ciała. Nie potrafiłem
pojąć, co mi zarzuca szeryf i dlaczego mnie aresztuje. Pamiętałem tylko o
jednym: że kula mej broni trafiła nie tę osobę, dla której zostałaprzeznaczona. Przeklęta broń i przeklęta ręka, która nią kierowała.
Pool powiódł mnie do swego biura i zamknął za mną kratęmaleńkiej klitki aresztu. Ludzie byli wzburzeni, świadkowie zdarzeniaotoczyli Poola żądając, aby mnie natychmiast puścił. Doszłoby i do bójki,
gdyby nie moja interwencja. Poprosiłem, aby sprawę odłożyli do rana.
Zgodzili się, chociaż niechętnie. I tak oto zostałem więźniem.
Siadłem na drewnianej pryczy i bezmyślnie patrzałem, jak szeryfmościł sobie posłanie na dwu złączonych stołach. Postanowił bowiemosobiście mnie pilnować. Po kilku minutach dobiegło mych uszu głośne
chrapanie. Ile czasu od tego momentu upłynęło, nie pamiętam. Zodrętwienia wyrwał mnie cichy szelest. Mam bardzo wyostrzony słuch,
doktorze. Ujrzałem, jak drzwi od ulicy lekko się uchyliły (Pool zapomniałzamknąć!). W jasnej szparze zauważyłem szczupłą postać. Ostrożnie
przekroczyła próg. Zatrzymała się chwilę, a później podeszła do śpiącego.Blask księżyca oświetlił jej twarz. Poznałem. To był Francis. Czego tu chciał?Może schwytano Rogera Drake i chłopiec przybiegł z wiadomością? Alenatychmiast odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Gdyby złapano zbiega,zwaliłby się tu tłum ciekawskich.
Postanowiłem nie odzywać się, lecz czekać, co dalej nastąpi.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 288/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
288
Chłopak zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nachylił się nadPoolem. Ze zdumieniem zauważyłem, że przeszukuje kieszenie śpiącego.
Ale trwało to bardzo krótko. Wyprostował się i podszedł do kraty. Cicho
szczęknął masywny zamek.
— Francis — szepnąłem — co robisz?
— Niech pan nic nie mówi, szeryfie, tylko szybko wychodzi.
— Nigdzie się nie ruszę.
— Mnie tu przysłał gospodarz.
— Greig?
— Tak.
Serce podeszło mi do gardła.
— Co z Gabrielą? — zapytałem.
Zastanowił się chwilę.
— Jak pan wyjdzie, to powiem.
— Nie wyjdę. Nic mi tu nie grozi.
— Ale Drake ucieknie. Pool nie będzie go ścigał, czy pan do tegodopuści? Greig pana prosi. Niech pan nie odmawia.
— Trzeba to załatwić zgodnie z prawem. Pool trochę zwariował,
ale jak wytrzeźwieje, to mnie puści.
— Będzie już za późno na jakąkolwiek pogoń. Proszę iść ze mną,zawsze jeszcze może pan zawrócić.
To mnie przek onało, ale przede wszystkim pragnąłem dowiedziećsię, jak przedstawia się stan zdrowia Gabrieli. Bez przeszkód dotarliśmyprzed gospodę “Pod Dzielnym Psem". Było ciemno, cicho i pusto. Budynek
wyglądał jak wymarły, ale kiedy wstępowałem po stopniach werandy,
skrzypnęły drzwi.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 289/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
289
— To ty, Francis? — zapytał znajomy głos.
— Przyprowadziłem go — odparł chłopak. — Pójdę do koni.
— Idź, już czas — a kiedy Dawson zniknął w mroku, zwrócił się domnie: — Siądźmy na chwilę, szeryfie...
A gdy to uczyniłem, zwiesiwszy nogi pod deski werandy,
powiedział do mnie smutnym, zmęczonym głosem:
— Nigdy nie zapomnę tej nocy. Pan chyba również.
Skinąłem głową.
— Jak... jak się czuje Gabriela?
Nastała chwila ciszy, w miarę jej trwania poczęło mnie ogarniaćprzerażenie.
— Francis nie mówił? To lepiej, że pan się ode mnie dowie. To niepana wina... — znowu umilkł.
— Greig — rzekłem ściśniętym gardłem — co się stało?...
— Gabriela nie żyje...
Nie sposób mi powiedzieć, co wówczas czułem. To zbyt trudne.
Czy Gabriela wiedziała o sprawkach Rogera, czy też wierzyła w jego
niewinność — nigdy się o tym nie przekonałem. Wtedy, tamtejprzerażającej nocy postanowiłem wrócić do aresztu. Uznałem, iż ucieczkamoże tylko potwierdzić opinię Poola o mej winie. Ale przecież nie to było
najważniejsze, lecz świadomość, iż stałem się mordercą. Ja, prawnik!
Jednakże nie wróciłem. Czy postąpiłem źle, czy dobrze — nie ma
dziś sensu rozważać. Greig przekonał mnie, iż pierwszym moimobowiązkiem jest pogoń za bandytą. Nie mogłem odmówić prośbie ojcadziewczyny.
Wyruszyliśmy na długo przed świtem: ja i Francis. Greig miał
dopędzić nas po dwu dniach w umówionym miejscu. I tak też się stało. Niktnas nie ścigał, my natomiast wpadliśmy na trop uciekiniera. Najpierw na
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 290/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
290
ślady jednego tylko wierzchowca, później — trzech. Dognaliśmy tę trójkę.To był Roger Drake z dwoma towarzyszami, mieszkańcami Little Price.
Doszło do strzelaniny. Przewaga była po ich stronie. Ja nie bardzo umiałem
używać broni, a Francis niewiele lepiej ode mnie. A przecież odnieśliśmyzwycięstwo. Jakże jednak opłakane. Co prawda obaj wspólnicy Drake'apadli, ale Greig został ciężko ranny. Ledwie zdołaliśmy dowieźć go donajbliższej osady. Tam umarł. Przyrzekłem sobie wówczas, iż nie spocznę,
dopóki nie oddam Drake'a w ręce sprawiedliwości. Zrezygnowałem zpowrotu na wschód, zrezygnowałem z wykonywania swego zawodu.
Wszystko, co mnie z nim łączyło, stało się nienawistne, nawet czarny strój,tak charakterystyczny dla sędziów i adwokatów. Przy najbliższej okazjinabyłem ubranie najbardziej kolorowe ze wszystkich i broń, której wybór
doradził mi spotkany przypadkowo traper. I dobrze mi doradził.Zmieniwszy strój, zmieniłem także nazwisko.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 291/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
291
Pozostaliśmy we dwóch: Francis i ja, a wiodło nam się bardzoróżnie. Roger Drake jakby pod ziemię się zapadł. Moje oszczędności
pieniężne stopniały. Trzeba było przerwać pogoń i poszukać zarobku.
Różnych wówczas robót się imałem. Pracowałem przy budowie ostatniegoodcinka linii Union Pacific, byłem przewodnikiem osadniczych karawan,które wiodłem przez bezdroża, aż na koniec zachorowałem. Gdyby nieFrancis, prawdopodobnie umarłbym nie tyle z choroby, ile z głodu. To
właśnie wówczas wyłysiałem. Już nikt nie poznałby we mnie zastępcy
szeryfa z Little Price.
Kiedy wróciły mi siły, zdecydowałem, że dłużej nie powinienem
korzystać z pomocy chłopca, że należy go skierować na jakąś inną drogężyciową. Dalsze uganianie się po prerii nie stwarzało mu perspektywlepszej przyszłości. Przypadek przyszedł mi z pomocą. W pogoni zamylnym, jak się okazało, tropem dotarliśmy aż do fortu Huachuca w
Arizonie. Komendant — nie pamiętam jego nazwiska — zainteresował się
nami. Przypuszczam, że z nudów. Skorzystałem jednak z tego, aby muopowiedzieć o historii Drake'a i podać dokładny rysopis bandyty. Jegociekawość jeszcze wzrosła. Wykorzystałem ją w interesie Francisa. I
dopiąłem swego. Chłopak został przyjęty do wojska. Odtąd odwiedzałem goco pewien czas, informując o swych nadal bezskutecznych poszukiwaniach.
Jak się one zakończyły, już pan wie, doktorze.
Cóż jeszcze dodać? Stałem się znakomitym strzelcem, dobrym
jeźdźcem i chyba nie pozostało we mnie nic z prawnika poza
wspomnieniami.
— A szeryf Pool? — zagadnąłem.
— Nie wiem, nigdy go więcej nie spotkałem.
— Przerażająca historia — szepnąłem. — Ale... co pana skłoniło,Colorado, do opowiedzenia tego wszystkiego?
— Hm, tylko proszę się nie śmiać..
— Skądże.
Zaiste, nie do śmiechu mi było.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 292/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
292
— Widzi pan, doktorze, po prostu... zgubiłem mój talizman, fajkę.
— Colorado — obruszyłem się — chyba nie mówi pan poważnie?
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zaszeleściły krzaki i na polankęwyszedł Karol.
— Co tu robicie? Szukam was wszędzie. Chodźcie. Pehnulte nas
wzywa, już czas.
Dopiero teraz spostrzegłem, iż zieleń drzew i krzewów
pociemniała. Spojrzałem w niebo. Szarzało. A więc zbliżał się terminwyznaczony przez wodza Apaczów.
Wróciliśmy do wąwozu, ale nie do miejsca, w którym znajdowałasię skalista brama, lecz na górę, gdzie wzdłuż krawędzi rozpadliny, wśródgęstwy roślin wojownicy Mescalerów długim szeregiem otaczali wąwóz.Pehnulte skinął nam głową:
— Czy moi przyjaciele są gotowi?
Karol przytaknął.
— To dobrze. Czas upłynął. Teraz Pehnulte przemówi do Ostrego
Noża.
Podszedł do skraju urwiska, ja stanąłem tuż za nim, Colorado z
lewej, obok Karola. Byliśmy widoczni dla tych, którzy znajdowali się w dole,ale cóż nam mogli uczynić? Wszelka próba ataku mogła tylko przynieść imklęskę ostateczną.
Dostrzegłem, jak na nasz widok zebrała się grupka Indian dokołaledwie żarzącego się ogniska. Nieco dalej ujrzałem mną grupkę — to musiał
być Lesser ze swymi towarzyszami i z jeńcem.
Pehnulte spoglądał przez chwilę w tym samym kierunku, na
koniec zawołał donośnym głosem:
— Wzywam Ostrego Noża! Niech jego uszy otworzą się na dźwięk
moich słów! Wzywam po raz ostatni wojowników Lipan, aby złożyli broń i
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 293/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
293
wydali w nasze ręce blade twarze, które się wśród nich znajdują. Jeśli touczynią, puszczę ich wolno. Jeśli tego nie uczynią, zginą! Howgh!
Przestał mówić i wsparł się na lufie swej długiej rusznicy.Czekaliśmy na odpowiedź.
Ujrzałem jak z grupy wojowników wystąpił Ostry Nóż i podniósłrękę na znak, iż chce przemówić. Nie przemówił jednak, bo w tej samej
sekundzie grzmot strzału zakłócił ciszę. Zanim przebrzmiał, dostrzegłem,jak Pehnulte błyskawicznie przyłożył rusznicę do ramienia i nacisnął
cyngiel. Nie wiedziałem, kto do nas strzelił, nie zauważyłem, do kogocelował i kogo trafił Wielki Jeleń. Karol szarpnął mnie za rękę.
Odwróciłem się gwałtownie. Spostrzegłem, iż Colorado słania sięna nogach. Natychmiast znalazłem się przy nim. Osunął się na kolana,podtrzymałem go.
— Co się stało?! — krzyknąłem.
— To Lesser — powiedział Karol starając się przekrzyczećwrzawę, jaka buchnęła z głębi wąwozu. — To Lesser. Ta kula była
przeznaczona dla mnie. Colorado...
— Połóżmy go ostrożnie — zakomenderowałem. — Karolu,
pobiegnij po moją apteczkę.
Gorączkowo rozpinałem kolorową kurtę trapera.
— Leż, Colorado, spokojnie — powtarzałem opanowującwzburzenie. — Zobaczę, gdzie cię draśnięto.
Uśmiechnął się z wysiłkiem:
— To już koniec, doktorze. To nie draśnięcie... czuję...".
Rozerwałem kurtę. Na czerwonej koszuli zwiększała się z każdą
sekundą czerwieńsza jeszcze plama. Nagle głowa starego trapera
bezwładnie opadła w bok. Schwyciłem go za przegub ręki. Nie wyczułemjuż tętna.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 294/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
294
— Colorado! — krzyknąłem. — Colorado...
Jakaś postać uklękła obok mnie i odezwała się stłumionym
głosem: — On już jest w krainie wiecznych łowów. Ale morderca poniósł
karę.
— Nic nie przywróci życia Colorado... — rzekłem przez zaciśniętegardło, bardziej do siebie niż do Pehnulte.
— To był wielki wojownik.
— Był... — powtórzyłem machinalnie.
Cóż jeszcze mam dodać, aby opowieść o Samuelu Lyttonie,zwanym Colorado, została zakończona?
Chyba tylko to, iż pochowaliśmy trapera pod samotnym drzewem,na skraju zielonej polany. U nóg złożyliśmy broń, która mu służyła tak
wiernie, oraz wszystkie drobiazgi wydobyte z juków jego siodła. Kiedy jeopróżniałem, coś wypadło i stuknęło o kamień. To była fajka-talizman,
którą stary traper uznał za zgubioną.
Następnego dnia o świcie opuścili nas wojownicy Lipan z Ostrym
Nożem na czele. Pehnulte dotrzymał słowa. Zanim odeszli, Ostry Nóż oddałw nasze ręce wspólników Lessera. Sam Lesser nie żył, trafiony śmiertelnie zrusznicy Pehnulte. Co natomiast stało się z człowiekiem wysłanym przez
Lessera z wąwozu na zwiady — nigdy się nie dowiedziałem. Przypuszczam,
iż zorientował się w sytuacji i zbiegł. Opuściwszy okolicę wąwozu udaliśmysię w długą i kłopotliwą wędrówkę z jeńcami i uwolnionym O'Brienem. Jegoradość z odzyskania swobody mocno została przytłumiona wiadomością o
śmierci przyjaciela. Po kilku dniach zahaczyliśmy o miasteczko (nazwy jegonie pamiętam), w którym urzędował nie tylko szeryf, ale szczęśliwym
zbiegiem okoliczności i sędzia. We trzech (Karol, O'Brien i ja) złożyliśmywizytę sędziemu. Nasze zeznania jak najformalniej spisano, a rabus ie zostali
czasowo osadzeni w miejscowym areszcie do chwili sądowej rozprawy.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 295/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
295
Cała ta operacja zajęła nam zaledwie parę godzin, podczas których Pehnulteze swymi wojownikami czekał na nas w odległości kilku mil od miasteczka.
Z kolei udaliśmy się do Doliny Śmierci, ale już tylko we czwórkę(Karol, Pehnulte, O'Brien i ja). Pehnulte odprawił swych wojowników.
Samuel O'Brien był w widoczny sposób zgnębiony. Śmierć Coloradomusiała stać się dlań głębokim wstrząsem. I może dlatego bez chwili
wahania wskazał miejsce, w którym na nowo zakopał zgromadzone przezLessera kosztowności.
Jazdy do doliny nie opisuję. Była uciążliwa, ale i nudna. Złotowydobyto i znów zakopano w innym miejscu. Na ten czas Samuel O’Brien
musiał opuścić dolinę i biwakować poza jej granicami. Dla ostrożności...towarzyszyłem mu przez kilka godzin. Nie mogliśmy przecież obdarzaćfarmera pełnym zaufaniem. Liczę na to, że łupieski skarb nigdy już nie
zostanie wydobyty. Zbyt wiele zła spowodował.
Na tym nasze wędrówki jeszcze się nie zakończyły. Z kolei
udaliśmy się z O’Brienem do Santa Rosa. Stary farmer podczas spotkania zżoną i synem okazał znacznie mniej radości, niż tego można było się
spodziewać. Z Santa Rosa — już z całą rodziną O’Brienów — wyruszyliśmyna pogorzelisko farmy. Przypuszczałem, iż jej właściciel będzie rozpaczał na
widok zmarnowanego dorobku paroletniej pracy. Jednakże pomyliłem się.Wykazał dużo hartu ducha. Widocznie pod wrażeniem śmierci przyjaciela
szkodę materialną uznał w tych okolicznościach za rzecz małej wagi.
Tego samego dnia pożegnaliśmy się z rodziną 0'Brienów. Dodam,że za zgodą Karola i Pehnulte koń, którego dosiadał Colorado, został
przekazany Samuelowi O'Brien.
Spory szmat drogi towarzyszył nam Pehnulte, namawiając do
odwiedzin jego obozowiska. Przypuszczam, iż pragnął, abyśmy byliświadkami nagany, jakiej zamierzał udzielić Małemu Jeleniowi. I właśniedlatego — odmówiliśmy! Nie chcąc naszą obecnością do reszty pognębićczłowieka, który działał chyba w dobrej wierze, chociaż w złej sprawie.
Zresztą po niebie gnały już jesienne chmury, a zimny wiatr dotkliwie dawał
się we znaki. Zbliżała się najprzykrzejsza w tych stronach pora roku.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 296/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
296
Rozstaliśmy się więc zwodzem Apaczów Mescalero,
obiecując którejś wiosny
zawitać tu znowu i razem ruszyćdo Meksyku, do hacjendy don
Gonzalesa. Bo i z tej podróżymusieliśmy obecnie
zrezygnować. Tyle czasu zajął
nam pościg za niedobitkamibandy Lessera.
A teraz...
Cóż? Fajkę Coloradomam u siebie, w Milwaukee.
Wisi na rzemyku na ścianie wmoim lekarskim gabinecie.
Spoglądam na nią często i nie żałuję, że ją zabrałem. Pozwala mi myśleć o
starym traperze jako o kimś kto nadal żyje, tylko odjechał daleko, daleko.
Dalej niż sięgają zielone prerie Nowego Meksyku.
K O N I E C
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 297/299
Przez Góry i Prerie – Tom 4
Wiesław Wernic – COLORADO
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
297
Nota edytorska
COLORADO – czwarta książka cyklu westernowego Wiesława Wernica PrzezGóry i Prerie.
Doktor Jan i Karol Gordon spotykaj ą w Nowym Meksyku starego
tajemniczego trapera. Charakterystyczna postać jest znanym na Dzikim
Zachodzie zar ówno biał ym jak i Indianom westmanem o preriowym imieniu
Colorado. Pomagaj ąc farmerowi zał agodzi ć spór z Indianami,
niespodziewanie wpadaj ą na trop oszukańczej szajki, kt órej przyw ódca
podszywa si ę pod Karola Gordona. Przest ę pca okazuje si ę dobrym
znajomych obu przyjaci ół . Przy okazji poznaj ą zagmatwaną histori ę życia Colorado.
W ksi ążce Autor wprowadzi ł do akcji miejsca, kt óre znane są z mayowskiego OLD
SUREHANDA, a opis napadu na dyli żans można, co prawda dość pobieżnie , skojarzy ć z
epizodem z filmu CZŁOWIEK KTÓRY ZABIŁ LIBERTY VALANCE’A z Jamesem Stewartem i Lee
Marvinem.
Po raz pierwszy tak że, w powieści pojawiaj ą si ę kobiety (oczywi ście poza Katarzyną , gosposi ą
Doktora), odgrywaj ące drugorzędne role. W następnych tomach Autor coraz częściej będzie
wprowadzał kobiety do znaczącego udział u w akcji.
Postacie występujące w Tomie IV (oprócz Doktora Jana i Karola Gordona): Colorado (Samuel Lytton), Sam O’ Brien, Lucy O’ Brien, Gilbert Freeman, Roger Drake, Tom
Lesser, Francis Dawson, Davy Paterson, Tom Lesser, Gerald Pool, Gabriela Greig, karczmarzGreig, kowal Carter, Iszarshiutuha ( Mały Jeleń ), Pehnulte, Ostra Strzała, Bawole Serce,
Indianie Apacze Mescalero i Lipan.
Miejsca związane z akcją powieści (oprócz Milwaukee): Santa Rosa, Blue Water, Alczeze-czi
(Mały Las) , Nargoleteh-tsil (Deszczowa Góra ), Little Price, Dolina Śmierci.
8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO
http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 298/299
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
298