04_Wiesław Wernic_COLORADO

299
 

Transcript of 04_Wiesław Wernic_COLORADO

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 1/299

 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 2/299

 

Indeks: 00141/2013/11/W_04

Opracowanie edytorskie: Jawa48 ©

na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych 

Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak

w części jak i w całości. Listopad 2013

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 3/299

 

Prawa autorskie

należą do autora autorów ilustracjiWydawnictwa CZYTELNIK

ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych i

prawnych mających lub roszczących sobie takie prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu stanowią źródło danych o

naszej kulturze literaturze i historii stanowią własność publiczną a ich

rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu. 

Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną

z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.

Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym

podobne bez zgody autora edycji zabronione.

Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia

zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 4/299

 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 5/299

 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 6/299

 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 7/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

 Spis rozdziałów  

Tak się zaczęło  str. 9

Tropy nad wodą  str. 27  

Tropy po raz drugi str. 40

Dymy nad prerią  str. 58  

W niewoli str. 71

Ognisko w lesie str. 88

Pościg  str. 103

 Samotny jeździec   str. 126

Dom na pustkowiu str. 136

Nocna wędrówka  str. 152

 Samotny trop str. 168

Pułapka  str. 183

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 8/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

Pehnulte str. 196

Deszczowa Góra  str. 212

Przed walką  str. 229

Tajemnica starego trapera str. 244

Tajemnicy ciąg dalszy   str. 263

Ostatni strzał   str. 287

Nota edytorska str. 297

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 9/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

I  

T a k s i ę z a c z ę ł o  

Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznejściany polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy

przepuszczały pierwszy dzienny brzask. 

Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić

towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby.  

Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem

żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją

pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałemsenny głos Karola: 

— Co tam robisz, Janie?

— Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek. 

Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła

cisza.

Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągałsię czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chybaczłowieka, z bramą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą

długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać byłoniezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzieprzeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia — 

dalekie pasmo Gór Skalistych. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 10/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

10 

Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna

rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej

strony atramentową ścianą lasu. 

Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry

stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnymkonturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie,

bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało misię, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca dowodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów —  nie

mogłem stwierdzić. 

Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną.Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się zziemi, z ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ścianyogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwnyczłowiek. 

—  Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie wzimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...  

Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą wpołowie wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przezchwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego

legowiska.

Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy

już wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego

lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak strzelił,

aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewoodsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z

kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały w swejnieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej zczarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało nalufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół

ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 11/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

11 

—  Jak w teatrze —  szepnąłem do Karola. —  Albo jak w cyrku...

Któż to jest, u licha? 

Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy.Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję  szala

(którego końce spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzezcytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru. 

Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechałgalopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie,  że koń

wyrzucił kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie. 

—  Witam podróżnych. —  Głos miał nieco chropawy, aleprzyjemny dla ucha. — Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogiprowadzą? 

Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tękrótką chwilę przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się jużtak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala

zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielonespodnie, pełne łat i cer, przybrały  barwę szarozgniłą. Jedynie buty

wyglądały solidnie. 

— Jestem Colorado — rzekł jeździec. 

Skinąłem głową. 

Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o

hiszpańskiej nazwie Santa Rosa —  pamiątka z czasów konkwistadorów — 

gospodarz obskurnej t awerny powiedział: 

— W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze ażzbyt schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: — Przed wami

wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się niespieszy.

—  A kto to jest? —  zagadnął Karol. —  Nie byliśmy nigdy w tychstronach.

Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 12/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

12 

— Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto tonie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po

trochu, a jednocześnie... niczym.

Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i

odwrócił się do nas plecami. 

A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać,

że jest to po prostu przezwisko. Kolorado — to imię wielkiej rzeki mającej

swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 13/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

13 

Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie —  jak

określano te ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał,

albo nie czynił tego wcale. 

— Ach, Colorado... — powtórzyłem. 

— Słyszeliście o mnie? 

—  W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, todopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.  

Uśmiechnął się. 

—  To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi wgospodzie “El Paso" jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długimnazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus!Chętnie wskażę gospodę lepszą niż “El Paso" i znacznie tańszą, bo...bezpłatną. 

Zawrócił konia. 

— No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy. 

Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi

mamy przyjąć to niespodziewane zaproszenie. 

Karol rozstrzygnął sprawę: 

—  Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosazdarto z nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe... 

— A wiedzie, wiedzie.

Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy

gościniec świata. 

Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach

tkwiło prawdy, a ile fantazji — nie sposób odgadnąć. 

—  Tak, tak, koledzy —  mówił —  przyjemna jest konna jazda.

Przedkładam ją ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek. Oczywiście,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 14/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

14 

jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również?Pierwszy raz tutaj?

A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:  

— W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.

— Napady? — zagadnął Karol. 

— Zdarza się. Apacze, Komancze, Indianie Pueblo, no i oczywiście

dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze

wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy.Ubranka jak z igły...

— A pan dawno tutaj? — zapytałem. 

—  Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki wPromptory Point...

Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden,wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na

świecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed

piętnastu laty!

— Bawił pan tam z rodzicami? — zapytałem niewinnie. 

Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu potwarzy.

— Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że

nie była to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie,

jak preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgocizbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie

gorąco, a wiatr podnosi tumany kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie

znacie.

— Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie — wtrąciłem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 15/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

15 

Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydałomi się, że mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne

uczucie.

— Nie wyglądacie na blagierów — stwierdził po chwili milczenia.

— Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.

— Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?  

Znowu zerknął na mnie: 

— W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwszepowstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe

walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próbyzgromadzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezerwacie. GenerałowiCrookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić

na wyznaczonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedychce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziejodwiedzają nawet Meksyk, przekraczając Rio Grandę1 albo posuwają się z

biegiem Kolorado i... szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro...któż odgadnie? Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Mescalero, ApaczeTonto, Apacze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi

panowie. Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udaćsię w inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą,

nie moja rzecz.

Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia

uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas

jak zaklęty w kamień. 

Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka

porosłą trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz całaprzestrzeń migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały sięw podmuchach ciepłego wiatru i z suchym szelestem biły po końskichnogach.

1

 Rzeka graniczna pomiędzy USA a Meksykiem, zwana również Rio Bravo. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 16/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

16 

Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnieznużenie. Jakże jednostajny krajobraz! Z nudów począłem przyglądać się

broni naszego nowego towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę. Jak

na człowieka nieco obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające!Powiem krótko: to była zupełnie haniebna broń, nie przynoszącawłaścicielowi zaszczytu. Nie wierzyłem własnym oczom: lufa jakby niecokrzywa, a na dobitkę w dwu miejscach przytwierdzona do łożyska drutem!

Kurek —  jak w muszkietach z ubiegłego stulecia. Chyba to “coś" należało

nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego eksponatu można strzelać? Akolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nierównej powierzchni. Wyglądało nato, iż wielokrotnie musiała zastępować... młotek. O broni  krótkiej niewiele

mogłem rzec. Z bardzo głębokich i zniszczonych futerałów pasa sterczałytylko czarno lśniące uchwyty. 

Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad srebrzystym

strumykiem, gdzie trawa rosła gęściej, a malutki jałowcowy zagajnik rzucał

nieco cienia. Obaj z Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Coloradopostąpił inaczej. Obszedł najpierw oba brzegi strumyka, z kilkanaście chybajardów, potem zniknął wśród jałowców, by wreszcie wyłonić się z gąszczu,

lekko pogwizdując. 

— W porządku — oświadczył. — Stary Colorado wszystko dobrze

przepatrzył. Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chceciestracić pewnego dnia swego pięknego uwłosienia głów lub zwiększyćciężaru ciała o wagę jednej kuli. 

Zajął się rozsiodłaniem konia. 

Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicjuszy. Za takichnas przecież uważał. Spojrzałem wymownie na Karola i wzruszyłemramionami. Colorado musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swejczynności, dorzucił: 

—  Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyćczłowieka, który zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 17/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

17 

— I nie trzeba się też obrażać — próbował go udobruchać Karol.— Mój przyjaciel na pewno nie ma takiego doświadczenia, ale przecież coś

niecoś świata oglądał. 

—  Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee...

gdzie tam! Prędzej z okna kolejowego wagonu. 

Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój

towarzysz trącił mnie w ramię. 

— Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colorado — powiedział

spokojnie. — Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała jazdy

koleją. 

— Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie nazasiedziałych mieszczuchów, którzy wybrali się na letnią wycieczkę. Wasz

ubiór, wasza broń... Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy  ognisko. Nie

znoszę zimnego jedzenia w najgorętsze nawet dni.  

Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmolonym,pogiętym garnkiem, który wydobył z juków, powędrował po wodę. 

— Nieprzyjemny typ — mruknął Karol. 

—  Raczej dziwny —  odparłem półgłosem i  począłem ścinać

jałowcowe gałązki. Kiedy zgromadziłem ich sporą naręcz, cisnąłem namiejsce, z którego Karol usunął myśliwskim nożem trawę. Tak

postępowaliśmy zawsze podczas obozowania na prerii. Karol był pod tym

względem pedantem. Niegdyś żartowałem z takiej ostrożności, ale jedenwidok pożaru stepu zmienił mój pogląd.  

Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Potem ukląkł,zgarnął nieco chrustu i wydobył z głębin przepastnej kieszeni

najprawdziwsze krzesiwo. Z trudem powstrzymałem uśmiech. Z koleiColorado wyjął blaszane pudełeczko z hubką. Szczęknął krzemień o metal,błysnęły iskierki, uniósł się szary słupek dymu, a w chwilę później buchnął

płomień. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 18/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

18 

—  Gotowe —  stwierdził i postawił bokiem do ognia pogiętenaczynie. Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda poczęła bulgotać, wsypaliśmy

zmielonej na pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia. Natychmiast

odwzajemnił się wręczając każdemu z nas po sporej garści pemikanu — suszonego, zmielonego mięsa, wspaniałej potrawy, przyrządzanej odwieków przez wszystkie chyba plemiona indiańskie Północnej Ameryki.Dołożyliśmy do tego nieco sucharów zabranych na drogę jeszcze w

Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy wreszcie nabiliśmy fajki

tytoniem, zapytałem: 

— Nie używa pan zapałek? 

—  Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co prawda próbowaćdwoma kawałkami drewna... 

— Raczej kołkiem i deseczką — wtrąciłem. 

— O, znacie ten sposób? — zdziwił się. 

— Znamy — stwierdził Karol. —  Jest jednak zawodny. Kiedyś poulewnym deszczu żaden z wojowników Czarnych Stóp nie mógł wykrzesać

ani iskierki.

— Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Służy mi od wielu lati nie psuje się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?  

— Colorado — odezwał się mój przyjaciel — lepiej rozstańmy się.

Wolę stracić bezpłatną gospodę niż wysłuchiwać pańskich złośliwości. 

Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się

tylko skurczyła nieprzyjemnie. —  Złośliwości? —  powtórzył. —  Tacy jesteście drażliwi. Kto lubi

złośliwości? Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę. 

—  Colorado! —  krzyknąłem podrażniony. —  Rozstańmy się wspokoju. Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.  

— Co? — spojrzał na nas uważnie. — Wielki Bóbr? Niby kto? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 19/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

19 

Wskazałem palcem na Karola: 

— To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kanadzie, ale nie tylko

tam...

Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.  

—  Ludzie —  powiedział jakby wzruszonym głosem —  czy to

prawda?

— Ale uparty — mruknąłem. 

— Jeśli to prawda — ciągnął pomijając milczeniem moją uwagę — 

to wy dwaj zlikwidowaliście przed rokiem jakąś bandę w Arizonie, tak?Słyszałem coś o tym. 

Karol skinął głową, a ja dodałem: 

— Było nas tam więcej..: 

—  Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Prawdziwychwestmanów coraz mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać

się będą już tylko hodowcy bydła. A pan — zwrócił się do mnie — musi byćtym lekarzem, który pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć

prawdy jest w tym, co mi o was opowiadano, jesteście zuchy, co się zowie!Zmylił mnie wasz wygląd. 

—  Nasze nowe ubrania? —  zapytałem złośliwie. —  i nasza broń,która nie rozpada się w kawałki?  

Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się. 

—  To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór oniczym nie świadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka,  coś o nimmówi. A co się tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela. 

Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór zazlikwidowany.

— Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumieniem? — zapytałemzajmując miejsce przy ogniu. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 20/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

20 

—  Mogę ci na to odpowiedzieć —  wtrącił się Karol. —  Colorado

odnalazł czyjeś tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się tak

beztrosko.

—  Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie

mylę. I odjechał, ot tam — wskazał ręką. 

— Jak pan na to wpadł? 

—  Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jednosprawdzenie wystarczy. Dlatego dałem spokój poszukiwaniom.  

Mruknął coś do siebie, a później poinformował: 

— Trzech ich było tutaj. 

— Czerwonoskórzy? — zapytałem. 

—  Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa

razy słońce od tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koństąpał bardzo dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a złodziej

nie poznał się w czas. 

Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek. 

— Dlaczego?

— Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że będę używał tego

tytułu. 

— Proszę... 

—  Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wybiera się naprerię, takiego wierzchowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie przecież, jak

koń chodzi: lewa noga przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia

i lewa tylna. Ale niekiedy trafia się takie zwierzę, które posuwa się bokami.  

— Jak to?

—  Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe.

Zupełnie jak wielbłąd. Powiadają wówczas, że chodzi kroczem albo  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 21/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

21 

skroczem, albo że ma skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzoszybkie.

— No więc! —  Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady,

że nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. Jednego takiego konia bez trudurozpoznać by można w całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi

takiego zwierzęcia na prerię. 

Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową. 

—  No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, doktorze, to żadenkoniarz.

Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, chociaż potrafię naoko odróżnić chabetę od dobrego wierzchowca. 

—  Ba —  podjął znów Colorado. —  Są inne, jeszcze gorsze, alepoznać się na nich można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie.Trzeba panu wiedzieć, że istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają

tylnymi kopyt ami o przednie. Jeśli jeździec w porę się nie zorientuje i nie

będzie mocno ściągał cugli, konik przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesiesię więcej. Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się “ścigają". Tofachowe określenie. 

— Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado? 

— Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było wArizonie.

Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:  

— Może później, to długa historia. 

Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z

licznych kieszeni swego przyodziewku i wydobył z niej najprawdziwszy

zegarek. To było dla mnie zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Tendelikatny przyrząd, tak mało odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy

westman regulują swój dzień według położenia słońca, a noc według

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 22/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

22 

gwiazd i zaręczam wam, iż nawet ja nie odczuwałem braku jakiegokolwiekinnego czasomierza!

Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno porysowany ibłyszczący od stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną

kopertę i spojrzał na tarczę. 

—  Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie

Sama O'Brien, zbierajmy się. To mój imiennik — dodał — ja jestem równieżSamuel. No, szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można wpaść w

jakąś dziurę albo wprost w ramiona Mescalerów, Lipanów, Tantów, czy jaktam jeszcze się wabią, innymi słowy: Apaczów. Mnie co prawda skalp nie

grozi, ale wy obaj macie dość bujne czupryny. 

Tak gadając zabrał się do siodłania konia. Ruszyliśmy za jegoprzykładem. 

— Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? — zapytałem. 

— Mnie? — wrzasnął dopinając popręgu. — To im się nie udało inigdy nie uda! Spójrzcie! 

Zerwał kapelusz z głowy — 

była naga jak kolano. 

—  W młodościprzechodziłem jakąś paskudną

chorobę —  wyjaśnił —  a po niej

wszystkie włosy mi wypadły. 

—  Tyfus plamisty — stwierdziłem. 

—  Może i tak. Doktor lepiej

się na tym zna. 

—  Miał pan szczęście, Colorado —  zauważyłem. —  Tanim

kosztem się pan wykręcił. Najczęściej to się umiera. 

— Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 23/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

23 

Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potemgalopem.

Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarczadobiegła horyzontu, zgrzani, zakurzeni i szczęśliwi na widok ludzkiego

domostwa, wjeżdżaliśmy w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernympodwórcu, wznosiła się budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami

i dachem spadzistym, pochylonym w jednym kierunku. Na nasz widok

wybiegł podrostek ze strzelbą w garści. 

—  Jak się masz, George? —  zawołał Colorado. —  Odłóż tępukawkę. Gdzie ojciec? 

— Ach, to wy!

W t ej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy

mężczyzna, z odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, oruchach energicznych i twarzy spalonej na brąz. 

—  Halo, Sam! —  krzyknął znowu nasz przewodnik. — 

Sprowadziłem gości. 

—  Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Proszę w mojeniskie progi. George, zawiadom matkę — a kiedy chłopak oddalił się, zacząłwypytywać Colorado: — Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglądałem.  

— Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pewien, czy ta buda

stoi jeszcze na swoim miejscu.

— A dlaczegoż nie miałaby stać? 

—  Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grandę, zanim w tychstronach domy rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczastutaj nie znajdziesz.

—  Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie —  zwrócił się donas.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 24/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

24 

Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznegownętrza. Malutkie otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na

dworze poczęło zmierzchać. 

— Siadajcie!

Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli  na ciężkie,ledwo oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny

stół. 

—  Colorado od czasu do czasu lubi straszyć —  uśmiechał się

gospodarz — ale tu kraj spokojny i nie ma się czego obawiać. 

— Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, popatrz dobrze. Oni

i obawa!

Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Niemogliśmy pojąć, o co mu chodzi. 

—  Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno słyszałeś. Żebyświedział, że to właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie. 

O'Brien spojrzał na nas pytająco. 

Kiwnąłem głową, ale dodałem: 

— Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesiątek. 

Farmer roześmiał się: 

—  Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem.

Mówiono, że zrobiliście porządek w Arizonie. Sami czy nie sami... nieważne.  

Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapalone świece w

prymitywnych lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole zimne igorące mięso i zajęła miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu rękę. Tak oto

miałem przed sobą typową rodzinę osadniczą, przedstawicieli wielkiej

masy drobnych rolników, jacy od dziesiątków lat parli na zachód, szukającurodzajniejszych, a przede wszystkim obszerniejszych od dotychczas

uprawianych terenów. Jeszcze w roku 1861 niezmierzone ziemie

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 25/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

25 

rozciągające się między doliną Missisipi a Kalifornią stanowiły kraj prawiedziewiczy. Żyło tu nie więcej niż pół miliona ludzi, a po pustych obszarach

wędrowali swobodnie Indianie, których liczba sięgała trzystu tysięcy. Na

północy Siuksowie (a raczej —  prawidłowo —  Dakoci), na zachodzieCzejenowie i Arapahowie, na południu Apacze, Komańcze i szeregmniejszych plemion. W trzy lata później, w roku 1864, co najmniej 150tysięcy osób wywędrowało z terenów leżących nad Missouri na Daleki

Zachód. Jak obliczano, w jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75

tysięcy ludzi z 75 tysiącami sztuk bydła, 30 tysiącami koni i mułów, 22tysiącami ton bagażu załadowanego na wielkie wozy. Wielu z nich dążyło wgóry szukać “skarbów", wielu było włóczęgami, ale potężną grupę stanowili

ludzie pragnący zaorać  i obsiać niczyje dotąd i nie tknięte pługiem stepy.Teraz, w 1884 roku, na dawnych pustkowiach rosła pszenica, ogromniały

stada domowego bydła i wznosiły się błyszczące świeżością ściany zagród.Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego południowych i

południowo-zachodnich partiach częściej spotykało się płową zwierzynę

czy indiańskiego wojownika niż farmera. W takim kraju znajdowaliśmy sięobecnie: Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem przy blaskuluksusowych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o milę dalej, poza

linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna głusza, nie zbadanajeszcze przestrzeń lasów i stepów, przecięta rzeczkami o nie ustalonych

nazwach, poprzedzielana pasmami górskimi o szczytach, na które  nikt

jeszcze się nie wspinał. Takim był Nowy Meksyk, obszar nie posiadającypraw stanowych, rzadko zaludniony i pełen niespodzianek witających

podróżnego. 

Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego

świtu, gdy wychylony przez okno obserwowałem daleką przestrzeń,podwórze otoczone płotem i Sama – Colorado leżącego tuż przy ogrodzeniu. 

Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błysnęły różowopierwsze zorze. W ich ł łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców

galopujących otwartą płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na chwilę,a potem ukazali się znowu na drugim brzegu. Odjąłem szkła od oczu,wychyliłem się jeszcze bardziej przez otwór i powiedziałem półgłosem w

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 26/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

26 

kierunku śpiącej na dole postaci. Głos mój w porannej ciszy zabrzmiałczysto i wyraźnie:

— Colorado, wstawaj! Indianie… 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 27/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

27 

I I  

T r o p y n a d w o d ą  

A teraz — nieco wyjaśnień. Od paru lat stało się moim zwyczajemw okresie wiosny opuszczać miasto, w którym spędzałem zimę. Nauczył

mnie tego Karol Gordon, znakomity traper, noszący również przydomek

Wielkiego Bobra, nadany mu przez plemię Czarnych Stóp zamieszkującekanadyjską prerię. 

Karol Gordon w wyniku nieszczęśliwego wypadku (spotkania zszarym niedźwiedziem) odniósł poważne rany. W efekcie —  trafił naoddział chirurgiczny szpitala  w Milwaukee nad jeziorem Michigan. To był

rok 1880, a ja pełniłem w tym właśnie szpitalu funkcję zastępcy naczelnegochirurga. Reszty łatwo się domyślić. Karol stał się moim nieodłącznym

towarzyszem i on to właśnie wiosną 1881 roku namówił mnie na wyprawę  

w głąb kanadyjskiej prerii, by odwiedzić plemię Czarnych Stóp. Z tejwyprawy wróciłem dopiero jesienią, pełen energii i zachwytu nad

wspaniałym pejzażem tamtego kraju. Wiosną następnego roku wyruszyłem

w te same strony. Wówczas to czarodziej Czarnych Stóp  nadał mi imięOrlego Pióra. Jak byłem z tego dumny — nie sposób opisać. 

Żeby wreszcie zakończyć te wspominki, dodam, iż w roku

ubiegłym (to znaczy 1883) bawiliśmy na terenie Arizony, dokąd Karol udałsię ze specjalną misją mającą na celu zażegnanie niepokojów, a nawetzbrojnych wystąpień największego z tamtejszych plemion

czerwonoskórych, Nawajów. W wyniku tego przedsięwzięcia zawarliśmyznajomość z szeregiem interesujących osób, między innymi z don PedroGonzalesem, hacjenderem przybyłym wraz z córką z Meksyku. On to

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 28/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

28 

zobowiązał nas do odwiedzenia go przy najbliższej okazji. Okazja —  

oczywiście — nie zdarzyła się i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek

mogła się zdarzyć. Bo jakiż interes do załatwienia mogłem mieć w tak

odległej krainie? Postanowiliśmy więc z Karolem rzecz całą odwrócić:jechać do Gonzalesa, a po drodze zwiedzić Nowy Meksyk. Dlaczego właśnieNowy Meksyk?

Widzę —  wbrew swym pragnieniom. —  iż sprawy nie da sięjednak streścić w paru zdaniach. Wybaczcie! 

Otóż w roku ubiegłym poznaliśmy wodza Apaczów Mescalero,imieniem Pehnulte, co znaczy w języku tego narodu: Wielki Jeleń. Nie tylko

poznaliśmy, ale —  Karol i ja —  wypaliliśmy z nim kalumet, czyli fajkępokoju. Jakie to ma znaczenie we wzajemnych stosunkach międzyIndianami a białymi, nie potrzebuję chyba wyjaśniać. Ale na tym sprawa się

nie zakończyła. Bo oto, znowu we dwójkę, zdołaliśmy Apacza wyciągnąć zsamego środka paszczy śmierci. Stało się to również w Arizonie, w ponurej,na odludziu leżącej jałowej dolinie. W niej dopadliśmy po długiej pogoni

niebezpiecznego złoczyńcę, prowadzącego od lat podwójny żywot: raz

właściciela gospody w małym miasteczku, raz przywódcy bandy rabusiów.Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, któremu nieco pomogliśmy,

herszt bandy został zdemaskowany. Jako gospodarz saloonu żył pod

nazwiskiem Toma Lessera. Czy było ono prawdziwe, czy nie —  to sprawa

obojętna. Lesser w ostatniej chwili zdołał nam umknąć i teraz buja gdzieśpo świecie. Najprawdopodobniej przedostał się do Meksyku, graniczącego z

Arizoną. Wspominam o nim dlatego, że podczas pościgu Apacz o mało sięnie zabił. Stało się to we wspomnianej już przeze mnie dolinie, która nosi

nazwę Doliny Śmierci. Lesser uciekał z niej jadąc konno wąziutką, skalistąpercią, stopniowo wznoszącą się w górę po zboczu. Gnaliśmy za nim wetrójkę: Pehnulte, Karol Gordon i ja. Lecz Apacz dosiadał najściglejszego

konia, wyprzedził nas znacznie i byłby z wszelką pewnością schwytałLessera, gdyby nie obsunął się nagle spory kawał skały. Koń stoczył się na

samo dno doliny. Jeździec potrafił uchwycić się występu stromego zbocza.W ostatniej chyba sekundzie zdołaliśmy rzucić lasso i wciągnąć wiszącegona ścieżkę. Pamiętam słowa, z którymi wówczas Apacz do nas się zwrócił: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 29/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

29 

—  Gdyby nie moi biali bracia, leżałbym tam —  wskazał nawidniejącą pod nami na głębokości kilkudziesięciu jardów przepaść. — 

Pehnulte nigdy im tego nie zapomni.2 

I tak zyskaliśmy sobie wiernego sprzymierzeńca. Teraz,

wybrawszy się w drogę do siedziby don Pedro, postanowiliśmy najmniejnam znaną jej część przebyć konno. Wyjechałem pociągiem z Milwaukee

wraz z Karolem Gordonem pewnego wczesnowiosennego dnia, wioząc zesobą broń i uprząż. Wierzchowce mieliśmy nabyć później. I tak też się stało.Obraliśmy marszrutę wiodącą poprzez tereny Arizony, którą zamierzaliśmy

przeciąć po linii ukośnej, aby jak najkrótszą drogą dotrzeć do granicy

Meksyku i Stanów. 

Koleją przebyliśmyIllinois i Kansas, dążąc wprost

na południowy zachód aż domiejsca, w którym tory skręcaływ kierunku Los Angeles. Tam

pożegnaliśmy się z szynami irozpoczęli wędrówkę przezobszar Nowego Meksyku. Teren

olbrzymi, słabo jeszcze

zaludniony i prawie

pozbawiony dróg. 

Dlaczego więc takąwybraliśmy trasę zamiast

jechać dalej w wygodnym

wagonie?

Dlatego, że pragnęliśmy odwiedzić Pehnulte. Wiedzieliśmy, iżApacze Mescalero kręcą się gdzieś po Nowym Meksyku. Właśnie — gdzieś.

To jest chyba najbliższe prawdy określenie. To znaczy: możemy ich spotkać

wszędzie lub nigdzie. Indianie wędrowali tu i tam, pojawiali się w najmniejspodziewanym czasie i miejscu.

2

  Przygody opisane w książce SŁOŃCE ARIZONY. [JW48] 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 30/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

30 

Po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce minęliśmy domek zwerandą, przez nikogo nie zamieszkany, opatrzony (na wielkiej tablicy)

napisem: “Blue Water": Poszliśmy szukać tej “niebieskiej wody".

Odkryliśmy ją bez trudu w postaci małej rzeczki wesoło bulgocącej po dniez żółciutkiego piasku. Nie była zresztą bardziej niebieska niż wszystkie innerzeki Ameryki Północnej. Autor napisu musiał mieć sporo fantazji.  

Widok wody bardzo

mnie ucieszył —  okazja do

zmycia z siebie kurzu drogi.

Jeszcze większą naszą radość

spowodował widok znadbrzegu: wznoszące się wpobliżu zabudowania. 

—  Tego nam

najbardziej potrzeba — 

zauważył Karol. —  Tego

oczekiwałem, chociaż

informatorzy często się mylą, a budynki w tych stronach potrafią szybciejginąć, niż się je wznosi. Mamy przed sobą czyjeś gospodarstwo. A jak

gospodarstwo, to i konie.

—  Ciekaw jestem, co byś począł, gdyby okazało się, iż “Blue

Water" to pustkowie?

— Nie wyznacza się przystanków kolejowych w szczerej pustyni.Bo i po co? Nikt nie wsiądzie, nikt nie wysiądzie. Towarzystwa kolejowe

wiedzą, co czynią. Idziemy. Pomaszerowaliśmy skrajem rzeczki, potem w bok, wydeptaną w

rzadkiej trawie steczką. Zawiodła nas prosto przez otwartą na ścieżajbramę na podwórze, na które właśnie wytaczano wóz ze stojącej w głębiszopy. Dwu ludzi w rozpiętych koszulach i poplamionych spodniachciągnęło za dyszel, a trzeci, nieco schludniej odziany, prowadził konia

wlokącego za sobą długą uzdę. Ujrzawszy nas zestawił zwierzę i podszedł.

Nasz wygląd musiał natychmiast zorientować go w sytuacji: nieśliśmy na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 31/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

31 

plecach siodła, derki i całą resztę uprzęży. Stanowiło to ciężar niemały ichociaż na niebie zaledwie wstał ranek — raczej chłodny — byłem mokry

od potu.

—  Szukacie koni? —  i nie czekając na odpowiedź dodał: — 

Chodźcie ze mną, coś wam pokażę. 

Ruszyliśmy bez słowa. Jakieś sto jardów w bok znajdował się

corral. Tak w tych stronach — z hiszpańska — zwano zagrodę dla koni. Byłato budowla bez dachu, ogrodzenie zbite z grubych belek, sięgające piersi

człowieka. Tworzyło spory kwadrat, pośrodku którego pasło się pięćwierzchowców. Cisnąłem —  z westchnieniem ulgi —  swój ładunek na

ziemię, przysięgając nie dźwigać go ani przez minutę dłużej. Karol uczyniłpodobnie. Zdaje się, że i jemu dopiekło. 

—  A teraz, dżentelmeni, spójrzcie! Każde zwierzę innej maści.

Możecie wybierać, jeśli tylko posiadacie gotówkę. 

Istotnie, było w czym wybierać. Najbardziej przypadł mi do gustu

koń czarny jak smoła, z białą plamką na czole. Głośno wyraziłem swójzachwyt, być może zbyt żarliwie, bo Karol trącił mnie łokciem w bok. Bałsię, że w ten sposób podbiję cenę. Farmer popatrzał na mnie przeciągle izapytał: 

— A pan dobrze jeździ? 

— No, nie najgorzej... chyba.

— Nie najgorzej? Nie radzę brać tego konia. Jest trochę narowisty,potrzebuje silnej ręki i bardzo dobrego jeźdźca. Przynajmniej przez

pierwsze kilka tygodni. Później się przyzwyczai.  

— Ależ... — usiłowałem zaprotestować, boleśnie dotknięty w swej

jeździeckiej dumie. 

—  Daj spokój, Janie —  przerwał mi Karol —  jeździsz zupełnie

nieźle, ale ten koń wygląda nieco groźnie. To raczej nie dla ciebie.

— Jak uważasz — mruknąłem urażony. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 32/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

32 

— Doskonale, Janie. Zdaj się na mnie. 

Wzruszyłem ramionami. Karol wybrał dwa wierzchowce, ale nie

było wśród nich karosza. Kiedy przyszło do ustalenia ceny, okazała się zbytwygórowana, jak na nasze możliwości. Wówczas wybrał dwa inne, lecz i

tym razem nie było wśród nich karego. Znowu farmer zażądał zbyt wiele.  

— Ha — westchnął mój towarzysz — nie będzie handlu. Idziemy,

Janie, dalej...

Zmartwiałem. Perspektywa dalszego marszu z siodłem na karku

była przerażająca. Ale cóż mogłem począć? Zarzuciłem na plecy ładunek,

który wydał mi się jeszcze cięższy, i ruszyliśmy w kierunku bramy. Chwilkętrwała cisza, a potem: 

— Poczekajcie panowie! Przecież jakoś dojdziemy do ładu.  

Stanęliśmy: 

— Weźcie karego 

— Jak to! — krzyknąłem: — Sam pan odradzał..: 

— Bo to nie koń dla każdego, ale pański towarzysz da sobie z nim

radę. Ja znam się na ludziach. 

Teraz dopiero zaczął się targ. Kiedy dziś o nim wspominam,

wygląda nawet zabawnie, ale wówczas nie było mi do śmiechu. Lękałem się,iż transakcja znowu nie dojdzie do skutku. Co prawda tym razem gospodarzaż trzykrotnie obniżał cenę, ale ciągle pod warunkiem nabycia karosza. A

Karol zgadzał się na każdego innego konia, byle nie na tego. W końcu uległ i

ze zniechęconą miną przystąpił do szczegółowych oględzin naszychnabytków: karego i przeznaczonego dla mnie gniadosza. Potem założyliśmyuprząż i wskoczyli na siodła. Gniady zachowywał się spokojnie jak

normalny, przyzwoity wierzchowiec. Ale koń Karola! Najpierw stanął dęba,potem rzucił się prosto na ogrodzenie corralu, wreszcie usiłował rozciągnąć

się na ziemi. Miałem okazję podziwiać, jak doskonale dawał sobie radę mójprzyjaciel. Zabawa trwała przeszło godzinę. Czarny konik lśnił od potu, z

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 33/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

33 

pyska spadała płatami piana, a nogi mu drżały. Dopiero wówczas Karolopuścił siodło, ciężko oddychając. 

—  Coś mi się chyba... należy za... ujeżdżenie... tego diabła —  powiedział przerywanym głosem. 

Farmer roześmiał się: 

—  Zuch z pana. Zapraszam was obu na dobre jedzenie i dobre

spanie. Chyba nie odjedziecie przed jutrem?

Gospodarz zapraszał tak gorąco, że ustąpiliśmy. Zaraz teżpoznaliśmy czterech synów i małżonkę pana Gilberta Freemana.

Wymieniając swe nazwisko farmer z humorem zauważył, iż ono to właśniedoprowadziło go do celu: teraz istotnie czuje się wolnym człowiekiem3.

Z długiej rozmowy prowadzonej przy obficie zastawionym stolewynikło, iż Freeman przed paru laty był dzierżawcą skromnego

gospodarstwa w okolicach Nowego Jorku, że zebrał nieco pieniędzy i przy

pierwszej nadarzającej się okazji powędrował na zachód szukać szczęścia.Od przedsiębiorstwa kolejowego nabył spory szmat ziemi tuż przy torach,

w zamian za co wyznaczono tu przystanek, któremu on sam —  jak sięchwalił —  nadał nazwę “Blue Water". Takie miano nosił strumień, nadktórym mieszkał w stanie Nowy Jork. Stara nazwa przywędrowała wraz zosadnikiem na nowe miejsce.

Zapytałem, jak się czuje na tym gospodarstwie i czy nie był

niepokojony przez Indian. W odpowiedzi usłyszałem chóralny śmiech.Gospodarz natychmiast wyjaśnił, iż odkąd tu przebywają, nie widzieli ani

jednego czerwonoskórego. W przeciwieństwie do białych! —  To znaczy, iż w sąsiedztwie znajdują się jeszcze inne

gospodarstwa — stwierdził Karol. 

— Ależ nie! 

— No to skąd się biorą tutaj osadnicy?  

3

 free man – dosłownie: wolny człowiek. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 34/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

34 

— Nie ma osadników. Ci biali to po prostu pasażerowie pociągówzatrzymujących się w Blue Water. Nie wiem, dlaczego tu właśnie opuszczają

wagony. Chciałbym, aby jechali jak najdalej, na wschód czy na zachód, to

obojętne. Byle nie do Blue Water, bo z tego wynikają tylko kłopoty.  

— Kradną? 

—  Otóż to. Próbują kraść. Każdy gwizd parowozu czy turkot kół

po szynach stawiają nas na nogi. To jest alarm, moi panowie. Najgorszarzecz z tym, że jeden z pociągów zatrzymuje się na długo przed świtem.

Gdyby nie mój czujny sen, nie mógłbym wam sprzedać ani jednego konia.Niedawno przepędziliśmy ich, jak to się mówi, w ostatniej chwili. 

— Kogo?

—  Trójkę. Było jeszcze dobrze ciemno i nie bardzo mogłem

przyjrzeć się twarzom. Zresztą i czasu nie starczyło, uciekali dość szybko.  

— Konno?

— Gdzie tam! Konie mieli zamiar znaleźć dopiero u mnie. Pewnie

liczyli, iż trafią na samotnego farmera. Srodze się zawiedli. Każdy z moich

synów umie trafić w podrzuconą dziesięciocentówkę. 

— Była strzelanina? — zapytał Karol. 

—  W niebo, prosto w chmury. Dla postrachu. Poskutkowało, ale

później przez trzy kolejne noce pilnie baczyliśmy na okolicę. Rozumiecie,

panowie, wędrowali pieszo, nie mogli daleko odejść.  

— Mieli broń? 

— A jakże. Jednak nie ośmielili się jej użyć.  

— Oczywiście sprawdziliście ślady — wtrącił się Karol.

— Ślady? A po co? Kto by je zresztą odnalazł? Wystarczy, że przezkilka godzin powieje wiatr. Wszystko się wygładzi równiutko.  

— To wielka nieostrożność. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 35/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

35 

Farmer popatrzał na nas uważnie: 

—  Nie żartujecie? Przecież od tamtego wypadku minęło... zaraz...

— zastanowił się chwilę. — Dziesięć dni — przypomniał jeden z synów. 

—  Właśnie, dziesięć dni. Musieli dawno odejść albo odjechać,

albo... umrzeć z głodu, bo ze zwierzyną tu trudno. Zresztą nie słyszeliśmyżadnych strzałów. 

— Hm — mruknął Karol — z tego może wynikać, że są teraz dośćdaleko od Blue Water, radzę jednak na przyszłość dokładniej śledzić, dokąd

udają się tacy nieproszeni goście. Chyba... chyba, że zamierza pan zpowrotem przenieść się pod Nowy Jork. 

—  O, nie! Pod Nowy Jork? Ja tu jestem wolny człowiek, a z

koniokradami damy sobie radę. 

Po skończonym posiłku oprowadzono nas po okolicy. Farmerchciał pochwalić się swą orną ziemią. Przechadzka nie była zbyt ciekawa.

Krajobraz monotonny. Z ulgą więc udaliśmy się na zasłużony spoczynek na

pachnącym sianie w stodole.

W gospodarstwie wstawano bardzo wcześnie, dzięki temu

wskoczyliśmy na siodła, zanim zgasły ranne zorze. Głośno żegnani,pognaliśmy konie. 

Karosz mego przyjaciela znowu próbował brykać, ale Karolszybko dał sobie z nim radę. Była to ostatnia próba krnąbrności

wierzchowca, bo później stał się łagodny jak baranek. Jednakże tylko wstosunku do swego pana. Innym nie dawał się dosiąść. Mój gniadosznatomiast nie zdradzał żadnych narowów. 

Kiedy odjechaliśmy od farmy tak już daleko, że nas nikt anisłyszeć, ani widzieć nie mógł, Karol klepnął mnie po ramieniu: 

— Ale zrobiliśmy interes, Janie! 

— Co za interes?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 36/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

36 

—  Trzeba być ślepym, by nie dostrzec, że mój kary tonajprawdziwszy indiański mustang. 

— Przecież nie chciałeś go kupić? 

—  Właśnie! Gdybym zdradził swe zamiary, farmer zaśpiewałbycenę nie na nasze kieszenie. A tak sytuacja się odwróciła. Kiedy usłyszałem,że koń jest narowisty, nabrałem podejrzenia, a ono zamieniło się w

pewność. Indiańskie konie nie znoszą białych i farmer musiał mieć sporo znim kłopotów. Nic dziwnego, ze wolał się go pozbyć za każdą cenę. 

— Ale skąd on takiego mustanga wytrzasnął? 

— Musiał od kogoś kupić. Nie ma już w tych stronach dzikich koni,więc nie schwytał. To jasne. 

Jechaliśmy teraz wzdłuż tego samego strumienia, jakinapotkaliśmy przy kolejowym przystanku. Pewnie wypływał gdzieś z

południowego zachodu, a więc jego bieg zgodny był z kierunkiem obranej

przez nas jazdy. Posuwaliśmy się bez przerwy aż do chwili, w której słońcedosięgło szczytu nieba. Wówczas urządziliśmy krótki popas. Przestrzeń

była otwarta ze wszystkich stron i tylko na zachodzie ograniczało ją pasmozamglonych wzgórz. Nikt więc nie mógł nas tutaj zaskoczyć. 

Rozkulbaczyliśmy wierzchowce, ściągnęli z siebie kurty, koszule i

całą resztę odzieży, aby w płytkim strumieniu zanurzyć się i orzeźwić.  

—  Musimy korzystać z okazji —  gadał Karol kładąc się raz na

lewym, raz na prawym boku w płyciutkim nurcie. Ja szorowałem sięczystym, żółtym piaskiem, uznając to za wspaniały sposób przywracający

sprawność mięśniom, a  dobre samopoczucie sercu i głowie. Karolwydziwiał nad tym moim zwyczajem twierdząc, iż “prawdziwi" traperzy iwestmani nie myją się miesiącami, a zawsze są rześcy, do późnych lat.

Odparłem na to, iż widać nie jestem prawdziwym westmanem i tropicielemśladów, mimo że właśnie dostrzegam bardzo wyraźny odcisk buta naprzeciwległym brzegu, tuż przy linii wody. 

—  Tego oczywiście nie zauważyłeś —  dodałem ze złośliwą

satysfakcją. — Zapewne myjesz się zbyt często. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 37/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

37 

— Co tam? — zainteresował się. 

Wskazałem ręką i począłem spłukiwać z siebie piasek.  

Karol, jak stał, wybiegł z wody i począł krążyć po brzegu zpochyloną głową. Na koniec wyprostował się. 

— To jedyny znak, jaki się zachował. Tu jest gliniasty grunt. Dalej

trawa zdążyła się już wyprostować, chociaż ostatnio nie padał deszcz.Możemy głośno gwizdać na takie tropy. Człowiek, który je pozostawił,dawno stąd odszedł. Ale na wszelki wypadek, popatrzmy jeszcze. 

Karol był zaiste znakomitym tropicielem, jakich już coraz mniej na

kurczących się preriach i w trzebionych puszczach tego kontynentu. Nie

pamiętam, aby kiedykolwiek się pomylił. Przemaszerowaliśmy więc wzdłużbrzegu, on w jedną, ja w drugą stronę. Po chwili dostrzegłem czarną plamę

wypalonej darni, a wokół niej trochę okruchów sucharów, ogryzek cygara inieco kostek i piór jakiegoś ptaka. Ukląkłem nad samą wodą. Tu natrafiłemna kolejne ślady: odcisk obcasa, nieco dalej —  zastygła w mule forma

podeszwy, tuż obok —  zagłębienie kształtu całego spodu buta. Nigdziejednak nie doszukałem się najdrobniejszego nawet odcisku końskiego

kopyta. Człowiek bez konia na takim odludziu? Rzecz przedstawiała sięzagadkowo. A może był tu ktoś z farmy?  

Wyprostowałem się i pomachałem ręką. 

— Ognisko! — krzyknąłem. 

Wzruszył ramionami: 

—  Jak będziemy szukać wszystkich starych śladów, nigdy niedotrzemy do Meksyku.

Ale zaraz począł krążyć wokół wypalonej trawy, jak pies gończy

wietrzący za tropem. 

—  No —  powiedział wreszcie —  albo ja jestem ślepy, albo ciludzie wędrowali pieszo. 

— Ludzie?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 38/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

38 

— Tak. To nie był samotny człowiek.  

— Gdzie masz na to dowody?

—  Przypatrz się tym szczątkom —  wskazał palcem na kupęrzuconych w jednym miejscu kosteczek.

—  Dziki indyk —  stwierdziłem. —  Zaczęła się pora wędrówek

ptactwa. Nic w tym dziwnego.

— Oczywiście, ale rzecz w tym, że największy nawet żarłok nie zje

czterech indyków podczas jednego posiłku. 

— Skąd wiesz, że zjedzono cztery? 

— Bo żaden ptak, jak mi wiadomo, nie posiada czterech par nóg.

Popatrz uważnie. 

—  Do licha... —  zawstydziłem się. Teraz widziałem wyraźnie

osiem ptasich nóg, indyczych. Sam już odnalazłem cztery głowy, co mnie wewłasnym mniemaniu nieco zrehabilitowało, bo Karol właśnie tych głów nie

dostrzegł. Nie dałem jednak za wygraną.  

—  Nieznajomy —  powiedziałem —  mógł upiec cztery ptaki, ale

mięso dwu lub trzech zabrał z sobą na drogę. 

— Zbyt dużo tu kości, ale przypuśćmy, że masz rację. Chodź, coś ci

pokażę. 

Powiódł mnie w bok, do miejsca, na którym widniały jeszcze dwa,

nie zauważone przeze mnie odciski stóp.  

— Przyjrzyj się dokładnie, Janie. 

Nie potrzebowałem się przyglądać. Wystarczył jeden rzut oka.Oba ślady stanowiły odbicie dwu różnych; butów, obu z prawej nogi. Jeden

z nich posiadał ostro zakończony szpic, drugi — płasko ścięty. 

—  Jak widzisz, wędrowców było dwu. Moim zdaniem... nawet

trzech. Ślad obcasa przez ciebie odkryty j nie pasuje jakoś do żadnego z tychbutów. No, ale dosyć z tym. Bierzmy się do jedzenia. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 39/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

39 

Miał rację. Cóż nas mogły obchodzić te tropy sprzed paru dni?Zauważyłem więc tylko: 

—  Przypuszczam, że są to ci sami trzej ludzie, którzy usiłowaliokraść Freemana. 

— Na pewno, jeśli farmer nie blagował. 

Po zakończeniu posiłku, umyciu naczyń i dokładnym zagaszeniużaru osiodłaliśmy konie i ruszyli w drogę. Po dwu dniach podróżyzatrzymaliśmy się w Santa Rosa. Co dalej nas spotkało — już wspomniałem. 

Dodam tylko, że gdybyśmy wiedzieli, czyje to tropy odkryliśmy

nad strumieniem Blue Water, kierunek naszej jazdy uległby zmianie. Alewtedy... nie miałbym o czym dalej pisać. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 40/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

40 

I I I  

T r o p y p o r a z d r u g i   

— Colorado, wstawaj! — powtórzyłem. 

W przedrannym blasku dostrzegłem, jak spod palisady dźwignąłsię szary cień. Jednocześnie w głębi pokoju zachrzęściła słoma i ozwał sięsenny głos Karola: 

—  Co mówisz, Janie? Kogo tam diabli niosą? Aaach... ja się chybanigdy nie wyśpię. 

Bose stopy zatupotały po deskach. Karol wysunął rozczochranągłowę przez okno i przyłożył do oczu lornetkę. 

Patrzał przez nią tak długo, że gołym okiem mogłem dostrzecsylwetki ludzi i koni.

— Ubieraj się, Janie. Wydaje się, że jest ich trzech, ale nigdy nic niewiadomo. Jeśli to są właśnie Apacze... Patrz, gospodarz już wyszedł na

podwórko. Ten ma; czujny sen! 

Odziałem się z pośpiechem, naciągnąłem buty, chwyciłem sztuceri skoczyłem do okna. O'Brien i Colorado stali na półce biegnącej wzdłużpalisady. Po chwili przyłączył się do nich syn gospodarza.

— Co o tym sądzicie? — zapytałem wychylając się przez okno. — 

Czy mamy zejść? —  Halo, doktorze! Zobaczymy, jak kij popłynie. Sampowiada, że nigdy go nie napastowali, więc pewnie chodzi im o coś innego.

To wygląda na poselstwo, Colorado. Ale na wszelki wypadek zostańcie

lepiej na górze. Z pukawką pod ręką.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 41/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

41 

Odwrócił się i znowu zapadła cisza przerywana odgłosamikrzątania się mego towarzysza. Na koniec Karol stanął obok mnie, akurat w

chwili, gdy trzej konni zatrzymali się przed zawartą bramą.  

Dostrzegłem,  jak Samuel O’Brien wytknął głowę ponad

ogrodzenie. Czerwonoskórzy podnieśli prawice dobrze mi już znanymgestem, oznaczającym pokojowe zamiary. Potem padły jakieś słowa,

których nie zrozumiałem. Colorado podbiegł do bramy i uchylił nieco jednąjej połowę.  Ujrzałem, jak Indianie zeskoczyli z koni i wiodąc zwierzęta zacugle wkroczyli w obręb ogrodzenia. 

— Zejdźmy, Karolu. 

— Przecież Colorado prosił, żebyśmy zostali na górze.  

— Chciałbym się przyjrzeć wojownikom... 

— Nie. Nie ruszajmy się. Colorado wie lepiej.

— Mówisz, jakbyś nigdy nie bawił na prerii. 

—  Mówię, jakbym bawił... Nie może decydować pięć osób

jednocześnie. Jesteśmy w tym domu obcy, a ponadto nie znamy tych Indian.Nie wiemy, co ich łączy czy dzieli z O’Brienem. Dlatego właśnie trzeba się

zastosować do poleceń Colorado. 

— Czy to Apacze?

— Oczywiście. 

— Okazja, żeby się zapytać, gdzie przebywa Pehnulte. 

— Można to uczynić i z tego miejsca. 

Tkwiłem więc w oknie, a Karol zawołał: 

— Colorado!

Głowy stojących na podwórzu obróciły się w naszą stronę. 

—  Colorado —  powtórzył Karol —  zapytaj, gdzie teraz znajduje

się Pehnulte? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 42/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

42 

— Kto? — Pehnulte, Wielki Jeleń.. 

Zanim Colorado zdołał powtórzyć pytanie, jeden z indiańskich

wojowników, najwyższy wzrostem, z sępim piórem wpiętym w węzełczarnych, na czubku głowy skręconych włosów, zwrócił się do Karola: 

— Kto ty jesteś? 

— Czarne Stopy nadały mi imię Wielkiego Bobra. Jestem bratem 4 

Wielkiego Jelenia.

— Dowiedź tego! 

Mimo woli wzruszyłem ramionami: jak można było dowieść tejoczywistej prawdy właśnie tutaj, wśród obcych ludzi?

— To jest Wielki Bóbr — odezwał się Colorado. 

— Ja go znam.

— Ile wiosen spędził Colorado z tym człowiekiem?  

Czerwonoskóry powiedział “Colorado", a więc nasz przypadkowy

towarzysz nie był kimś nie znanym Indianom.  

— Ja poznaję ludzi od pierwszego spojrzenia.

Taka odpowiedź nie zadowoliła wojownika. Przestał spoglądać ku

oknu i wdał się w rozmowę z O’Brienem. Nie mogłem zrozumieć, o co w niejszło, mimo że dyskusję prowadzono w indiańsko-angielskiej gwarze,

używanej powszechnie na zachodnim pograniczu i przystępnej nawet dla

nowego w tych stronach przybysza. Dodam, iż Apacze posługują się

dialektem podobnymi do języka Nawajów, który zdołałem poznać przedrokiem. Wszystko to na nic mi się teraz zdało, ponieważ rozmowa toczyłasię półgłosem, a do moich uszu dobiegały tylko strzępki zdań. Wreszcieujrzałem, jak Apacze wskakują na konie i znikają za bramą.  

4 W tym znaczeniu słowo „brat” oznacza przyjaciela. Gdy Indianin mówi o rodzonym bracie, używa określenia:

„syn mego ojca”. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 43/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

43 

—  Hej, dżentelmeni, chodźcie tu do nas! —  zabrzmiał głosColorado.

W sekundę znaleźliśmy się na dole. — To tylko pokojowa misja, nie ma strachu — wyjaśnił traper. — 

Sprawa handlowa.

— Handlowa!? — wrzasnął gospodarz. — To jest zwykła napaść.Chyba nie opuścicie mnie w potrzebie? 

— Na pewno nie — odparł Karol — ale o co chodzi?

—  Te czerwone skóry domagają się, abym im zapłacił za ziemię.Słyszeliście  kiedy o czymś podobnym? To przecież bezczelność! Ktoś ichmusiał podmówić, bo pięć lat już tu siedzę i nigdy tego ode mnie nie żądano.Nie dam ani centa, ani jednego złamanego centa! Mało się tunapracowałem? I jeszcze mam płacić? 

Wrzeszczał tak, aż poczerwieniał na twarzy. 

—  Samuelu, Samuelu —  mitygował go traper. —  Po co tyle

krzyku? Trzeba całą rzecz rozważyć w spokoju. Zastanów się chwilę... 

— Nad czym się mam zastanawiać? Sprawa jasna jak słońce! 

—  Ale może ją odłożymy na później? Twoi goście na pewno   są

głodni. Ja również. 

O’Brien zapomniał na chwilę języka w ustach, po czym w

widoczny sposób zawstydzony, wybąkał jakieś niezdarne

usprawiedliwienie i opuścił nas. Zjawił się po kilku minutach, już zuśmiechem na wargach, prosząc, abyśmy weszli do wnętrza domu. W izbie,

której centralnym punktem był głęboki kominek zbudowany z potężnych

głazów, przyjęła nas żona farmera nie tyle wymyślnym, ile obfitymśniadaniem, w którym sery i mleko stanowiły główne danie. Podjedliśmysobie nieźle, po czym O’Brien — nie wspominając już ani słowem o rannymwydarzeniu — udał się do koni wraz ze swym synem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 44/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

44 

Siadłem z Karolem na progu, by popatrzeć na grający tęczą barwwschód słońca (tak było jeszcze wcześnie) i rozważyć konsekwencje

indiańskiej wizyty. 

Po chwili przysiadł się do nas Colorado i począł dokładnie

opowiadać o przebiegu całego zdarzenia. Stwierdził, że O’Brien mówiłprawdę: czerwonoskórzy nigdy dotąd nie żądali od niego zapłaty za ziemię.

Co ich do tego skłoniło? 

—  To nieważne —  odparł Karol. —  Fakt jest faktem. Od kogo

farmer nabył ten teren? 

— Hm, jeśli się nie mylę... od nikogo. 

— Powiedz pan uczciwie, Colorado, czyje to były ziemie? 

— Na pewno Apaczów. 

— No, to chyba sprawa jasna, prawda, Janie?

— Najjaśniejsza. 

—  Więc O’Brien  powinien jakoś to załatwić. Inaczej długo tu nieusiedzi.

— Co prawda, to prawda — mruknął traper. — Przywołam Sama.Niech się wypowie. 

Przesiedzieliśmy kilka minut w milczeniu, aż ściągnął farmera.Musiał mu już coś szepnąć o naszej rozmowie, bo O'Brien, nie czekając na

pytania, od razu wystąpił z żalami: 

—  Zawędrowałem tu ze wschodu jak tysiące innych i dobrze sięnamordowałem, zanim zebrałem pierwsze plony. I teraz mam to wszystkozostawić? Dlatego, że im się tak podoba? Niedoczekanie ich! 

— Uspokój się, Sam — wpadł mu w słowa Colorado.

— Łatwo ci gadać, bo to nie o twoją skórę chodzi.  

— Posłuchaj, człowieku! 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 45/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

45 

Zabawnie było patrzeć, kiedy się tak spierali. 

— Nie będę słuchał głupstw. Pobędziecie u mnie i jak te czerwone

diabły zjawią się tu, damy im nauczkę Odechce się im zaczepiać staregoO’Briena!

Należało natychmiast wyprowadzić farmera z błędu. Bój zApaczami nie miał żadnego sensu. Taki zupełnie idiotyczny przelew krwi w

tej sytuacji musiałby zakończyć się naszą klęską. A poza tym... Indianie mielirację. Otwierałem już usta, gdy uprzedził mnie Colorado. Zapytał bardzospokojnie:

— A ile to lat, Sam, mamy u ciebie bawić? Może do czasu, aż twojenie urodzone wnuki nauczą się trzymać broń palną? 

— Nie kpij!

—  Ani mi to w głowie. Po prostu: pytam. Zupełnie poważnie, jak

najmądrzejszy szeryf największego miasta. Jak długo mamy tu tkwić? Bo

jeżeli nawet zdołamy odeprzeć pierwszy napad, natychmiast po naszymodjeździe, za kilka dni, za tydzień czy miesiąc, nastąpi drugi. I nie obronisz

się. 

Dostrzegłem, jak farmer sposępniał. 

— Taką mi radę dajesz, Sam? Nie spodziewałem się tego po tobie.Mam więc czekać bezczynnie, aż znowu się tu zjawią i wyrzucą z mojej

własnej ziemi? 

— Z ich ziemi — sprostował Karol. 

— Z ich ziemi? — powtórzył gospodarz. — Jak to?

— Te tereny zawsze należały do Indian. Czy można się dziwić, że

chcą za nie zapłaty? 

—  Nigdy tego ode mnie nie żądali! —  wybuchnął gniewem

O’Brien. — Dopiero teraz, jak się zagospodarowałem.  

— Widać z nich lepsi kupcy, niż myślałeś — zaśmiał się Colorado. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 46/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

46 

— Więc co mam robić? 

— Słyszałeś, czego żądali od ciebie? 

— Siedem fuzji. Skąd mam je wytrzasnąć? 

— Nie zadawaj niemądrych pytań. Pojedziesz do Santa Rosa. Tam

nabędziesz, co zechcesz, a ja ci gwarantuję, że nie ruszę się stąd, dopóki

sprawa nie zostanie załatwiona. Zgoda? 

—  Jaką mam pewność, że jak stąd odjedziesz, to znowu nie

przyjdą czerwoni i jeszcze raz nie zażądają zapłaty? 

— Nie znasz Indian, ty stary niedźwiedziu. Zawrzemy z nimi układi ziemia będzie twoją raz na zawsze. Czy nie mam racji, panowie? 

Przytaknęliśmy. 

— Ale ja uczynię dla ciebie jeszcze więcej, po dawnej znajomości.

Sam pojadę do Santa Rosa i kupię te pukawki. Dobrze wiesz, że ta ziemiajest warta więcej niż sto strzelb najlepszego gatunku.  

To ostatnie stwierdzenie nieco udobruchało farmera, bo zauważyłtylko:

— Dawać czerwonoskórym palną broń to przecież szaleństwo. 

— O co ci chodzi? O te siedem pukawek? A wiesz, ile ich już nabyli

od wędrownych handlarzy? 

— Niech i tak będzie — westchnął O’Brien. — Ale w razie czego na

ciebie spadnie odpowiedzialność. 

— No i patrzcie, dżentelmeni — Colorado zwrócił się do Karola i

do mnie —  jak takiego przekonać? A wszystko przez to, że ma węża wkieszeni. Żałuje setki dolarów na zakup strzelb, żeby nimi zapłacić za ziemię

wartą już dziś sto razy tyle. 

— Ile jej jest? — zainteresował się Karol.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 47/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

47 

Okazało się, iż farmer nie zna dokładnie obszaru, na którymgospodarzył. Po długim namyśle oświadczył, iż będzie tego ze czterdzieści

akrów5. Nie licząc pastwisk w stanie pierwotnym. Uważał bowiem, że

tereny, gdzie pasie się jego bydło, stanowią również  jego własność,podobnie rozumowali wszyscy inni osadnicy ruszający na zachód. Granicewłasności ziemskiej i spory o te granice narodziły się dopiero wówczas, gdypuste obszary poczęły się coraz gęściej zaludniać. W tym właśnie roku

doszło do konfliktu o prawa graniczne między osadnikami a hodowcami

bydła w Teksasie. Skwaterzy hodowali bydło już od wielu lat i z wiosnągnali je poprzez “niczyje" prerie aż do Kanady, układając się lub walcząc znapotykanymi po drodze oddziałami Indian6. Teraz biali osadnicy

sprzeciwili się przepędowi przez swe orne pola i pastwiska —  i walkęwygrali.

Poradziłem farmerowi, aby zatroszczył się nieco o oznaczenie

granic swych posiadłości celem uniknięcia najróżniejszych potem

kłopotów, a Karol zapytał, jaki to właściwie obszar chcą sprzedać Apacze?Okazało się, iż wysłannicy plemienia wymienili teren ograniczony z jednejstrony doliną rzeki, a z pozostałych trzech — kępkami ledwie widocznych z

okien domu drzew. Na oko wyglądało to na 300 do 400 akrów. I za takiobszar żądano siedmiu strzelb! Colorado miał rację. Z O’Briena musiał byćnie lada kutwa!

Mieliśmy szczery zamiar wyruszyć w dalszą drogę tego samegodnia, jednak zmianę decyzji wywołała propozycja Colorado, by następnego

ranka o świcie wybrać się do lasu za rzekę, gdzie “zwierzyny w bród, moipanowie".

—  Radzę się zaopatrzyć w mięso —  dowodził. —  Jedziecie napołudnie, a tam przecież pustynia. Nawet o szczura trudno. 

Przyznaliśmy rację, a że ranek był pogodny i rzeźwy, dosiedliśmy

koni i ruszyli na krótką wycieczkę. Wiosenny step kwitnął tęczami kolorów,

5 Amerykańska miara powierzchni odpowiadająca 0,4 hektara. Ziemia O’Briena liczyła więc około 150 hektarów.

[JW48]6  W 1884 roku przepędzono na  północ około milion sztuk bydła. W spędzie wzięło udział około 4 tysiące

kowbojów. [JW48] 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 48/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

48 

gdzieniegdzie błyszczał szmaragdem traw, gdzie indziej złocił się wysokimiłodygami uschłych chwastów. Kiedy tak wędrowaliśmy konno, przecięło

nam drogę pokaźne stadko dzikich indyków. Ciekawe zwyczaje mają te

ptaki: corocznie na wiosnę ciągną przez dalekie przestrzenie kraju aż kupółnocy, jesienią zaś wracają na południe. Nie to jednak jest dziwne, alefakt, że swą wędrówkę odbywają piechotą i używają skrzydeł tylko doprzelotu nad wodami lub bagnami. A jeszcze dziwniejsze, że drogę

przebywają z zwartych kolumnach: oddzielnie samce, oddzielnie samice.

Napotkaliśmy dwie takie grupy, których wcale nie spłoszył nasz widok.  

—  No! —  krzyknął Colorado. —  Marna to jeszcze pieczeń o tej

porze roku, ale żona O’Briena ucieszy się nawet z takiej zdobyczy.Upolujemy trzy sztuki. Wystarczy. Zaczynajcie.

Wstrzymaliśmy konie. 

— Pokaż, co potrafisz, Janie — odezwał się Karol. 

Skinąłem głową, chociaż takie polowanie to wcale niełatwa

sprawa. Oczywiście, że trafić w indyka śrutem nawet greenhorn potrafi, ale

ja nie miałem dubeltówki, jedynie sztucer na kule. Jednakże bez słowa

wyciągnąłem go z futerału przy siodle i złożyłem się. Mierzyłem do ptaka,który się odłączył — na swą zgubę — od reszty gromady, aby trafienie nie

wyglądało na przypadek.  Nie chodziło mi tu o Karola, który w ubiegłych

latach niejeden raz był świadkiem moich haniebnych pudeł, ale o Colorado.

Pociągnąłem za cyngiel. Ptak zatrzepotał skrzydłami, uniósł się nieco irunął. O dziwo, nie wywołało to wcale popłochu w stadzie. Ptaki nie

zmieniły kierunku swej drogi i tylko przyspieszyły kroku, co wyglądało

nader zabawnie.

Teraz przyszła kolej na Karola. 

— Pierwszy z lewej, ot, tamten — powiedział wskazując palcem. 

Wyciągnął strzelbę, zniżył lufę i nie przykładając broni doramienia oddał strzał. Trafił bezbłędnie i —  jak się po chwili okazało — 

prosto w głowę ptaka. To był zaiste mistrzowski wyczyn. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 49/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

49 

—  Ho, ho —  odezwał się Colorado —  nie chciałbym z warnispotkać się po przeciwnych stronach. Ale i ja nie jestem od macochy. 

To rzekłszy, zamiast chwycić za swą odrutowaną jednorurkę,wyszarpnął zza pasa potężny rewolwer i dał ognia nie naciskając cyngla,

lecz szarpiąc za kurek. Trzeci ptak został trafiony równie celnie jak dwapoprzednie. O mało nie krzyknąłem ze zdziwienia. 

—  Colorado, pan chyba od dziecka uczył się strzelać? — 

powiedziałem z uznaniem. 

— Przesada, doktorze. Dziś nikt w to nie uwierzy, ale za młodych

lat nie do kolby przywykała ta ręka. Stare to dzieje i do licha z nimi.  

Mówił to tak samo swobodnie, jak zwykle, ale na twarzy nie

dostrzegłem ani cienia uśmiechu. Wydało mi się, że sposępniał.  

— No, panowie — zmienił temat — co byście powiedzieli, gdybym

zaproponował małe pieczyste? Sprawdzimy, jak smakuje wiosenny indyk.  

Nie czułem głodu, ale nie sprzeciwiłem się. Tylko Karol zauważył,

iż nie będzie czym rozniecić ognia. 

—  Pojedziemy jeszcze kawałek. Tu nie tylko opału brak, ale

jeszcze czegoś... 

Skręcił w prawo i pognał galopem. Jechaliśmy z pół godziny, lekko

podnoszącym się terenem, aż przybyliśmy w obręb równiny porosłej t u i

ówdzie kępkami krzewów. Niektóre z nich pokryte były listowiem, innesterczały uschłymi patykami gałęzi. 

—  Mamy już opał — stwierdził traper —  —  ale to nie wszystko.

Jeszcze kawałek, a będziemy na miejscu. 

Zapowiedzianym miejscem okazała się kotlinka o  dnie jałowym,gliniastym, otoczona obrączką traw i krzaków. Colorado zbadał najpierwotoczenie. Ja i Karol wydobyliśmy lornetki, ale jak daleko sięgał przez nienasz wzrok, nie było widać żadnych śladów człowieka ani zwierzęcia.

Rozkulbaczyliśmy konie i na długich lassach przywiązali do palików

wbitych na naprędce w ziemię, aby mogły paść się poza obrębem

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 50/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

50 

czerwonego ugoru. Drewniany palik z zaostrzonym końcem jest podczaspodróży przez bezdrzewne prerie tak samo nieodzowną rzeczą, jak broń i

żywność. 

Teraz nacięliśmy i nałamali

suchych gałęzi, a Colorado przypomocy swego niezawodnego

krzesiwa i hubki rozpalił ogień. Potemokiem znawcy obejrzał ustrzeloneptaki i jednego wypatroszył. A dokonał

tego z wprawą zawodowego kucharza.

Z kolei natarł ptaka solą wyjętą zjuków, a później wypchał go garściąliści. 

—  No, potrawa gotowa do

upieczenia.

— Z piórami? — zauważyłem. 

—  O, pióra odejdą same. Dorzućcie więcej drewna. Muszę mieć

sporo żaru. 

To mówiąc udał się na dno dolinki, gdzie wśród gliniastej ziemi

błyszczało oko niewielkiego stawku, raczej kałuży, tyle że pełnejprzejrzystej wody. Co ją utworzyło —  nie miałem pojęcia, nie dostrzegłemżadnego źródła. Dokoła widniały odciśnięte w mule i błocie kopyta antylop,

a nawet pazury jakiegoś drapieżnika. 

Colorado nabrał sporo czerwonej gliny, po czym zaczął niąoblepiać ptaka, aż gruba warstwa pokryła dokładnie całe upierzenie. 

— I to będziemy jeść? — zapytałem pełen wątpliwości. 

— Jeszcze jak! A teraz, więcej drzewa! 

Dorzuciliśmy nową wiązkę suszu. Płonął szybko, prawie nie dającdymu. W kilka minut utworzyła się na spodzie gruba warstwa żaru,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 51/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

51 

Colorado rozgrzebał ją patykiem, włożył w dołek spreparowanego ptaka izasypał go popiołem. 

— Gotowe. Mamy pół godzinki czasu. Niech się każdy zabawia, jakchce.

Strzepnął resztki ziemi z ubrania, umył ręce w stawku, usiadłprzed wygasającym ogniskiem, wyciągnął kapciuch i począł nabijać fajeczkę

równie starą i równie zniszczoną jak jego broń i odzież. 

— Noszę ją z sobą od dwudziestu lat — powiedział dostrzegłszy,

jak przyglądam się krótkiemu cybuszkowi, prawie czarnemu. —  Jest

zrobiona z korzenia jałowca. Człowiek, który mi ją sporządził... ach, nie żyjejuż dawno. Kiedy mi ją wręczył, powiedział, że to talizman. Dopóki ją noszę,dopóty nic mi grozić nie może. Może to i prawda? W różnych znajdowałemsię tarapatach, a że mi nie ściągnięto skalpu, to nie tylko dlatego, że jestem

łysy jak kolano, ale pewnie dzięki tej fajeczce. 

Siedziałem milcząc i spoglądając na jego twarz: pociągłą, suchą, o

wąskich wargach i wystającym podbródku, co mogło świadczyć o silnejwoli, ale i o skłonności do okrucieństwa. Lecz kto by tak pomyślał, tego

natychmiast z błędu musiały wyprowadzić oczy. Jasnoniebieskie, ołagodnym spojrzeniu, stanowiące kontrast z twarzą spaloną naciemnoczerwony kolor. Ile mógł mieć lat? 

Zmarszczek prawie nie było widać. Włosów... brakowało.Zauważyłem jednak siwiejący zarost na skroniach i podbródku. Dostrzegł

moje spojrzenie, bo — pykając z fajki — potarł dłonią policzki i powiedział: 

—  Wożę z sobą brzytwę i golę się przy każdej okazji, nawet bezmydła, ale przez ostatnie trzy dni jakoś okazja się nie nadarzyła.  

A potem, zmieniając temat: 

— Co to ja mówiłem o fajce? Aha, to właśnie dlatego mam zwyczajdobrze oglądać okolicę, w której przebywam. Kiedyś tak nie postępowałem.

Sporo lat temu, obozowałem z dwoma podobnymi jak ja włóczęgami, nadźródełkiem, w dolince. Nie w tych stronach. Bardziej na północ, na szlakach

Komanczów. Mieliśmy kolejno czuwać podczas nocy. Obudziłem się przed

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 52/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

52 

świtem, gwiazdy jeszcze nie pogasły, a mnie już odechciało się spać.Sięgnąłem do kieszeni bluzy. Do jednej, do drugiej, do trzeciej. Fajka

przepadła jak kamień w wodzie. Wstałem, żeby jej poszukać. Wzrok miałem

lepszy niż dziś, a ognisko świeciło nie wygasłym żarem. Spostrzegłem, żeten, który miał czuwać, śpi jak suseł. Postanowiłem go nie budzić. Starającsię stąpać jak najciszej, począłem okrążać nasze obozowisko z okiemutkwionym w ziemię. Nigdzie nie zauważyłem fajeczki. Oddaliłem się nieco

i posuwając się krok za krokiem trąciłem czubkiem buta jakiś przedmiot.

Schyliłem się, to była moja zguba. Nie macie pojęcia, jak się ucieszyłem. Iwłaśnie w tej samej chwili usłyszałem parsknięcie mojego konia. O, to byłznakomity wierzchowiec, przeszedł indiańską tresurę. Potrafił wiele rzeczy,

zupełnie jak mądry człowiek, ale przede wszystkim potrafił przestrzegaćprzed niebezpieczeństwem cichym rżeniem albo parskaniem. 

Nasze konie stały w krzakach. Podobnych do tych — wskazał ręką

— ale gęściejszych. Pobiegłem w ich stronę, na palcach, jak kot. Mój karosz

spostrzegł mnie i natychmiast się uspokoił. Wtedy rozległ się nagleprzeraźliwy wrzask. Znacie go zapewne, a jeśli nie znacie, życzę wam,byście nigdy nie usłyszeli. To brzmi jak jakieś “wiii..." o bardzo wysokich

tonach. Wiedziałem, co oznacza: napad czerwonoskórych. Ale w pobliżumnie nie było nikogo. Pomacałem rewolwery i już, już chciałem skoczyć ku

ognisku, gdy nagle zapanowała cisza. Ujrzałem odblask płomienizwiększający się z każdą chwilą. Błyskawicznie zmieniłem plan. Dosiadłemkonia i pognałem, na oślep, prosto przed siebie w ciemną prerię. Moja

strzelba została wraz z siodłem. Nie zważałem na to, tylko gnałem. Byle

dalej, byle dalej. Czy postąpiłem jak tchórz? 

Popatrzał badawczo na Karola i na mnie. Nie odpowiedzieliśmy.  

—  Hm, tak to i wyglądało. Na  pozór. Ale czerwonoskórych była

cała banda, a moich towarzyszy zaskoczono we śnie. Na pewno się niebronili, nie słyszałem strzałów. Uznałem, iż jeśli zawrócę, dostanę się doniewoli i w niczym nie poprawię sytuacji. Pragnąłem ukryć się, doczekać

świtu, a dopiero potem iść tropem czerwonoskórych. Nikt mnie nie ścigał.Nad ranem wróciłem na nasze obozowisko. Znalazłem ich trop wiodący ku

północy, trop bardzo wyraźny, co najmniej dwudziestu koni. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 53/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

53 

Zamyślił się nad czymś. 

— A pańscy towarzysze? — zapytałem. 

—  Przenieśli się do krainy wiecznych łowów. Zabito obu. Namiejscu. Gdyby nie fajeczka, podzieliłbym ich los. 

—  Dziwne, że napastnicy nie zorientowali się, ilu was było —  

wtrącił Karol. 

— Dla mnie również to było dziwne. Później dowiedziałem się, że

napadła nas grupa Komanczów stanowiąca przednią straż większegooddziału. Wykopali topór wojenny przeciw Apaczom. Śpieszyli się bardzo,

aby przed świtem zaatakować znienacka przeciwników. Pewnie dlatego niebrali jeńców. Tak, moi panowie. No, ale dość wspomnień, pieczyste czeka.

Podniósł się, rozrzucił warstwę popiołu i patykiem wypchnąłsporą bryłę rudoczerwonej gliny. Rozłupał twardą skorupę. Odpadła razem

z piórami. Wewnątrz ukazało się różowe mięso indycze. Jeszcze parujące.

Jedliśmy je rozłożone na wielkich liściach jakiejś polnej rośliny. Nic midotąd w życiu bardziej nie smakowało!  

Biesiadę niespodziewanie przerwał kwik koni. Byłem jeszcze podwrażeniem opowiadania Colorado, zerwałem się więc jak polany ukropem,z bronią gotową do strzału. Pierwszy dopadłem wierzchowców, ale nie

dostrzegłem nikogo. Przyczyną alarmu okazał się gniadosz Colorado, który—  dzięki długiej lince —  zbliżył się do wierzchowca Karola. Ten ostatni

uznał to za objaw wrogości; wyszczerzywszy zęby wspiął się na tylnychnogach, przednimi usiłując uderzyć w pierś przeciwnika. Wierzchowiec

trapera nie uląkł się ataku i również stanął dęba. Odciągnęliśmy konie nabezpieczną odległość. 

—  Diabeł wcielony —  zauważył Colorado. —  Skąd pan go

wytrzasnął? 

Karol opowiedział historię kupna obu naszych koni.

—  No, to nabył pan prawdziwy skarb na czterech nogach. Nie

każdy potrafi dosiąść takiego rumaka, czyli że... trudno go ukraść. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 54/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

54 

— Na początku nieco brykał — stwierdził mój przyjaciel. 

—  Brykał! —  krzyknąłem. —  Żeby pan widział, Colorado, co ten

diabeł wyrabiał... — i tu opowiedziałem o pierwszej przejażdżce Karola.  — Wierzę. Gdybym nawet wątpił, że jesteście tymi, za których się

podajecie, widok tego konia musiałby mnie przekonać.  

— Wyglądało na to, że pan wątpił, Colorado — zauważyłem. 

—  Dajmy temu spokój. Nigdy nie można być zbyt pewnym,

różnych ludzi spotyka się w tych stronach. Niech mnie to wytłumaczy. Oho...—  zawołał —  przecież ten koń nie jest podkuty! Warto by sprawdzić, czy

zgubił podkowy, czy też nigdy ich nie miał. 

— Ostrożnie, Colorado — ost rzegł Karol. 

— Wiem, wiem. Nie mam zamiaru sam oglądać kopyt, ale nich pan

to zrobi dla zaspokojenia mojej ciekawości. 

Karol uczynił zadość jego prośbie; na rogowych podeszwach nie

widać było śladów po hacelach. 

—  To najprawdziwszy mustang. Powiadacie, żeście go kupili w

Blue Water? Ciekawe, skąd ten farmer wziął mustanga? Nie ma już ich tutaj. 

— Może go kupił — zauważyłem. 

— Warto by sprawdzić, czy tresowany. 

— Co pan chce uczynić? — zaciekawił się Karol. 

— Nic groźnego. Może ten koń przeszedł indiańską szkołę? Tylkow jakim języku doń zagadać? A może to konik Komanczów? Nie tak daleko

do nich. No, zrobimy egzamin.

Zbliżył się do karosza i powiedział:  

— Eta, eta...

Koń zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ruchu. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 55/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

55 

— Co to znaczy? — zapytałem. 

—  Chodź, chodź. To właśnie w języku Komanczów, ale konik

widać nie od nich. Spróbujemy z innej beczki. —  Chwileczkę —  przerwał mu Karol. —  Może właśnie utrafię — 

zawołał: — Isz hosz!

Wierzchowiec znowu zastrzygł uszami, spojrzał na Karola, poczym podkulił najpierw przednie, następnie tylne nogi i... legł w trawie.Osłupiałem. “Isz hosz" znaczy w dialekcie Apaczów “połóż się".  

—  Świetnie! —  krzyknął Colorado. —  Więc to Apacz. Tresowany

koń, oko mnie nie zmyliło. 

—  Pan jest domyślny, Colorado —  stwierdził z lekkimuśmieszkiem Karol. —  Nie wpadłbym na taki koncept —  a zwracając sięznowu do konia: — Sziszi!

Zwierzę posłusznie wstało z ziemi. 

—  A teraz ja wam coś pokażę —  poderwał się traper. — 

Uważajcie! Mój konik to co prawda żaden tresowany mustang, ale niesprzedałbym go za całą furę złota. 

Gwizdnął cicho, tak cichutko, iż ledwie dosłyszałem. Końnatychmiast truchtem podbiegł do swego pana, ale tylko na długość lassa,

którym był przywiązany do kółka. Colorado powtórzył gwizdnięcie. Koń

szarpnął się raz i drugi, a kiedy to nie dało skutku, chwycił rzemień zębami.Upłynęła chyba minuta, gdy lasso zostało przegryzione, wierzchowiec

podszedł do Colorado i oparł głowę na jego ramieniu. Mimo woli klasnąłemw dłonie. 

— Nadzwyczajne! Na oko ten koń niewart i dolara.  

— Właśnie — przytaknął westman. —  To dodatkowa zaleta, nikt

się na niego nie skusi. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 56/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

56 

Istotnie, koń wyglądał bardzo niepozornie; maści nie gniadejściśle, lecz jakiejś jasnorudej, z odstającymi łopatkami i żebrami, które

można było policzyć. 

—  A nie zdarzyło się, aby bez pańskiego wezwania urwał się z

linki?

— Nigdy. Może gdyby step się palił. Ja go nie dlatego przywiązuję,

żeby nie uciekł, ale by wiedział, że nie wolno mu się oddalać. No, dosyć tychkońskich sztuczek. Trzeba wracać. Sam może się niepokoi, tym bardziej że

ma tych Indian w głowie. Będę musiał tu zostać z kilka dni. A wy?  

— Ruszamy pojutrze — odparł Karol. — Mamy przed sobą dobryszmat drogi.

— A dokąd to ona prowadzi? 

— Do Meksyku, nad Zatokę Kalifornijską. 

—  Ho, ho! Długa przejażdżka. Odprowadziłbym was kawałek, doEl Paso7, gdybyście poczekali na mnie. 

Odrzuciliśmy tę propozycję. Towarzystwo Colorado na pewnobyło cenne, ale nie mogliśmy przerywać podróży na samym jej początku.  

Do farmy O’Briena wracaliśmy teraz inną drogą, a raczejbezdrożem, przez które Colorado wiódł nas bezbłędnie i bez wahania.

Długie przebywanie na prerii wyrabia w ludziach jakiś specjalny zmysł

orientacji.

Słońce już dawno minęło szczyt nieba i chyliło się ku zachodowi,

kiedy wśród pustej przestrzeni trafiliśmy na ślad ogniska, na odciski

końskich kopyt i ludzkich butów. Sądziłem, że nie będziemy sięzatrzymywać z tego powodu, bo nawet Karol przyhamował tylko

wierzchowca i rozejrzał się dokoła raczej obojętnie. I tak by się stało, gdybynie Colorado. Ten nie dał się odciągnąć, ba, natychmiast zeskoczył z siodła.

Chcąc nie chcąc musieliśmy przystanąć. Traper obszedł wielkim kołemczarną plamę, raz po raz pochylając głowę. W swym kolorowym ubraniu

7

 Miasto nad rzeką Rio Grande del Norte na granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 57/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

57 

robił wrażenie jakiegoś egzotycznego ptaka, co kilka kroków uderzającegoniewidzialnym dziobem w ziemię. 

—  Prędzej, Colorado —  powiedziałem. —  Ten trop nic nas nieobchodzi.

—  Skąd taka pewność? Musicie jednak dotrzymać, chociaż przezchwilkę, towarzystwa staremu wiarusowi, co to nie z jednego ogniska

pieczeń jadł. Powiadam wam, że każdy trop wart jest chwili uwagi.

Wzruszyłem tylko ramionami, ale Karol nie wytrzymał: 

—  Colorado, ma pan rację, ale wydaje mi się, że powinien pan

zostać nauczycielem w szkółce dla greenhornów. Badaj tropy, ale nie nudź. 

Nie obraził się, machnął tylko ręką i nadal krążył wokół staregoobozowiska. Wreszcie zatrzymał się. 

A teraz wam powiem, że tu biwakowało trzech włóczykijów z

trzema końmi. A jeden z tych koni posuwa się kroczem. Czy to nie dziwne,

że nagle rozmnożyły się tego rodzaju konie?  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 58/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

58 

I V  

D y m y n a d p r e r i ą  

Trwała jeszcze noc, gdy nazajutrz opuszczaliśmy zagrodęO’Briena. Gwiazdy co prawda zdążyły już zblednąć, ale do świtu brakowało

paru godzin.

Colorado popędzał nas, jakby się za nim paliła preria.  

—  Musimy zdążyć nad rzekę, zanim zacznie szarzeć. Wtedy dowodopoju ciągną wszystkie zwierzęta lasu. Prędzej, panowie, prędzej.  

Ruszyliśmy kłusem zaraz za palisadą farmy. Na galop było zbytciemno, zresztą od rzeki dzieliła nas niewielka odległość. Przebyliśmy ją

szybko. Dostrzegłem, a raczej poczułem, iż płaszczyzna obniża się

raptownie, wilgotny podmuch owiał mi twarz, a w chwilę później końskiekopyta zachlupotały w wodzie. Zatrzymaliśmy wierzchowce w czarnym jak

smoła nurcie. Schyliwszy głowy piły powoli wodę. 

— Słyszycie? — szepnął Colorado. 

Z mrocznej dali, gdzieś z przeciwległego brzegu doleciał pokrzykżałosny o wysokich tonach. 

— Sowa poluje...

Ruszyliśmy w poprzek rzeki, a potem kopyta zadźwięczały pokamieniach. Przebrnęliśmy piaszczystą Plażę, za którą ciągnęła się preria.Ściana lasu widniała po lewej stronie, o kilkanaście jardów. Colorado

skierował konia w tamtą stronę. Przy pierwszych zaroślach zeskoczyliśmy z

siodeł. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 59/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

59 

— Konie zostaną tutaj — zarządził traper. 

— Same? — mruknąłem. 

— Nie odejdziemy daleko.

Zagwizdał cicho i jego wierzchowiec położył się pod najbliższym

krzakiem.

—  Isz hosz —  szepnął Karol swemu karoszowi. Posłuchał

natychmiast, ale ja cóż miałem uczynić? Próżno szarpałem za uzdę. Zwierzę

nie mogło pojąć, o co mi chodzi. Podprowadziłem je więc do najbliższegodrzewa i przywiązałem na rozpuszczonych cuglach. Teraz wkroczyliśmy w

gąszcz pierwotnego lasu, gdzie nie docierał najsłabszy nawet blask gwiazd.Traper torował nam drogę. Posuwaliśmy się bardzo wolno i ostrożnie, aprzecież niejedna gałązka trzasnęła pod nogami i niejedna przejechała po

mej twarzy, kłującymi igłami. Na koniec się trochę rozjaśniło. Międzydrzewami dostrzegłem lustro rzeki. Las dochodził tutaj do brzegu.  

—  Uwaga —  szepnął traper. —  Przed nami biegnie ścieżka dosamej wody. Zatrzymamy się na skraju. 

Powiódł nas jeszcze kilka tylko kroków. Splątany gąszcz nagle sięrozstąpił. Wąziutka steczka przecięła nam drogę. 

—  Doktorze, pan stanie tutaj, za tym krzaczkiem.. Wielki Bóbrnieco dalej, za tamtym zwalonym pniem, ja jeszcze dalej. Proszę się położyć

i dobrze wytrzeszczać oczy. Wiatr dmie od rzeki, a poza tym pełno tu

szałwi. Miejsce wymarzone, nikt nas nie zwietrzy! A teraz uwaga: strzelamy

kolejno. Najpierw doktor, ale dopiero wówczas, gdy zwierzyna będzie u

wodopoju. Jeśli doktor spudłuje, poprawi go Wielki Bóbr. Jeśli i on nie trafi,spróbuję ja. 

Ległem na wskazanym miejscu, za młodym jałowcem. Po lewejręce miałem rzekę, przed sobą —  ścieżkę, po prawej —  gęstwę drzew, awśród nich ukrytego Karola. 

Szałwia pachniała mocno, aż w nosie wierciło, jakieś patyki

uwierały mnie w pierś. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 60/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

60 

— Uff — odetchnąłem głośno. 

— Doktorze — ozwał się przenikliwy szept Colorado — niech pan

nie wzdycha. Słychać o milę. Nic nie odpowiedziałem. Wysunąłem przed siebie lufę sztucera,

opierając kolbę na ramieniu, i czekałem. Pisać o tym wszystkim — bardzo

łatwo, ale zmusić się do czekania w bezruchu — znacznie trudniej. Właśnie

w takich wypadkach chce się nagle zakaszleć albo zmienić położenie ciała,albo podrapać się po karku. Leżysz, człowieku, jak kamień wśród mroku isam nie wiesz, kiedy powieki zaczynają opadać na oczy, a głowa na leśneposzycie. Więc pocierasz twarz, szczypiesz się w policzki i w tym drobnym

ruchu naciskasz łokciem gałązkę, która akurat znalazła się przy tobie.Gałązka —  jak na złość —  jest sucha i pęka z trzaskiem, który w tej ciszybrzmi jak grom. Nieruchomiejesz. Ale już po sekundzie czujesz swędzenie w

nosie. Trzesz go, żeby nie kichnąć, i w tej samej chwili słyszysz wściekły,chociaż stłumiony szept sąsiada: 

— Czy nie możesz przez chwilę poleżeć spokojnie? 

Przez chwilę! W takiej sytuacji każda chwila wydaje się godziną.

Wlepiłem wzrok w ścieżkę, której istnienie bardziej przeczuwałem niżdostrzegałem, starając się myśleć o czymkolwiek, byle nie zapaść wpółsenną drętwotę, przedsionek snu. 

Stopniowo robiło się coraz chłodniej, ciemność ustępowała takniedostrzegalnie, iż zdumiałem się stwierdziwszy nagle, że widzę dokładnie

szarawą wstęgę drożyny przecinającej czerń leśnych ścian. A potem wśród

ciągle jeszcze trwającej ciszy usłyszałem lekki szelest. Tuż przede mną

przemknął jakiś niski, czworonożny stwór z długim ogonem. Widziałem, jakdobiegł do rzeki, zatrzymał się nad nią. Podnosił i opuszczał głowę. Pił.

Kiedy odwrócił się do mnie bokiem, z głową zadartą ku niebu, jakby węszył—  poznałem. Zrobiło mi się nagle zimno, a potem niesłychanie gorąco. Zwrażenia. To skunks! Wielkości lisa, nosi piękne, czarne futerko z dwiemajasnymi pręgami wzdłuż grzbietu, ma wspaniały, puszysty ogon i wygląda

wcale sympatycznie. Ale... zwierzątko to posiada jeszcze drugą nazwę,

świetnie ilustrującą jego zasadniczą cechę: śmierdziel amerykański. Skuns

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 61/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

61 

przestraszony lub zaatakowany ustawia się tyłem do wroga, podnosi ogon ize specjalnego gruczołu wyrzuca cieniutki strumień cieczy, cuchnącej w

sposób przeraźliwy i powodującej u człowieka mdłości. Odzież, na którą

padła choć kropla tego płynu, nie nadaje się do noszenia. Nie pomagapranie, moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje. Jedyna rada —  

zakopać ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas niezbutwieje, można jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma

traper wędrujący przez pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na

grzbiecie?

Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na

szczęście nie dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnieprzemknął ścieżką w głąb puszczy. 

— Widziałeś? — szepnąłem w kierunku Karola. 

— Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a naszawyprawa zakończyłaby się w tym właśnie miejscu. 

Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, iczekałem. Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki,

delikatny tupot. Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznejpomroce przedświtu ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, cochwila przystając, jak gdyby niepewne,  czy z gąszczu nie wyskoczy na nie

czworonożny drapieżnik. Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie. Dopadły

rzeki. Stały nad jej brzegiem, nieruchome posągi puszczy. Potem raptowniepochyliły głowy ku wodzie. Teraz powinienem był strzelić wprost pod lewąłopatkę. Dla myśliwego jest to podobno chwila niesłychanej emocji. Ja nic

takiego nie odczuwałem. Miałem już co prawda na rozkładzie —  wubiegłych latach —  wielkiego orła, który mnie zaatakował w GórachSkalistych, a nawet szarego niedźwiedzia grizzly. W obu jednak

przypadkach walczyłem we własnej obronie. To były istotnie pełne wrażeń

momenty.

Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia,

powodując lekki szelest poszycia. Obie antylopy poderwały się do skoku.

Muszka sztucera błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 62/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

62 

cyngiel. Smuga blasku buchnęła z lufy. Jedna z antylop runęła jak rażonagromem. Jej towarzyszka przemknęła tuż przede mną. W sekundę później

ozwał się drugi strzał. Usłyszałem trzask łamiących się krzewów i okrzyk

Colorado:

— Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć. 

Wynurzył się z zarośli i pochylony oglądał zdobycz. 

— Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej.Wielki Bóbr miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Świetnie.

Chodźcie, panowie. Zaciągniemy nasze łupy do koni. O’Brien się ucieszy. 

Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopyprzenieść zawieszone na drągu, ale nie mieliśmy z sobą nic ostrego pozanożami myśliwskimi. 

—  Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś  ten

kawałek przejdziemy. 

Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas

niewielka odległość, to przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez

który z trudem mogliśmy się przecisnąć. Leśną ciszę przerwałonieoczekiwanie słabe, a przecież wyraźne rżenie konia. Colorado puściłnatychmiast antylopią nogę, zerwał strzelbę z ramienia i prawie biegiem,

jak na to pozwalały splątane gałęzie, począł przedzierać się ku skrajowilasu.

— Idźcie za mną! Tam coś się stało. 

Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszczecięższe, a w chwilę później gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. Tomusiała być flinta Colorado, współczesna broń nie czyni tyle hałasu.

Cisnęliśmy swe łupy i ruszyli szybko poprzez gąszcz. Karol torował drogę.Biły mnie po twarzy gałęzie, do nóg czepiały się rozplenione na poszyciurośliny podobne do lian i tak mocne, iż parokrotnie o mało nie runąłem

zaczepiwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem się za towarzyszem naskraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w szarości przedświtu, i

oto, co ujrzałem: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 63/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

63 

Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwiłoparty o pień samotnego drzewa. Naprzeciw niego, wyprostowany, stał

kudłaty stwór — czarny niedźwiedź. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale

zmęczenie nie pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karolstrzelił pierwszy. Ja —  w sekundę później. Huk obu strzałów zlał się wjedno przeciągłe echo. Po nim ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłatecielsko zwaliło się na ziemię, łapy o straszliwych pazurach poczęły drzeć

trawę, potem znieruchomiały. Nasza trójka stała w miejscu: Colorado z

nożem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze przyłożoną do ramienia, ja zesztucerem w zaciśniętej dłoni. 

Stary traper oprzytomniał pierwszy, skoczył, ale nie w stronęniedźwiedzia, tylko gdzieś w bok. Schylił się i wyciągnął z kępy krzakówswą rusznicę. Nabił ją i dopiero wówczas podszedł do nieruchomegocielska. Obszedł je dokoła, pochylił się i stwierdził: 

— Wspaniały strzał. No, wracajmy po antylopy... 

To wszystko. Ani słowa podzięki! 

Zawróciliśmy, przyciągnęliśmy antylopy i położyli obok misia.

Traper przyklęknął i w milczeniu zaczął nacinać skórę przy głowie i łapachzwierzęcia. 

—  A gdzie wasze konie? —  wykrzyknąłem podchodząc do megowierzchowca, który drżał jeszcze na całym ciele. 

—  Widać uciekły — stwierdził filozoficznie Karol. — Dobrze, żeśswego przywiązał. Ale jak to się stało, Colorado?  

—  Gdyby nie wy... ciężką miałbym przeprawę. Nóż trochęprzykrótki, a pazury niedźwiedzia ostre jak brzytwa. Niech to licho! Nigdywam tego nie zapomnę... 

Zapadło znów milczenie. 

—  Niedźwiedzie łapy —  powiedział Colorado zabierając się zpowrotem do pracy — to przysmak!

— Jadłem je nieraz. Nie taki przysmak, jak powiadają. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 64/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

64 

—  Dla mnie łapy tego niedźwiedzia będą najlepszymprzysmakiem w życiu. Rozpalmy ogień. 

— A konie? — Niech się przejaśni, wrócą same. A jeśli nie wrócą,poszukamy. Nie mogły odbiec daleko. 

Nazbieraliśmy chrustu. Buchnął płomień. Colorado z wielkąuwagą począł przypiekać na dwu ostruganych jałowcowych patykach

niedźwiedzie łapy. Mięso pachniało przyjemnie, jałowcowy dym również. Wcieple bijącym od ogniska ogarnęła mnie senność. Milczałem, mimo że nadal

nie wiedziałem, jak to się stało, iż stary wyga tak haniebnie spudłował.Karol również się nie odzywał. Colorado nie powiedział ani słowa więcej.  

Niedźwiedzie łapy rzeczywiście smakowały nadzwyczajnie.Kiedyśmy spożywali ten wczesny posiłek, zapłonęły pierwsze zorze:najpierw różowo, potem purpurowo, jak ogniste słupy wspierające niebo.

Wreszcie wyjrzał rąbek słońca. 

Colorado szybko uporał się z mięsem, wytarł ręce o spodnie,

wydobył kapciuch i fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił błyszczącymwęgielkiem. Puścił parę kłębów dymu, spojrzał na nas, znowu wypuściłdym.

—  Dawno czegoś podobnego nie przeżyłem —  powiedziałwreszcie. — Takiego pudła, takiej... kuli w płot. Ale to nie wina ręki ani oka,tylko gałęzi. 

Znowu pyknął z fajeczki. Niesporo szło mu opowiadanie.  

— Kiedy was zostawiłem przy antylopach, pognałem, jakby się las

palił. To był głos mego konia, a mój koń nigdy nie daje znaku bez ważnegopowodu. Podejrzewałem nieproszoną wizytę ludzi. Niedźwiedź ani mi nieprzyszedł do głowy. W tych stronach nigdy nie spotkałem misia. Więc gnam

przed siebie. Las rzednie i już widzę: dwa konie pędzą aż dudni, za niminiedźwiedź. Ale  konie okazały się szybsze. Miś przystanął. Na placupozostał jeszcze jeden wierzchowiec, ten pański, doktorze. Widziałem, jak

się wspinał i targał rzemień. Miś rzucił się ku niemu. Przyłożyłem kolbę doramienia jeszcze w biegu. Takie sztuczki udawały mi się niejeden raz.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 65/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

65 

Pociągnąłem za cyngiel i w tej samej sekundzie przeklęta gałąź ostatniegodrzewa podbiła lufę, a ja runąłem w pierwsze trawy. Zerwałem się jak

oparzony, strzelba poleciała gdzieś w krzaki. Niedźwiedź zaniechał konia.

Zmierzał teraz wprost ku mnie. Wyciągnąłem nóż... Co dalej, to już wiecie.No, chodźmy teraz poszukać naszych dzielnych rumaków. Antylopyzabierzemy, ale misia nie. Chudy jak szczapa.

Odeszli obaj z Karolem, ale wrócili niespodziewanie szybko.Razem z końmi, które jak psy kroczyły za swymi panami. Okazało się, iżodbiegły niezbyt daleko. 

Colorado zagasił resztki ogniska, rozłożył niedźwiedzie futro

podszewką do góry i ciepłym jeszcze popiołem począł starannie nacieraćkażdy cal skóry. Karol natychmiast zaofiarował swą pomoc. Wkrótce jeden idrugi mieli zasmolone twarze i czarne ręce. Nacieranie skóry drzewnym

popiołem zapobiega jej twardnieniu i kurczeniu się. Jest to prymitywnysposób garbowania, stosowany od dawna przez Indian i westmanów.  

Nie czekałem, aż mnie zaproszą do tej roboty. Poszedłem doswego konia, który najspokojniej szczypał trawę. Obejrzałem siodło,

poprawiłem popręgi. Że nie odniósł żadnych obrażeń —  to zasługaColorado. Obejrzawszy raz jeszcze zwierzę od pęcin po głowę, ruszyłem

skrajem lasu. Tędy wiodły tropy zastrzelonego drapieżnika. Czarnyniedźwiedź, wbrew opinii niektórych, wcale nie jest jaroszem. Co prawda

przepada za pewnymi gatunkami ziół, żywi się leśnymi jagodami, malinami,

jeżynami, ale nie stroni od mięsa. Ofiarą jego padają wszystkie prawiezwierzęta. Jedynie puma (lew amerykański) i bizon to równorzędniprzeciwnicy.

Gdy zawróciłem do obozowiska, niedźwiedzia skóra została jużspreparowana, pięknie zwinięta i przytroczona do siodła Karolowegorumaka. Obaj moi towarzysze spłukiwali teraz w rzece resztki popiołu z rąk

i twarzy. Wreszcie wpakowaliśmy antylopy na konie, dobrze zadeptali

ognisko i ruszyli w powrotną drogę. Słońce wspięło się już na pierwsząćwiartkę nieba, ciemny las jałowcowy rozbrzmiewał gwarem ptaków, a nadmiejscem, któreśmy dopiero opuścili, krążyły już dwa skrzydlate

drapieżniki. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 66/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

66 

— Sępy — zauważył Colorado. — Zrobią porządek z misiem. 

Przebrnęliśmy rzekę. Woda rozpryskiwała się pod kopytami koni,

jej kropelki migotały w słońcu barwami tęczy. Czułem się rześko w tymchłodnym jeszcze poranku. Cieszyłem się na myśl, że jutro ruszymy dalej,

ku południowemu zachodowi, wprost do naszego celu: do Meksyku, dohacjendy don Pedro Gonzalesa. A po drodze, kto wie, może uda się nam

napotkać Pehnulte, wodza Apaczów Mescalero? 

Las pozostał za nami. Jeszcze chwila, a wśród płaskiej przestrzenipowinny się ukazać zarysy zabudowań. Rozglądałem się dokoła i nagle... 

— Patrzcie! — zawołałem. — Dym! Widzę dym... na wprost! 

Wstrzymali konie. Karol sięgnął po lornetkę. Uczyniłem podobnie.

Teraz widziałem wyraźniej: szarobury stożek wystrzelający gdzieś z ziemi. 

— To chyba nie preria? — powiedziałem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 67/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

67 

— Na pewno nie preria i nie ognisko — stwierdził Karol. 

Podałem lornetkę Colorado. Spojrzał i natychmiast wykrzyknął. 

— Do licha! Ten dym nie podoba mi się. Popędzajmy konie!

Wierzchowiec Karola od razu nas wyprzedził. Niósł na swym

grzbiecie najmniejszy ciężar — tylko skórę niedźwiedzia. Ja dowlokłem się

na samym końcu do zagrody O’Briena, a raczej do tego, co z niej jeszczepozostało. 

Przetarłem oczy myśląc, że śnię. Osmolona, miejscami całkowiciezwęglona palisada, resztki sczerniałych bali —  to było wszystko. Nie

pozostało nic ani z zabudowań gospodarczych, ani ze sprzętów... Gdziepodzieli się mieszkańcy? 

Widziałem, jak Karol kolbą swego sztucera roztrącał zwęglone

szczątki, jak stąpał po zwałach popiołu wzbijając przy każdym kroku

chmurkę szarego pyłu. Jedyny zachowany narożnik budowli tlił się jeszcze

słabym płomieniem. Pożar nie mógł wybuchnąć wcześniej niż godzinę, dwietemu, a więc już rankiem. Gdyby stało  się to przed świtem, widzielibyśmy

łunę na niebie. Ale kto spowodował ogień? 

Colorado krążył dokoła palisady, z twarzą surową, z oczymautkwionymi w ziemię. Skinął na mnie, a gdy się zbliżyłem, wskazał

zamazane tropy, widoczne jeszcze w miejscu, które było dawniej wjazdowąbramą. 

—  Znowu koń, który stąpa kroczem —  powiedział. —  To nie

przypadek. Co o tym sądzicie? O'Brien był zbyt ostrożny, aby zaprószyć

ogień. Gdzież zresztą sam się podział, gdzie jego żona, gdzie syn?  

Pierwszy raz widziałem starego trapera w stanie tak silnego

wzruszenia. Ostatnie słowa prawie wykrzyknął. Zniknięcie O’Brienanaprawdę nim wstrząsnęło. Zniknięcie czy... śmierć? Należało rzeczdokładnie zbadać. Przeszukać drobiazgowo całe otoczenie domostwa i

ruiny zabudowań. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 68/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

68 

— Do środka nie sposób wejść — stwierdził. — Trzeba poczekać,aż nieco ostygnie. Teraz możemy tylko zająć się tamtym tropem. Głowę

dam, że tu bawili ci sami ludzie, których obozowisko znaleźliśmy na prerii.

Konie stąpające kroczem nie chodzą stadami. To musiał być napad.  Co panznalazł? — zwrócił się do Karola. 

—  Nie. Nic, co stanowiłoby dowód obecności obcych ludzi. Pan

znał rodzinę O’Brienów, Colorado. Czy mieli jakich wrogów w sąsiedztwie?  

— W sąsiedztwie? Jakie tam sąsiedztwo? Dokoła pustka.  

— Więc chyba... Apacze. 

— Apacze?! — krzyknąłem zdziwiony. — Żądali tylko zapłaty... 

Nie dokończyłem zdania. Usłyszałem parsknięcie konia. Karolszarpnął mnie za ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. Krąg czerwonychwojowników otaczał całą przestrzeń dawnych zabudowań i nas,

uwięzionych wewnątrz tej przestrzeni. Apacze! To właśnie byli oni.  

Karol wysunął się na czoło naszej trójki: 

—  Czego szukają nasi czerwoni bracia? Dom naszego brataspłonął. Czy wiecie, kto jest podpalaczem? 

Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Czyżby nie zrozumieli Karola?

Kiedy zacząłem powątpiewać o umiejętnościach językowych przyjaciela i

chciałem powtórzyć pytanie w języku angielskim, odezwał się wojownik, na

głowie którego sterczało granatowoczarne pióro ptasie, wetknięte wrównie czarny węzeł splecionych włosów. 

— Iszarshiutuha wie, kto podpalił wigwam Ob-liena.

Iszarshiutuha znaczy “mały jeleń". Co za dziwny zbieg

okoliczności: przed rokiem zadzierzgnęliśmy przyjaźń z wodzem ApaczówMescalero, który nazywał się Pehnulte “Wielki Jeleń". Uznałem to zapomyślną dla nas wróżbę. Zupełnie bezpodstawnie. Oczywiście słowo “Ob-

lien" było przekręceniem nazwiska O’Briena. Ale nie to mnie zdziwiło.

Osłupiałem dopiero wówczas, gdy Mały Jeleń dokończył swe krótkie

przemówienie. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 69/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

69 

— Wy jesteście podpalaczami! 

Kiedy to rzekł, podniosły się ku nam lufy strzelb i strzały łuków.

Popełniliśmy straszne głupstwo odszedłszy daleko od swych koni izostawiwszy przy siodłach długą broń. Teraz byliśmy bezbronni. Cóż nam

pozostało? Tylko zachować spokój. I tak też postąpił Karol. 

— Wojownicy Apaczów mylą się. Niech popatrzą na tropy wokół

pogorzeliska. Zobaczą, że tu byli inni ludzie. 

— Blada twarz nie będzie rozkazywać Małemu Jeleniowi. Oddacie

broń i pojedziecie z nami. 

— Dokąd? — zapytałem. — Do obozu Apaczów. 

— Dlaczego? — zapytałem powtórnie. 

— Jesteście podpalacze i mordercy. Gdy długie noże8 dowiedzą się

o spaleniu wigwamu Ob-liena, ruszą przeciw nam, wówczas wydamy wasdługim nożom. Howgh! 

Odetchnąłem. Sprawa nie przedstawiała się tak źle. Jeśli nas

przekażą żołnierzom, automatycznie staniemy się wolni. Najgłupszyprzecież dowódca nie uwierzy w to, że lekarz z Milwaukee czy słynny

traper Karol Gordon stali się nagle podpalaczami lub mordercami! A pozatym — Pehnulte!

O tym samym musiał pomyśleć Karol, bo odezwał się: 

—  Jesteśmy przyjaciółmi Wielkiego Jelenia. Prowadźcie nas do

niego.

Mały Jeleń spojrzał nań ponuro: 

— Blada twarz kłamie! Pehnulte odjechał na wiosenne łowy.  

Wzruszyłem ramionami. Mały Jeleń musiał być wyjątkowymtępakiem. Nie chciał nas wysłuchać, nie chciał zbadać tropów odkryt ych

przez Colorado. Jakim sposobem wybrano go na wodza?

8

 Długimi nożami nazywano kawalerię Stanów Zjednoczonych z uwagi na noszone przez nich szable.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 70/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

70 

—  Wojownicy Apaczów nie potrzebują zabierać nam broni.Udamy się za nimi dobrowolnie. 

To powiedziawszy mój przyjaciel uczynił krok w kierunku koni.Nie wiem, jak by postąpili Indianie wobec takiego oświadczenia i nigdy się

nie dowiedziałem. Bo oto rozległ się lekki szelest, po nim — gwizd, tętentkopyt i piekielna wrzawa na zakończenie. Krąg ludzi rozerwał się. Ujrzałem

Colorado, jak gnał na swym wierzchowcu. Początkowo nikt go nie ścigał.Apacze zostawili mustangi na uboczu i teraz kilku wojowników pobiegło jedosiąść. Iszarshiutuha coś krzyknął, rzucono się na nas. Zostałem obalony i

skrępowany. Napastnicy odstąpili. Kilka kroków dalej leżał Karol, równie

bezwładny jak ja. Znaleźliśmy się w niewoli Apaczów. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 71/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

71 

V  

W n i e w o l i   

We wnętrzu panował półmrok. Wysoko na kilka stóp pięły siędrewniane tyki, na których trzymała się ścianka spleciona z łoziny i okryta

płatami kory. W górze, gdzie tyki się łączyły, malutki otworek błyskał

światłem pełnego dnia.

Spoczywałem na posłaniu z traw nakrytych bizonią skórą i

gapiłem się w ten otwór ukazujący skrawek błękitnego nieba. Cóż miałeminnego czynić? Wigwam Apaczów zbyt jest ciasny, aby w jego wnętrzumożna odbywać spacery. 

Dwa kroki ode mnie leżał Karol. Prawdopodobnie patrzał w tęsamą dziurę i rozmyślał. Byliśmy jeńcami Mescalerów i teraz

odpoczywaliśmy po długiej i męczącej jeździe od zagrody O’Briena aż tutaj,do indiańskiej wsi. Zdążyłem już zauważyć, iż znajdowała się w dolinieotoczonej lasem, nad strumykiem wypływającym ze wzniesień piętrzących

się dokoła na kształt schodów jakiegoś olbrzyma, porosłych starodrzewem.Po jednej stronie rzeczki ciągnęły się pastwiska, po drugiej —  szeregi

szałasów. Po przybyciu zdjęto z nas rzemienie i więcej już nie krępowano,tyle że swoboda ruchów ograniczona została do wnętrza wigwamu. Przed

jego wejściem siedzieli dwaj wojownicy. 

Colorado uciekł! Spryciarz. Wiedzieliśmy, że pogoń wróciła zniczym. Ale ten fakt nie polepszał sytuacji, przeciwnie. Mały Jeleń uznał

ucieczkę westmana za dowód naszej winy. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 72/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

72 

—  Udało mu się —  powiedziałem głośno. —  I tyle go będziemywidzieli.

— Myślisz o Colorado? — zapytał Karol. — Chyba się mylisz. JeśliColorado jest uczciwym człowiekiem, nie opuści nas w biedzie.  

—  Ostatecznie —  west chnąłem — nic nam tu nie grozi. Pehnulte

w końcu powróci. 

— Ba, ale kiedy? Nie bardzo mi się uśmiecha spędzić całą wiosnę icałe lato w tym wigwamie. A poza tym... — urwał w połowie zdania. 

— Co jeszcze?

—  Tylko tyle, że Dziki Zachód ciągle jeszcze jest dziki. Wielu tu

padło, i czerwonych, i białych. Gdyby tak Pehnulte nie wrócił? 

—  Nie przerażaj mnie, Karolu. Wydadzą nas najbliższemu

posterunkowi wojskowemu. Tak mówił Mały Jeleń.  

— Mówił, ale nie do niego należeć będzie ostateczna decyzja, tylkodo rady starszych plemienia.

Roześmiałem się: 

—  Wróżysz nam śmierć przy palu? Nie poznaję cię. Skąd takipesymizm? Nie istnieją już męczeńskie pale, stare to dzieje i przebrzmiałe.  

— No, no. Co za pewność? Czuję się jak greenhorn wobec staregotropiciela lasów i pól. Ale nie podzielam twego spokoju9.

— Karolu — obruszyłem się — jeszcze jedno takie słowo... 

—  ...a opuścisz wigwam, śmiertelnie na mnie obrażony. Obawiam

się jednak, iż przeszkodzą ci w tym strażnicy czuwający nad nami przywejściu. A teraz mówię poważnie: jeśli Pehnulte nie wróci, Apacze

najprawdopodobniej odstawią nas do najbliższego fortu. Powiadam:najprawdopodobniej.

9 Karol Gordon nie mylił się. Spokój nie zapanował na tych ziemiach. W dwa lata później, w marcu 1886 r.,

Apacze wykopali topór wojenny. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 73/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

73 

— No, właśnie. Dowódca posterunku nie uwierzy oczywiście... 

—  A nie przychodzi ci na myśl, że może się trafić tak głupi

podoficer czy of icer i tak leniwy, że nie będzie chciał sprawdzić, kim jestczłowiek podający się za lekarza i kim jego towarzysz. To nie przelewki.

Jeśli O'Brien zginął, a tak przypuszczam, oskarżą nas o mord.  

— Chyba kpisz?

—  Ani mi to w głowie. Na tych ziemiach powieszono już sporoniewinnych i naiwnych.

— A niech to... Musimy więc stąd uciekać. 

— Cały czas nad tym się zastanawiam. 

Dalszą rozmowę przerwało wejście indiańskiej squaw. Postawiłaprzed nami dzban wody i dwie miski pełne parującej zupy. Barwę ta

potrawa miała nieosobliwą, szarobrązową, ale zapach! Dawno czegoś takwspaniałego nie miałem w ustach. Do tego otrzymaliśmy po plackukukurydzianym. Squaw bez jednego słowa opuściła wigwam.  

— A może byś tak ją zagadnął? 

— O co i po co?

Nie odpowiedziałaby. 

Westchnąłem  zabierając się do jedzenia. I tak minął pierwszydzień naszej niewoli. 

Następnego, samym rankiem, wyprowadzono nas na dwór.

Sądziłem, iż Mały Jeleń pragnie z nami pomówić. Już szykowałemargumenty, które miały go przekonać o naszej niewinności. Nadaremnie .

Iszarshiutuha nie pokazał się. Przywiązano nas do dwu samotnych pinii.Ręce jednak pozostawiono wolne. Mało tego! Jeden z wojowników

przyniósł nam kapciuchy z tytoniem i fajki. Kiedy się oddalił, mruknąłem doKarola:

— Odnoszą się do nas z szacunkiem... 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 74/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

74 

— Po prostu traktują jako zakładników, baczą, abyśmy zbytnio niecierpieli w niewoli. Ale nie wysnuwaj z tego żadnych wniosków. Jak mi

wiadomo, ze skazanymi również obchodzono się bardzo łagodnie.  

— Dziękuję za pocieszenie. Wymyśl coś innego. Nikogo nie widzę

w pobliżu, może spróbować? 

—  Nic z tego, Janie. Za nami siedzi wartownik. Nie zdołalibyśmy

zrobić nawet paru kroków, a tylko pogorszyli swą sytuację. 

Po paru godzinach, gdy słońce dosięgło szczytu nieba, poczułem

coś jakby wdzięczność dla Indian. W wigwamie musiało być teraz piekielnie

gorąco i duszno, tu zaś cień pinii chronił głowy, a spadający od czasu doczasu z górskich wyżyn wiaterek chłodził twarze. Troszczono się o nasniebywale. Jeśli na przykład podbiegał ku nam któryś z włóczących się powsi indiańskich psów, siedzący za nami wartownik odpędzał go kamieniem.  

Popołudniowy posiłek otrzymaliśmy na dworze, wieczorny — jużw wigwamie, gdzie zdjęto z nas pęta. 

Opisałem dokładnie przebieg drugiego dnia niewoli. Następne

niczym się nie różniły. Straszliwa monotonia poczynała nam ciążyćnieznośnie. O wydostaniu się niepostrzeżenie z wigwamu nie było comarzyć. Wartownicy nigdy nie spali, a sforsować ściany szałasu nie dałoby

się bez pomocy długiego i ostrego noża. Począłem złorzeczyć w myślachColorado, który teraz buja sobie na wolności. 

Karol —  dostrzegłem —  posępniał z dnia na dzień i na mojepytania odpowiadał tylko półsłówkami. Parokrotnie domagaliśmy się

rozmowy z Małym Jeleniem. Bezskutecznie. Podejrzewam, że strażnicy nieprzekazali mu naszej prośby. Na pytania o Pehnulte zawsze

otrzymywaliśmy tę samą odpowiedź, że pojechał do Alczeze—  czi, co w

języku Apaczów oznacza Mały Las, i jeszcze nie wrócił. Gdzie znajdował sięten Mały Las: dziesięć mil stąd czy sto —  nie mogliśmy się dowiedzieć.Strażnicy po prostu ogłuchli i oniemieli. 

— Któregoś dnia — oświadczył mi Karol — zrobię taką awanturę,że będą musieli przywołać Małego Jelenia. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 75/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

75 

Monotonia przymusowego pobytu raz jeden przerwana zostałaprzez wydarzenie, którego konsekwencje ujawniły się znacznie później. Oto

szóstego czy siódmego dnia naszej niewoli — dokładnie nie pamiętam — w

samo południe, gdy siedzieliśmy przywiązani do “swoich" pinii, w głębidoliny dostrzegłem dwie obce, nie pasujące do otoczenia sylwetki ludzkie.Zbliżyły się powoli w naszą stronę. 

— Karolu — powiedziałem półgłosem — popatrz.

— Widzę. Jacyś biali. 

— To koniec naszej niewoli!

— Nie wyglądają na żołnierzy. 

— Kimkolwiek są, nie zostawią nas w takim położeniu.  

— Zobaczymy.

W pewnej od nas odległości obaj nieznajomi zatrzymali się.Ujrzałem, jak podszedł do nich Indianin, zapewne Mały Jeleń, ale przestrzeń

ciągle jeszcze była zbyt wielka, abym mógł kogokolwiek rozpoznać. Stali w

grupce przez kilka minut, a potem wolnym krokiem znowu skierowali sięku nam. Rozpoznawałem już twarze. Nie, to nie byli żołnierze. Niestety.  

—  Halo! —  zawołałem niefrasobliwym głosem. —  Dżentelmeni,wytłumaczcie wodzowi, że bierze nas za kogoś innego.  

Oczekiwałem teraz okrzyku zdziwienia, pytań, a nawet przecięciawięzów. Nic takiego nie nastąpiło. Podeszli jeszcze bliżej i bez słowa

przyglądali się nam przez chwilę. Potem jeden z nich nachylił się w stronę

Małego Jelenia i coś mu szepnął. Odwrócili się do nas plecami i poczęli sięoddalać. 

— Co to ma znaczyć? — wrzasnąłem. 

Dopiero wtedy usłyszałem zaiste osłupiającą odpowiedź: 

— Dowiecie się niedługo, podpalacze! 

— Podpalacze! Czyście zwariowali? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 76/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

76 

Nic mi już nie odpowiedziano. 

— Karolu, czemuś milczał? — zwróciłem się z kolei do Gordona. 

—  Te dwa typy nie podobały mi się od samego początku. Możemiałem ich  błagać o zdjęcie więzów? Myślę, że komuś bardzo zależy, abynas uznano za podpalaczy.

—  To świństwo! —  denerwowałem się. —  Biali zostawiająrodaków w rękach czerwonoskórych! 

—  Właśnie. Zupełnie niezgodnie z fabułą wielu opowiadań oDzikim Zachodzie. Tam zawsze szlachetni biali wyzwalają równie

szlachetnych traperów z rąk krwiożerczych Indian. Teraz zapoznałeś się zrzeczywistością, Janie. 

Nic na to nie rzekłem. Karol miał niekiedy nieco denerwującysposób formułowania swych poglądów... 

Tego samego dnia wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami,uderzył wicher tak porywisty, że nasz wigwam trząsł się cały. Później

nastała cisza, a po ciszy błyskawica rozświetliła wnętrze szałasu. W

jaskrawym blasku ujrzałem przez otwór wejściowy przestrzeń wioskowegoplacu, kt órą biegiem przemierzało paru wojowników. W ciągu dwu sekundatramentowa ciemność zakryła wszystko. Usłyszałem, jak drobne krople

deszczu poczynają monotonnie uderzać o poszycie naszego schronienia.Przetoczył się po niebie daleki grzmot. I znowu błyskawica. Tak się zaczęło.  

Minęła godzina, po niej druga. Deszcz nie ustawał. Zamienił się wulewę. Nieustanny plusk zagłuszał wszystko. Ze szczytowego otworu

poczęła płynąć woda, tworząc na ziemi malutkie jeziorko. Przesunęliśmysię jak najbliżej ścian. Leżałem wsłuchany w monotonny szum, aż wreszciezapadłem w półsen—  półjawę. Z takiego stanu nieświadomości wyrwało

mnie gwałtowne szarpnięcie. Usiadłem. Dokoła panowała nieprzeniknionaciemność. Nadal szumiała ulewa, ale poprzez jej głos dobiegł mych uszuszept:

— Doktorze, szybko. Niech pan mnie trzyma za rękę. Idziemy.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 77/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

77 

Zerwałem się. Pierzchnęła senność. Postaci nie dojrzałem, ale tenszept natychmiast zdradził mi osobę. Colorado! 

— Karolu!

— Jestem tutaj.

— Nie gadać! Trzymajcie się mnie. 

Wyszliśmy przez otwór, który był równie czarny jak wnętrze

wigwamu. Z niewidocznego nieba spadał prawdziwy wodospad. W parę

sekund przemokłem od czubka głowy po pięty. Nogi ślizgały się w błotnistejmazi. Byłbym runął, gdyby Colorado nie ujął mnie pod ramię. Nie potrafię

opisać drogi, jaką przebyłem. Wśród nieustannego chlupotu posuwaliśmysię dość gładką płaszczyzną, później trzeba było wspinać się po jakiejśstromiźnie. Od czasu do czasu zaczepiałem o gałęzie. Swobodną ręką

zasłoniłem oczy. I tak nic nie było widać. Na koniec dobiegła kresuwspinaczka.

— Uwaga — ostrzegł Colorado — schodzimy...

To było jeszcze gorsze. Miejscami woda rwących potoków sięgała

kolan. A do tego ciemność! Colorado musiał mieć sowie oczy! 

Zmordowany do kresu sił zostałem na koniec wepchnięty w głąbjakiegoś pomieszczenia. Colorado puścił moje ramię. Usłyszałem lekkitrzask, ujrzałem kilka złocistych iskierek, potem malutki płomyk, wreszcie

ogień, który mi ukazał nierówne ściany jakiejś pieczary. Odetchnąłem.  

— Siadajcie — wskazał na kupę chrustu. 

Natychmiast ściągnąłem buty, kurtę, koszulę, spodnie. 

— Możemy tu przeczekać ulewę? — zapytał Karol. 

— Tak. Myślę, że ruszymy przed świtem. 

— W porządku. 

Rzekłszy to, poszedł za moim przykładem. Siadł na chruście iwyciągnął bose nogi w kierunku ognia. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 78/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

78 

— Colorado, jak pan tego dokonał? 

—  Prosty przypadek. Czekałem na okazję. Deszcz nieczęsto się

trafia, ale przecież się trafia. Jesteście pewno głodni — stwierdził kierującsię w głąb jaskini. 

— Mam dwa kawałki pieczeni. 

— I co ty na to, Karolu? Co za historia!

Nie otrzymałem odpowiedzi, bo traper znowu pojawił się przy

ognisku niosąc mięso i suchary. 

— Jedzcie. Wodą nie częstuję, pewnie macie jej dosyć. 

— Na całe życie — mruknąłem. — Jak pan nas odnalazł? 

— A jak zdobył konie? — dodał Karol. 

— Konie? Nie widzę żadnych koni. Skąd o tym wiecie?  

—  Wskazuje na to zdrowy rozsądek. Colorado nie mógł nas

uwolnić, nie zapewniwszy nam wszystkim możliwości szybkiej ucieczki. Co

prawda ulewa zatarła nasze ślady, ale ręczę ci, Janie, że już jutrozostalibyśmy schwytani wędrując piechotą. 

Traper uderzył się dłońmi po kolanach:  

— Są konie. Trzy konie. I siodła, i broń.  

— Wykradzione z wigwamu Małego Jelenia?  

— Zgadza się. 

— Colorado — zaniepokoił się mój przyjaciel — myślę, że obszedłsię pan z nim łagodnie? Bardzo by to zagmatwało  nasze położenie w

przeciwnym wypadku.

— Uśpiłem ich jak dzieci w kołysce. 

— Ich?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 79/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

79 

— Dwu. Małego Jelenia i waszego strażnika. Jeśli nawet przebudząsię wcześniej niż należy, to skrępowani i z kneblami w ustach.  

— A konie, a broń? — zapytałem. Traper roześmiał się półgłosem. 

— W taką noc jak ta, doktorze, można by wynieść na plecach cały

obóz, nie tylko broń. Zresztą... posłuchajcie. 

Przy wtórze szumu ulewy opowiedział o swej wyprawie. Gdy

wyrwał się z kręgu Indian otaczających zgliszcza chaty O’Briena, pognałprosto ku rzece.

— Myślałem, że wyduszę ostatni dech ze swej szkapy ….  

Miał przewagę nad Apaczami. Zanim dopadli swych koni,znajdował się dobrą milę na przedzie.  

— Strzelali — wtrąciłem. 

— A jakże, ale w biegu. 

Przebył rzekę. Pierwotnie miał zamiar przeskoczyć kawałek drogisamym nurtem, aby zatrzeć ślady. 

— Ale widzieli mnie. Pognałem więc prosto, ciągle jeszcze z dusząna ramieniu. Musieli mieć jakieś wyjątkowo kiepskie chabety, bo

odsądziłem się jeszcze dalej. 

— Ilu ich było? — wtrącił Karol. 

—  Trzech —  mogłem się z nimi inaczej załatwić. Po prostuprzycupnąć za krzakiem i poczekać. Nie będę się chwalił, ale ja nie chybiam.

Nie jestem jednak pożeraczem czerwonoskórych. To po pierwsze. Podrugie: nie chcę zadzierać z Apaczami. Nie uczynili mi nic złego.  A po

trzecie: mogłoby to wam zaszkodzić. Na szczęście, o dwie mile dalej linialasu wygina się ku wschodowi, a preria tworzy długi, zwężający siępółwysep. Skręciłem tam i ścigający musieli mnie stracić z oczu. Gnałem aż

do samego cypla zarośniętego krzewami. Za nimi wznosi się wysokopienny

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 80/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

80 

las. Prowadząc konia za uzdę, przebrnąłem las aż do wody. Wtedy znówwskoczyłem na siodło, wjechałem w nurt i tą drogą dotarłem do miejsca, w

którym poprzednio rzekę przebyłem. Uczyniłem w ten sposób koło.

Wpędziłem konia w gąszcz leśny i kazałem mu się położyć. W kilka minutpóźniej ujrzałem pogoń. Stanęli na skraju lasu, chwilkę się naradzali,później pociągnęli brzegiem wody na zachód. Nadal czekałem. Wrócili,zanim słońce zaszło, raz jeszcze przebyli rzekę i oddalili się. Więcej ich nie

widziałem. Wczesnym rankiem ruszyłem starym tropem do zagrody

O’Briena, a potem krok w krok waszym śladem, aż dotarłem tutaj. Towszystko.

— Na pewno nie wszystko — zaprotestowałem. 

—  Wszystko, jak na jeden dzień. Później ułożyłem sobie nowy

plan.

Podniósł się i poszedł w kierunku wyjścia. 

— Leje wciąż jak z cebra — stwierdził. — Do świtu nie ustanie. A

więc... 

I rozpoczęła się opowieść obejmująca cały okres naszej niewoli.Przez ten czas Colorado zdołał przetrząsnąć okolicę indiańskiej  wioski,

odkryć jaskinię, w której znajdowaliśmy się obecnie, i zaopatrzyć ją w

drzewo na opał i w trochę mięsa. Ale polować musiał daleko stąd. Hukstrzału na pewno zwróciłby uwagę czerwonoskórych. 

—  Bardzo to dziwne —  wtrącił się Karol. —  Miałem lepszewyobrażenie o Apaczach i o ich czujności. 

— I słusznie. Ale wiecie, ilu tu zostało wojowników? Nie więcej niżtuzin. Reszta pociągnęła z tym waszym Pehnulte. 

— Do Małego Lasu? 

—  Nic nie słyszałem o żadnym lesie. Dość, że odjechali, i to na

długo przed waszym tu przybyciem.

— Wyprawa wojenna? — zapytałem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 81/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

81 

—  Mało prawdopodobne —  stwierdził Karol. —  Pehnulte nie

wygląda na głupca, który wykopuje topór wojenny przeciw białym. 

—  Kto mówi o białych? To może być porachunek z którymś zsąsiednich plemion. Nie macie pojęcia, jak się tu oni żrą między sobą! Więc,

jak już mówiłem, zostało zaledwie dwunastu wojowników, kobiety i dzieci.Odszukałem wasze konie, sprawdziłem, gdzie schowano uprząż i broń,  

— W wigwamie Małego Jelenia — stwierdził Karol. 

— Oczywiście. Byłem tam przed kilku dniami, ale nie mogłem nic

ruszyć. Spostrzegliby natychmiast i poczęli szukać mojej cennej osoby.

Musiałem więc czekać sposobności. 

— To znaczy: czego? — zagadnąłem. 

—  Sprzyjającej pogody. No i doczekałem się. Roboty miałemsporo. Najpierw z końmi. Zwłaszcza z tym czarnym diabłem — zwrócił się

do Karola. — Ale ja mam swoje sposoby. Sporządziłem dwie uździennice z

rzemieni i jakoś poszło. Sprowadziłem rumaki aż tutaj. Obok jest drugajaskinia, tam stoją. 

—  I tak pan skromnie o tym mówi, Colorado? Przecież to byłapiekielnie trudna sprawa — pokiwał głową Karol. 

—  Trudna, ale nie dla takiego koniarza jak ja. Zresztą deszczdopomógł. Deszcz i szałwia. Szałwia doskonale zabija zapach białego

człowieka. Chodziło mi o to, aby mnie nie zwietrzyły indiańskie mustangi

pasące się w pobliżu waszych koni. Wytarzałem się w szałwii iponapychałem jej we wszystkie kieszenie. Udało się. Potem złożyłem wizytę

Małemu Jeleniowi. Dał się skrępować jak niemowlę. Chyba nawet niewiedział, kto go wiąże. Tak zgłupiał. Zabrałem siodła, waszą broń i złożyłemw bezpiecznym miejscu. Na koniec powędrowałem do waszego wigwamu.

Strażnik był tylko jeden, prawie utopiony w tej ulewie. Ścisnąłem go lekko.Ani pisnął. A potem związałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć? 

— Coś o dwu białych — powiedziałem. 

— Białych? Takich moje oczy nie oglądały. O kogo chodzi? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 82/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

82 

Karol opowiedział o wizycie nieznajomych. Colorado potrząsnąłgłową: 

—  Nie, nie widziałem ich. Ale wobec tego wygląda na to, że ktośchce nas urządzić. Czy na pewno nie spotkaliście się przedtem z tymi

ludźmi? 

— Hm, nie przypominam sobie — stwierdził Karol. 

— A mnie się zdaje — wtrąciłem niepewnie — że twarz jednego znich jest jakaś znajoma. 

— “Zdaje się" czy “na pewno"? 

— Nie, nie jestem pewien...

— A więc to niczego nie wyjaśnia. Zresztą przez ten czas zdążyłemnieco przetrząsnąć okolice farmy. Ślad jest jeszcze wyraźny. Gdyby nie

Apacze, dognalibyśmy ich w parę godzin. Ba, ja sam mimo zwłokipotrafiłbym ich doścignąć. Ale nie mogłem was zostawić. 

—  Czy słusznie? —  wyraziłem wątpliwość. —  Przecież nam nie

może tutaj stać się nic złego, a tamtym...  

— Do licha! — zaśmiał się. — Taka to wdzięczność, doktorze? 

— Colorado — przerwał Karol. — Przyznaję, że nie docenialiśmy

pana. Trzeba być nie lada zuchem, żeby dokonać tego, czego pan dokonał.Jesteśmy pana dłużnikami... 

Potwierdziłem żarliwie tę deklarację. 

— Jeśli mówiłem, że lepiej było gonić za O'Brienem...  

—  Dobrze, dobrze, doktorze. Wiem, co pan chce powiedzieć: żePehnulte by powrócił i was uwolnił, a tropy zatrą się. Jestem jednak

przekonany, że O’Brien wraz ze swą rodziną są cali i zdrowi i że im przezdłuższy czas nic grozić nie będzie. 

— Skąd taka pewność? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 83/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

83 

— Nie znalazłem wokół zagrody nic, co stanowiłoby dowód jakiejśwalki. O’Brien został porwany żywcem. Widać jest komuś potrzebny cały i

zdrowy. Ale po co i na co? Zabijcie, a nie odgadnę!  

— A jeśli się... spalili? 

—  Dobrze się naszukałem w pogorzeliskach. Ani śladu. Nie, ichporwano.

Przyznaję, lżej mi się zrobiło wysłuchawszy tej informacji.  

— Więc co teraz mamy zrobić? — zapytałem. 

— Przede wszystkim trzeba się stąd oddalić — zauważył traper. 

Podniósł się od ognia i zniknął u wejścia do jaskini. 

—  Nie możemy zostawić Colorado z całym tym kłopotem — 

oświadczył półgłosem Karol. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo traper zjawił

się znowu.

— No, dżentelmeni — powiedział wesoło — mam nadzieję, żeście

już wyschli. Ulewa się skończyła, ledwie mży. Niebo się przeciera, niedługoświt. Czas na nas. Czy wiecie, jak daleko znajdujemy się od Apaczów? W

prostej linii nie będzie więcej niż pięćset jardów. Diabelnie blisko.Rozumiecie więc, iż nie wolno dłużej ryzykować. 

Rozumieliśmy dobrze. Teraz każda chwila zwłoki groziłapowtórną niewolą. Ubraliśmy się pospiesznie, zarzuciliśmy na plecy siodła,do ręki wzięli broń i wyszli na dwór. Z widocznego  już nieba siąpił

przenikliwy deszczyk.

— Tędy — wskazał drogę Colorado. 

Poprowadził nas ścieżką wzdłuż podstawy zbocza. Za tym właśniezboczem leżała indiańska wioska. Gdyby na skalnym grzbiecie rozstawiano

posterunki, mieliby nas jak na dłoni. Ale nikt tam nie wartował. Chociaż

takiej nieostrożności nie usprawiedliwiała nawet paskudna pogoda. MałyJeleń musiał być doprawdy bardzo małym... wodzem.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 84/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

84 

—  Prędzej, panowie —  poganiał nas Colorado. —  Jeszcze kilka

kroków. 

Za skalnym występem znajdował się w chropowatej ścianieczarny otwór obszernej jak komnata groty. Tu ujrzeliśmy wszystkie trzy

konie uwiązane na lassach do wbitych w ziemię kołków. Założyliśmyuprząż, zbadali zawartość juków. Niczego nie brakowało. 

Wywiedliśmy wierzchowce na dwór i wolno, wolniutko ruszyli

pochyłą płaszczyzną, porośniętą z rzadka trawą, wśród której leżały dość

gęsto kamienie najrozmaitszej wielkości. Nie sposób było jechać szybciej.Wlekliśmy się tak z pół godziny, aż mordercza droga skończyła się jak

nożem uciął. Teraz mieliśmy przed sobą step gładki jak powierzchnia stołu.  

— W konie! — krzyknął Colorado i wysunął się naprzód.  

Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Gdzieś na horyzoncie błysnąłpierwszy promień zorzy. Przestało padać. Szara opona nieba rozdarła sięprzed nami. Na niebieskim tle ukazały się białe obłoki.  

Po kilku godzinach takiej jazdy Colorado zwolnił tempo, wreszcie

zatrzymał się. 

— Krótki postój. Zwierzęta muszą wytchnąć — powiedział. 

Zeskoczyłem z siodła. Teraz poczynałem odczuwać zmęczenie ponieprzespanej nocy i forsownej jeździe. A Colorado? Ten się przecież

najbardziej napracował. A nawet nie usiadł. Przechadzał się cały czas,

spoglądając na wszystkie strony. 

Po krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy koni. Trawiasty stepprzeszedł wkrótce w płaszczyznę porosłą rzadkimi chwastami, ale i one

rychło znikły. Dokoła rozciągała się pustynia rudego piachu. 

—  Szybciej. To najgorszy kawałek drogi. Nie ma gdzie się ukryć.Widać nas ze wszystkich stron, jak pieczeń na patelni. 

Pędziliśmy teraz, na ile tylko stać było nasze konie , a za nami

podnosił się czerwony tuman kurzu. W końcu drogę przecięła mała rzeczka

płynąca między brzegami wypłukanymi w ceglastej glebie.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 85/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

85 

— Tego właśnie potrzeba — powiedział Colorado. — Chwyćcie zaszkła i popatrzcie za siebie. Ja nikogo nie dostrzegam.  

Spełniliśmy jego życzenie. Pustka rozciągała się dokoła, aniczłowieka, ani zwierzęcia. Stwierdziłem to głośno. 

— Doskonale. Teraz hop, w strumień! Jedziemy jego korytem. Coprawda dno nieco piaszczyste, ale ślady zatrze prąd.  

Ruszyliśmy, jeden za drugim, znacznie już wolniej. Upał wzmagałsię, ale od wody bił chłód, a drobne kropelki tryskające spod końskich kopyt

przyjemnie rzeźwiły twarze. W ten sposób jechaliśmy z dobrą godzinę, aż

Colorado zdecydował się wyprowadzić wierzchowce na brzeg. 

—  Jeszcze kawałeczek —  stwierdził —  a odpoczniemy w

zacisznym lasku i nad wodą lepszą od tej.  

To powiedziawszy obrócił koniem w kierunku przebytej przed

chwilą drogi. 

— Wracamy? — zadziwiłem się. 

—  Niezupełnie. Będziemy posuwać się równolegle do naszegostarego tropu, w odpowiedniej odległości. 

— W ten sposób zbliżamy się do wioski Apaczów.  

— Ale dzięki temu — wtrącił się Karol — odległość między nami aprzypuszczalnym pościgiem będzie jeszcze bardziej wzrastać. Apacze jadąw jedną stronę, my w drugą. Wręcz przeciwną. Zanim odszukają nasz trop

ginący w rzece, zapadnie noc. Potem już nas nie dopędzą. 

—  Wielki Bóbr się nie myli —  przytaknął traper. —  Odgadł mój

plan.

Jeszcze około czterech godzin trwała nasza wędrówka, aż na

horyzoncie ukazała się granatowoczarna ściana lasu. Bór był mieszany,

liściasto— iglasty z przewagą świerków, które nadawały mu nieco posępnywygląd. Za niskimi krzewami głęboki cień padał od obwisłych konarów na

poszycie bujnie porosłe, pokryte mchem, gdzieniegdzie trawą lub zawalone

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 86/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

86 

uschłymi gałęźmi, poprzegradzane potężnymi pniami padłych olbrzymów.Jechać konno nie było już można. Ujęliśmy cugle i prowadząc na nich

wierzchowce przedzierali się powoli, jeden za drugim, jakąś wydeptaną

przez zwierzęta steczką. Tak dotarliśmy nad małe jezioro, o toni gr anatoweji lustrze wody błyszczącym w słońcu. Drzewa podchodziły do samegobrzegu, który uginał się pod stopami. Dalej —  już w wodzie —  wyrastałopasmo sitowia. Colorado kazał nam stanąć. 

—  Muszę wykonać swój plan — 

powiedział. —  Na wypadek, gdyby Indianie

przywędrowali za nami aż tutaj. Jeśli jesteście

ciekawi, przyglądajcie się. Jeśli nie, idźciedokoła jeziora, tylko nie za blisko brzegu. Obózrozbijemy po drugiej stronie.

Oczywiście —  zostaliśmy. Coloradopociągnął swego wierzchowca za uzdę.Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i stuliło uszy,

ale nie stawiało oporu. Stąpało powoli i

ostrożnie, aż w ciemnych zagłębieniach odkopyt poczęła ukazywać się bagienna wilgoć.

Jeszcze chwila, a koń zapadnie się w rozkisłym

błocie. Wtedy Colorado zatrzymał się, wykonał 

ruch ręką i na ten znak koń począł się cofać. Ale jak! Jeśli obserwowaliściezachowanie się koni, wiecie, jak niechętnie, z oporem, waląc tylnymi

kopytami w ziemię lub nawet wspinając się, stąpają te zwierzęta do tyłu.Dlatego zdumiałem się widząc, jak taki manewr wykonuje wierzchowiec

Colorado. I to nawet bez dalszej zachęty ze strony swego pana. Stąpał lekko,delikatnie, od czasu do czasu odwracając łeb. Przebył w ten sposób chybatrzy jardy do miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Dopiero wówczas

stanął. 

—  No —  powiedział traper —  skończone. Idźcie, ja pozacieram

zbędne ślady. 

— Po co to wszystko? — zapytałem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 87/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

87 

—  Jeśli Apacze nadciągną, zobaczą ślady dwu koni ginące wwodzie. Do głowy im nie przyjdzie porównywać odciski, aby stwierdzić, że

było tu tylko jedno zwierzę, ale raz szło naprzód, raz do tyłu. Poczną się

zastanawiać, w jakim celu dwu szaleńców wjechało w bagnistą wodę. Nicmądrego nie wymyślą, a jeśli zechcą posuwać się tym tropem, natychmiastugrzęzną. Chociaż tacy głupi chyba nie będą. Nie odkrywszy tajemnicy,

poczną się naradzać. Ile to im w sumie zajmie? Ponad godzinę. A teraz

zauważcie, w którym miejscu wpędziłem konia w wodę? Tu właśnie jest

prześwit. Z przeciwległego brzegu możemy wszystko dokładnieobserwować. Starczy czasu, aby w porę zniknąć. No ruszajcie, ja tu jeszczetrochę pomarudzę. 

Ruszyliśmy półkolem wzdłuż zdradzieckiego brzegu, wbezpiecznej jednak odległości. Zatrzymaliśmy się na przeciwległym krańcujeziora. Colorado przyszedł, gdy poczynało już zmierzchać. 

—  Mamy całą noc przed sobą —  stwierdził —  bo dzisiaj już nieprzybędą, jeśli w ogóle się tu zjawią. Trzeba to wykorzystać. Musimy napoić

konie.

Normalnie zwierzęta prowadzi się do wodopoju. Tu tego niemożna było uczynić. Wędrowaliśmy więc na niebezpieczny brzeg z woramii przynosili wodę, która pachniała zgnilizną. Konie nie bardzo chciały pić,ale jakoś skłoniliśmy je do tego. 

Kiedy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, powiódł nasColorado w głąb lasu na niewielką polankę, gdzie zasiedliśmy przyskromnym ognisku. Po raz pierwszy tego dnia miałem okazję napić się

kawy. Przyrządzona na bagiennej wodzie, smakowała nieosobliwie, ale zato była gorąca. Garść pemikanu uzupełniła ten skromny posiłek.  

Z siodłem pod głową, nakryty derką, prawie natychmiastzapadłem w sen. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 88/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

88 

V I  

O g n i s k o w l e s i e  

Nie wiem, czy dlatego, że poszycie leśne było twarde, czy też dałami się we znaki całodzienna jazda —  dość, że rankiem zwlokłem się ze

swego legowiska z bólem wszystkich mięśni. Colorado natychmiast to

zauważył: 

—  Coś doktora połamało —  stwierdził. —  Pewnie wilgoć. Nie

każdy ją dobrze znosi. Złe tu miejsce na nocleg, ale szybko stąd ruszymydalej. Spenetrowałem tamten brzeg. Czerwonoskórych ani słychu, anidychu, co nie znaczy, że wolno nam mitrężyć. Ruszamy! 

—  Zaraz, zaraz, trzeba by t eraz wspólnie się zastanowić. Dokądmamy ruszać? — zapytał Karol. 

—  Jak to, dokąd? Oczywiście, do El Paso. Tam mieliście jechać.

Podprowadzę was kawałek, dalej traficie sami. Ja muszę wracać. 

Spojrzałem na Karola porozumiewawczo. Colorado wytłumaczyłto opacznie, bo dodał: 

— Ja muszę przecież wyjaśnić całą tę sprawę. 

— Nie jedziemy do Meksyku — odparł Karol. — W każdym razienie teraz.

— A dokąd? 

—  Posłuchaj, Colorado. Myślę, że w pojedynkę trudno będzieuwolnić rodzinę O’Brienów. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 89/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

89 

— O, jeśli tylko o to chodzi...

— Nie przerywaj. My również korzystaliśmy z gościny farmera, a

poza tym zostaliśmy wplątani w jakąś tajemniczą historię. Tak to uważam.Nie możemy stąd odjechać, nie możemy zostawić ciebie samego. Nie znasz

Pehnulte, my go znamy i liczę na to, iż krążąc w tych okolicach wreszcie sięna niego natkniemy. To bardzo nam pomoże.  

— Znaczy, że decydujecie się towarzyszyć mi? 

—  Oczywiście. Zostajemy razem, Colorado, tak długo, aż

odkryjemy ludzi, którzy napadli na farmera.  

—  Do licha! Coraz mniej teraz na prerii takich jak wy! Zgoda.

Dziękuję. I wobec tego nie marudźmy! 

W pół godziny potem, prowadząc konie, brnęliśmy przez las. Tymrazem droga nie trwała długo. Błysnęło światło poranka, urwały się rzędy

drzew, ukazała się rozległa przestrzeń prerii. 

Wskoczyliśmy na siodła. Ruszyliśmy poprzez rzadkie trawy,

spłachcie piasku, omijając samotne kępy drzew. Nigdy nie wiadomo, co w

ich cieniu może się kryć. Na koniec dotarliśmy nad strumień toczący swewody wśród szpaleru krzaków. Tu rozsiodłaliśmy konie. Należał się   im

odpoczynek, zwłaszcza memu wierzchowcowi. Umyliśmy się od stóp do

głów w przezroczystym nurcie, naznosili chrustu i rozpalili ogień.Przestrzeń była otwarta na wszystkie strony. Nikt nie mógł nas zaskoczyć.Wymarzone miejsce odpoczynku. Kiedy zaspokoiliśmy jako tako głód izapalili fajeczki, odezwałem się: 

— Colorado, jedziemy, jak ślepcy. Dokąd nas prowadzisz? 

—  Słusznie. Wybaczcie. Mój plan jest taki: wracamy do punktu

wyjścia, tylko nieco okólną drogą. 

— Do chaty O’Briena? 

— To tego, co było chatą. Tropy na pewno już się zatarły, ale może

będziecie mieli więcej szczęścia i dogrzebiecie się czego w pogorzelisku.

Według mnie napastników było trzech albo najwyżej czterech. To jest

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 90/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

90 

najdziwniejsze. Bo przecież trzy osoby zniknęły bez śladu, a trzeba wamwiedzieć, iż żona Samuela włada bronią nie gorzej od niejednego westmana.

Syn również. Dlatego zadałem sobie pytanie, jak to możliwe, że trzy

uzbrojone osoby znajdujące się w solidnym budynku, i do tego otoczonympalisadą, uległy w tak krótkim czasie trzem czy co najwyżej czteremnapastnikom?

— Jaki z tego wniosek? — zagadnął Karol. 

—  Żaden. Nie znalazłem wyjaśnienia. Ruszcie teraz głowami.

Może zagadkę rozwiążecie. 

—  Zdaje się, iż już ją rozwiązałem —  odparł mój przyjaciel. — Któryś z przybyszów musiał być znajomym O’Briena. 

— Trudno o znajomych na tym pustkowiu. Ile razy wpadałem do

Samuela, tyle razy zastawałem go tylko z rodziną.  

— A jak często odwiedzałeś go, Colorado? 

—  Hm, różnie bywało. Trafiały się okresy, że co miesiąc, były i

takie, że i przez pół roku nie gościłem w tamtych stronach. 

— No, właśnie. 

—  Ale przecież Samuel zawsze mi opowiadał, co się u niegowydarzyło podczas mojej nieobecności. 

— Mógł zapomnieć albo... nie chciał powiedzieć. Co o nim wiesz? 

— I dużo, i mało jednocześnie. Tyle tylko, co mi sam opowiedział.

Z tego nic nie wynika. Przypuśćmy jednak, że to jakiś znajomek tak gourządził. Ale dlaczego? Z jakiego powodu? Nic nie rozumiem. I po co

podpalono chałupę? Żeby zasygnalizować dymem swą obecność? Jeśli

wśród napastników był znajomy O’Briena, farmer na pewno pochwalił musię, że ma gości, którzy lada chwila wrócą. 

—  Tak myślałem —  powiedział Karol. —  I to właśnie sporotłumaczy. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 91/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

91 

— Co?

— Pożar. 

— Tego to już zupełnie nie pojmuję.  

— Przypuszczam, że napastnicy nie podpalili zabudowań. 

— Tylko kto?

—  Nikt. Może się przecież zdarzyć, iż ogień rozpalony naprymitywnym palenisku spowoduje pożar. Napastnicy najpewniej bardzosię spieszyli. Nie zgasili ognia. Pożar wybuchł już po ich odjeździe. A teraz

pytanie: czy O’Brien nie miał żadnego majątku poza swą farmą? Myślę naprzykład o pieniądzach. 

— O niczym podobnym nie wspominał. 

— Był skąpy? 

— Oho, z pewnością! 

— Tacy ludzie nie chwalą się swym dorobkiem: 

— Prawda, ale to wszystko tylko domysły. Brak dowodów.  

—  Mówisz jak prawnik, Colorado. Nie  jak westman. Trochę

wyobraźni nigdy nie zaszkodzi. 

Pochwyciłem baczne spojrzenie, jakim Colorado szybko obrzucił

Karola, i na tym rozmowa została przerwana. Colorado uznał, że

odpoczęliśmy już wystarczająco, a poza tym, że powinniśmy zaopatrzyć się

w nieco żywności na dalszą drogę. Czyli po prostu: zapolować. 

Wzięli strzelby i ruszyli na prerię. Ja zostałem przy koniach. Odczasu do czasu przykładałem do oczu lornetkę lustrując cały horyzont.Przez długi czas obserwowałem sylwetki towarzyszy, później zakryły ich

dalekie wzniesienia gruntu. Wierzchowce pasły się spokojnie. Wiedziałem,że potrafią mnie ostrzec o każdym niebezpieczeństwie. Począłem znów

zastanawiać się nad dziwną historią napadu na O’Briena. Nadniespodziewaną wizytą dwu białych w wiosce Apaczów i nad zbiegiem

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 92/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

92 

okoliczności, które tak pokrzyżowały nasze pierwotne plany. Czypojedziemy do Meksyku? Czy spotkamy Pehnulte? Czy próba schwytania

sprawców napadu nie stanie się przysłowiowym szukaniem igły w stogu

siana? Opowiadano mi co prawda o tropicielu, który odnalazł uczestnikównapadu na dyliżans po dwu latach, ale przecież nie rozporządzaliśmy takdługim czasem. Przed nastaniem zimy musiałem wracać do Milwaukee, doswych zajęć, a Karol chyba nie zamierzał dłużej przebywać w tych

niegościnnych stronach.

Moje smętne rozważania przerwał powrót towarzyszy. Zmęczeni

długą wędrówką wrócili z kwaśnymi minami. Całe trofeum stanowiły trzy

indyki. Bardzo chude i żylaste. Po takim kiepskim posiłku Coloradoprzeprosił nas, zabrał koc i siodło i ruszył ku kępie drzew. Oznajmił, iż musiteraz odespać tamtą deszczową noc, jeżeli “ma być do czegoś". 

Gwarzyliśmy półgłosem, zerkając od czasu do czasu na okolicę.Była nadal pusta i cicha, zalana słońcem, pachnąca trawą i kwiatami.  

—  Długo będziemy sterczeć w Nowym Meksyku? Jak sądzisz,Karolu?

— Dopóki nie schwytamy bandytów albo nie stracimy ostatecznieich śladów. 

— Przewiduję trzecią możliwość — odparłem. — Będziemy gnaćpo tropach kilka miesięcy, a uciekających nie schwytamy. Co wówczas?  

— Powrócisz do Milwaukee sam.

—  Zostanę tu tak długo, jak długo będą istnieć jakiekolwiek

szansę zakończenia sprawy. — Zostanę z tobą. 

—  Niemożliwe. Nie przywykłeś do zimy na preriach. A to nie

żarty. 

Wzruszyłem ramionami i na znak całkowitego braku

zainteresowania położyłem się pod pobliskim krzakiem, ale nie mogłemzasnąć. Za to Colorado spał od wieczornego posiłku, a potem jeszcze przez

całą noc, z przerwą na kolejną wartę. Twierdził, iż taki sen znakomicie

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 93/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

93 

regeneruje jego siły, że praktykował ten system w roku 1868 podczasbudowy linii Union Pacific.

Dopiero rankiem opuściliśmy zaciszną kępę. Równa jak stółpłaszczyzna poczęła teraz dźwigać się ku horyzontowi. Ukazało się pasmo

wzniesień, aż w końcu wjechaliśmy w skalisty wąwóz porosły na zboczachkrzewami dzikich malin. Wąwóz piął się łagodnie i doprowadził nas do

płaskowzgórza pokrytego rzadkim lasem. 

—  To nieco trudniejsza droga —  powiedział Colorado —  ale

krótsza, szybciej nas doprowadzi do farmy O’Briena. 

Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej, a po przebyciu jakiejś półmili zatrzymali konie. Na moją prośbę. Bo wydało mi się nagle, iż słyszę głosludzki. Niewyraźny i bardzo daleki.  

Staliśmy chwilę w milczeniu. Cisza. Już chciałem przyznać, że sięprzesłyszałem, gdy nagle rozległ się ten sam daleki dźwięk.  

— To tam — stwierdził Colorado. — Ruszamy.

Przez kilka następnych minut nic nie było słychać poza suchym

szelestem igliwia pod nogami koni. A później —  znowu głos, jakieś słowo,którego nie mogłem rozróżnić, coś jakby “stój!" 

— Zejdźmy z koni — szepnął Colorado. 

Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując,

podchodziliśmy do niewidocznego celu. 

— Stój! Ty diable wcielony! 

O, teraz brzmiało już zupełnie wyraźnie. A po krótkiej przerwie,

znowu:

— Stój! Bodaj cię grom strzelił! 

Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzierosło potężne drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jeździec. To

on tak wrzeszczał, bo poza nim nie było tu nikogo.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 94/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

94 

Spostrzegł nas. 

—  Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty

bestio!

Ostatnie słowa —  jak spostrzegłem —  zwrócone były do... konia.Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. Dopiero podszedłszy bliżejstwierdziłem, iż człowiek miał ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu

rzemień, którego drugi koniec został przyczepiony do potężnego konaru,wysoko w górze. W tej chwili opadał luźno. Wystarczyło jednak, aby

wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek stronę, a rzemienna pętlazacisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej chwili wydobył nóż i

dwoma cięciami oswobodził niedoszłego wisielca, który zeskoczył z konia iodetchnął głęboko. 

—  Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni —  zwrócił się do

nas — ocaliliście niewinnego od straszliwej śmierci. 

—  Cóż to się przytrafiło? —  zapytał Colorado. —  Chyba nie

wplątaliście się sami w taką pułapkę? 

—  Źli ludzie —  odparł nieznajomy. —  Źli ludzie wszystkiemuwinni.

—  Zawsze wszystkiemu są winni źli ludzie. Hm, wzięli was za

koniokrada? Jak mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów cudzychwierzchowców. 

— Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.  

— Nie konie? To co?

— Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia nainnego. Czeka mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało. 

— Gdzież się to przydarzyło? 

—  Tam —  wskazał jakiś nieokreślony kierunek. —  Trafiłemzupełnie przypadkowo. Koń mi już padał. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 95/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

95 

Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca: 

— Ale jakoś nie pada — stwierdził. — Wygląda wcale nieźle. 

— To teraz. Odpoczął. 

— Więc jak to było z tą zamianą? 

— Najpierw zgodzili się, a później dopadli mnie w tym lesie. 

Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kandydat na wisielcanie we wszystkim kłamał. 

— Wybaczcie, panowie — mówił dalej — ale czas mi w drogę. 

—  Nie zatrzymujemy —  odparł Karol —  A dokąd to droga

prowadzi?

— Do Santa Fe.

— Spory kawałek — zauważył Colorado. 

— Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi. 

Wskoczył na siodło, cmoknął i ruszył truchtem. Wkrótce zakryłygo pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent kopyt. 

—  Koniokrad —  stwierdził Karol. —  Poszkodowani nie byliby

nam wdzięczni. 

— Więc co? — zapytałem. — Mieliśmy go tak zostawić? 

—  Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego kradł

mając własnego, dobrego konia? Bo w żadną zamianę nie wierzę.  

—  Dlaczego kradł? —  powtórzył Karol uważnie przyglądając się

śladom odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie. 

—  Słuchajcie! On naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie naten trop.

Colorado odwrócił się i cicho gwizdnął. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 96/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

96 

— Rzeczywiście — powiedział przeciągle. — To chyba nasz stary

znajomy. Ten koń ma skrocza, a jego jeździec brał udział w napadzie na

O’Briena. Dalej za nim! 

— Chwileczkę — powstrzymał go Karol. 

— Ucieknie.

— Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.

— Ależ o co chodzi? 

—  Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na dobre, gdyby

spostrzegł, że go ścigamy. Na pewno uważnie spogląda za siebie. I drugasprawa: nie powinniśmy go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie,doprowadzi nas prościutko do swych wspólników. 

Postaliśmy chwilkę. 

Ślady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, którym jechaliśmyniedawno, przez prerię. Ale później poczęły coraz bardziej skręcać, aż

wreszcie zatoczyły wielkie półkole, całkowicie zmieniając kierunek. 

Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop

urwał się nagle. Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba. 

— Patrzcie, jaki spryciarz — zauważył Karol. — Podejrzewa, że zanim jedziemy.

—  Może tak, może nie —  odparł Colorado. —  Sądzę, iż raczej

zabezpiecza się na wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden

pojedzie w górę, dwu w dół rzeki. 

— Stracimy mnóstwo czasu — stwierdził Karol.

— Nie widzę innego sposobu... 

—  A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokądpłynie rzeczka? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 97/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

97 

—  Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowaliśmy bawiąc uO’Briena. 

— A skąd wypływa? 

— Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełnepustkowie.

— Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.  

—  A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w okolice farmy?

Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w góry, żeby się połączyć z ludźmi,którzy porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się

skierować w najbardziej bezludne strony. 

—  W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, również nie manikogo. Zresztą, jeśli się mylę, nie zmarnujemy więcej czasu niż rozdzielającsię i czekając jedni na drugich. 

— Karol ma na pewno rację — poparłem gorąco towarzysza. 

Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem. 

—  Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja

przyzwyczaiłem się zawsze samotnie podejmować decyzję. 

Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi wposzukiwaniu miejsca, w którym ścigany przez nas człowiek wyjechał znurtu. Przede wszystkim trzeba było uważać na brzeg kamienisty i nazarośla — najwygodniejsze okazje, by nie zostawić śladów. 

Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzieciągnęły się piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą

szczotką zamiótł. Poczynałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy

wybierając ten kierunek jazdy, gdy Colorado zatrzymał konia w miejscu,gdzie na granicy lądu i wody rosła rzadka trawa. Zeskoczył z siodła ischyliwszy się, coś bacznie obserwował. Potem przeszedł kilka krokówukląkł. W końcu wyprostował się. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 98/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

98 

—  Jedziemy —  oświadczył —  tylko niech mnie nikt nie

wyprzedza. To jest chytrus pierwszej klasy: zacierał ślady, prostował trawę,

ale mnie w pole nie wyprowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie

się bardziej jasne. 

Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lekko zdeptana,jeszcze dalej — wyraźny już ślad, prowadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z

jej biegiem. Tak więc tropiony  przez nas człowiek zmierzał albo kuszczątkom zagrody O'Briena, albo w ich pobliże. Karol uważał, żewyprzedza nas o godzinę dobrej jazdy, a Colorado potwierdził ten pogląd.

Jednakże nawet lornetki nie ukazały nam na horyzoncie ani cienia jeźdźca.  

Zbliżał  się wieczór. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą.Należało przerwać pościg i rozbić obozowisko w jakimś odkrytym miejscu.Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną

linię lasu. Wieczorne zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy granicędrzew. Colorado zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy teren. Wróciłzadowolony.

— Jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Przynajmniej na tę noc. O

ogniu jednak nie ma mowy.

W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek:

pemikan i suchary.

—  Teraz trzeba się przespać —  stwierdził Colorado. —  Na noc

zaplanowałem małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś nocuje,

myślę, że niezbyt daleko. Pójdziemy we dwóch — zwrócił się do Karola — 

doktor zostanie przy koniach. Niech więc nas teraz popilnuje. 

To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo.  

Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowanie. Należało

chyba zapytać, co o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymownespojrzenie pokiwał głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruknął:  

— No, to czuwaj nad nami, Janie.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 99/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

99 

Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku nasamym skraju lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona

opadała z nieba na ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczyniło się

bardzo ciemno i bardzo cicho. Na koniec księżyc wypłynął zza chmury irozproszył mrok. Nagle wszystko pobielało. Pusta preria osnuła sięsrebrzystą mgiełką, później ukazał się na niej zamazany cień ptaka.Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Począłem ziewać, zerknąłem na

towarzyszy. Spali. Wstałem, przeciągnąłem się i... ruszyłem wzdłuż linii

drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż przejdę tylkokawałek, aby odpędzić sen, i zaraz zawrócę. Ale za każdym razem, kiedy

mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło, aby przejść

nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas przecinającypłaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem, zerknąłem w głąb

leśnej głuszy i natychmiast   padłem plackiem. Dostrzegłem złotawy ognikmigocący daleko między pniami. Leżałem długo, wpatrzony w światło. 

Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duchprzekory skłonił mnie do pozostania na miejscu. W sekundę późniejpowziąłem decyzję  dokładniejszego zbadania źródła blasku. Pochyliwszy

się i bacząc na każdy krok, wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożnościniejeden raz nastąpiłem na suchy patyk, którego trzask brzmiał w moich

uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały zamieniony w słuch, ale jakoś nicsię nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi ciemności. Rozpoczynałemwięc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i zacząłem się czołgać.

Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu, musiałem ponadto

uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub ziemią. Spociłem się setnie,a chociaż ogień był coraz wyraźniejszy, ciągle jeszcze nie potrafiłem

dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie podpełznąłem tak blisko, że blaskognistego kręgu padał tuż, tuż przed moją głową. Płomień wystrzelał ze

środka malutkiej polanki, dokoła niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetkiludzkie. Na drewnianym rożnie, osadzonym na dwu rozwidlonychgałęziach, piekł się spory kawałek mięsa. Leżałem przez kilka minut w

zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem głos: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 100/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

100 

— Co z Tomem? — zapytał nieoczekiwanie człowiek zwrócony domnie plecami. — Dlaczego nie wraca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś

się z pyszna, gdyby zastał tylko nas dwu.  

— Gadasz głupstwa, Fred 

To powiedział drugi zsiedzących, zwrócony do mnie

bokiem. Płomień strzeliłmocniej i oświetlił twarze.

Poznałem go natychmiast.Koniokrad! Uratowany przez

nas koniokrad!

—  Tom nie uważałbytego za głupstwo. 

—  Gdyby nie moja

wyprawa, nic byśmy o nich nie

wiedzieli.

Nastawiłem uszu. O kim to mowa?  

—  Gdyby nie oni, wisiałbyś na rzemiennym postronku. Co cięnapadło z tym koniem? 

— Ostrożność. Gdziekolwiek się ruszę, zostawiam po sobie adres.

Takiego konia nikt poza mną nie ma w tych stronach. To pewne. 

— Bo tylko głupiec mógł wybrać taką chabetę.  

— Sam jesteś głupiec! 

— Uspokójcie się. 

Teraz odezwał się trzeci głos. Chropawy i gruby. Wydało mi się, że

już kiedyś go słyszałem. 

— Nie ja zacząłem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 101/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

101 

— Ty zrobiłeś coś znacznie gorszego. Całe szczęście, że cię złapaliw porę. W przeciwnym wypadku dotarliby do nas.  

— O czym mówisz? 

— O tej drugiej idiotycznej kradzieży. 

— Nie zawsze się udaje. Nawet tobie... 

—  Dosyć już tej gadaniny. Lepiej zastanówmy się, co robić z tą

trójką? 

— Nie ma co zawracać sobie głowy. Tak pozacierałem ślady, że tu

nie trafią. 

To mówił koniokrad. 

— Nic nie rozumiesz. Jeśli oni są na wolności, to Pehnulte musiałwrócić. Wiesz, co to znaczy? 

— Wiem. Zabierajmy się stąd. 

— Znowu gadasz głupstwa. Przecież musimy tu czekać na Toma. 

— A jak Tom nie przyjdzie?

— Zwariowałeś? 

—  Przypomnij sobie, jak to było przed rokiem. Uciekł nieoglądając się na nas. 

—  Nie mógł inaczej postąpić, za bardzo go znano. Ech, do licha.Warto by się nieco przespać. O świcie trzeba przeszukać okolicę. Diabeł nie

śpi. 

— Tom się wścieknie, jak się dowie, że są znowu na wolności. Ale

co my ich obchodzimy?

To znowu koniokrad.

— Ty kapuściana głowo! Przecież mieszkali u O’Briena! No, gaścieogień. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 102/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

102 

Począłem się wycofywać. Kiedy dotarłem do naszego obozowiska,obaj moi towarzysze nadal spali. Zbudziłem ich bezceremonialnie i

opowiedziałem o swym odkryciu. Natychmiast osiodłaliśmy konie i

prowadząc je za uzdy cofnęli się od linii lasu dobre pół mili. WówczasColorado wrócił, aby zatrzeć ślady. Kiedy tego wreszcie dokonał, rozbiliśmyobozowisko na otwartej przestrzeni, gdzie widoczność była doskonała , a

niespodziewany napad wręcz niemożliwy. Otwartego starcia nie

obawialiśmy się. Przewaga na pewno była po naszej stronie: Colorado i

Karol starczyliby co najmniej za trzech, nie mówiąc o mojej skromnejosobie.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 103/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

103 

V I I  

P o ś c i g  

Noc minęła spokojnie. Od wczesnego świtu, ukryci w trawie,obserwowaliśmy skraj lasu. Roślinność była tutaj tak bujna i wysoka, iż

sięgała łbów końskich, co zresztą dla wierzchowców Karola i Colorado nie

przedstawiało żadnej praktycznej wartości —  kładły się na każdy rozkaz

swych panów. Mój kłusak nie miał takich zwyczajów, ale teraz wysokiełodygi zieleni skryły go całkowicie. 

Początkowo w zasięgu naszego wzroku nic się nie działo. Jednakżewkrótce ujrzałem, jak z czarnej ściany drzew wynurzyły się dwie postacie.

Przystanęły na chwilę, potem ruszyły wolno skrajem puszczy, jedna wprawo, druga w lewo. Obserwowaliśmy je z dużym zainteresowaniem i

lekkim niepokojem, bo chociaż odkrycie naszej obecności nie byłospecjalnie groźne, to jednak zdemaskowanie nas przez przeciwników

bardzo by utrudniło śledzenie odkrytej przeze mnie trójki.  

Obawy okazały się płonne. Colorado musiał znakomicie zatrzećślady naszego pobytu, bo obserwowani przez nas ludzie zawrócili i zniknęli

w głębi lasu. Uczynili to bez pośpiechu, co — moim zdaniem — świadczyłoo bezowocności ich poszukiwań. 

Resztę tego dnia nudziliśmy się setnie, na przemian śpiąc, naprzemian czuwając. 

Pod wieczór Colorado wyruszył w stronę lasu “przyjrzeć się", jakpowiedział, naszym sąsiadom. Z jego nieobecności skorzystał natychmiast

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 104/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

104 

Karol wygłaszając szereg uwag na temat niebezpieczeństw czyhających naśmiałka zapuszczającego się nocą w nieznane bezdroża leśne.  

— Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy? Ty, taki ostrożny, Janie,nagle postępujesz jak szaleniec! 

—  Przesadzasz —  mruknąłem, nie bardzo potrafiąc uzasadnićmotywy, jakie mną kierowały. 

—  Nie przesadzam. Przecież mogli cię schwytać i przez ciebieznajdowaliśmy się o krok od wpadnięcia w łapy tych opryszków. I kto by

wówczas nas oswobodził? Nie opanowałeś jeszcze wystarczająco sztuki

podchodzenia..:

— Jestem tylko twoim pojętnym uczniem — rzekłem złośliwie, bomnie począł irytować. 

Spojrzał na mnie ostro i... wybuchnął śmiechem. 

—  Niech będzie i tak. Ale proszę cię na przyszłość: poniechajsamotnych wypraw, nie uprzedzając  nas przed tym. To może się źle

skończyć. 

—  Oczywiście —  odparłem. —  Ale tym razem skończyłoby się

bardzo źle, gdybym nie poszedł do lasu.  

— To racja. Tak to się złożyło tym razem. Colorado musiał się tym

przejąć. Pewnie dlatego ani słowem nie wspomniał o twej eskapadzie. Weź

teraz lornetkę i popatrz w stronę lasu. Żeby nas znowu “coś" nie zaskoczyło.Ja zlustruję prerię. 

Przykucnąłem w trawie. Ściemniało się coraz bardziej, polewidzenia kurczyło się, wkrótce księżyc oświetlił step i czarniejszy od nocylas. Colorado nie wracał. 

Zaproponowałem Karolowi wyprawę w kierunku obozowiskabandy. Nie zgodził się. 

—  Po pierwsze —  rzekł —  nie wierzę, by Colorado dał się

zaskoczyć. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 105/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

105 

— Mogli go schwytać — przerwałem. 

—  Oni? Takiego starego wygi nie złapie byle kto. Po drugie:

możemy się zminąć w drodze. Tu na prerii jest dość widno, ale w lesie? Nie,Janie. Czekajmy cierpliwie, chociażby do świtu. 

Tak też uczyniliśmy, na przemian wartując. 

Gdy na niebie ukazały się pierwsze poranne zorze, Karolskapitulował. Zwinęliśmy obozowisko, powiedli konie za uzdy i podeszli jak

najbliżej lasu. Tam przywiązaliśmy zwierzęta do wbitych w ziemię palików.

Karol chciał się wybrać na poszukiwanie sam. Zaprotestowałem. 

—  Jeżeli “wpadł" Colorado —  mówiłem —  jaka gwarancja, że ztobą nie stanie się to samo? I co wówczas pocznę aż z trzema końmi?Uniemożliwią mi jakąkolwiek próbę niesienia wam ratunku. 

— Nie można koni zostawić samych. 

— Lepiej, żeby zginęły konie niż my.  

Machnął ręką z rezygnacją. 

Poprzez wysokie trawy, na pół schyleni, dotarliśmy do pierwszych

zarośli. Nad prerią różowiało niebo, tu panował jeszcze mrok i ciszaprzerywana pierwszymi głosami ptaków, Starałem się odtworzyć w myślikierunek mej nocnej wędrówki. Nie bardzo mi się to udało, bo wówczas nie

w tym miejscu zagłębiłem się w las. Ale Karol szczęśliwie odnalazł tropy

ludzi, którzy nas szukali. Zawikłane to były ślady. Wiodły raz tu, raz tam. Nakoniec jednak doprowadziły nas do miejsca, w którym między pniami

prześwitywać poczynała otwarta przestrzeń. Ostatni kawałek drogiprzebyliśmy czołgając się wśród mchów, opadłych gałęzi, splątanych traw izarośli. Wreszcie legliśmy na skraju polanki. Tej samej, na której

poprzedniej nocy ujrzałem trzech ludzi. Teraz świeciła pustką. Wśródzieleni skąpej trawy dojrzałem czarny krąg wypalony ogniem, a na nim

nieco zwęglonych kłód i okrągłe, blaszane, błyszczące pudło. 

Gdzież podzieli się obozujący? Co stało się z Colorado?  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 106/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

106 

Przyłożyłem do oczu lornetkę, przeszukując przy jej pomocyprzeciwległy kraniec polanki. Najpierw nic nie dostrzegłem, dopiero po

paru minutach obserwacji ujrzałem sylwetkę człowieka. Stał tuż przy pniu

potężnego drzewa, na skraju wolnej przestrzeni. Zobaczyłem, że Karol wnapięciu patrzy przez szkła w tym samym kierunku. Nieruchomą sylwetkęzasłaniały od dołu krzewy,  a twarz zakryły liście wielkiego konaruzwieszającego się z sąsiedniego drzewa. Obaj obserwowaliśmy tę postać, aż

nagły poryw wiatru rozchylił gałązki krzewów. 

—  To chyba Colorado —  szepnąłem zdumiony, nie ufając

własnym oczom. 

Chciałem wstać, gdy Karol położył mi dłoń na ramieniu. 

—  Obejdziemy polankę dookoła —  powiedział. —  Być może, żenikogo tu więcej nie ma, ale lepiej nie wychodzić na otwartą przestrzeń.  

Wolno i ostrożnie obeszliśmy nie zarośnięty krąg.  

Tak, to był Colorado. Dokładnie przykrępowany do pnia.

Natychmiast nas spostrzegł. 

—  Witajcie, dżentelmeni — powiedział zgoła beztroskim głosem.— Byłem pewien, że mnie odwiedzicie, więc nie szarpałem więzów, chociażzostały dość kiepsko założone. Oni pojechali do Santa Fe. Tu wszyscy jeżdżą

do Santa Fe, jakby w Nowym Meksyku nie istniały żadne inne miasta.  

Wyjąłem nóż i począłem przecinać rzemienie. Kiedy opadł ostatni,

stary traper odetchnął głęboko, rozprostował się i powiedział: 

— No, udało się, jak nigdy jeszcze dotąd. —  Co się udało? —  wykrzyknąłem. —  Dać się złapać jak ryba w

sieci! Gdzie broń? 

— Została w jukach mego konia — odparł spokojnie. 

— Colorado, chyba nie przyszedł pan tu bezbronny?  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 107/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

107 

— O nie. Wziąłem ze sobą najmniejszą z pukawek, ale z niej tylkoja potrafię strzelać. Więc nie zabrali. Strzelby nie ryzykowałbym. 

—  Pięknie —  wtrącił się Karol. —  Słynny Colorado daje sięzwiązać trzem włóczęgom. 

— Nie trzem, tylko dwóm. 

— Jeszcze lepiej!

— Nawet bardzo dobrze. Opłaciło się stokrotnie. Jestem po prostu

wypełniony informacjami, które bardzo się nam przydadzą. Wracajmy, tunie ma co robić. 

Weszliśmy z powrotem w las. 

— Myślicie, że się dałem złapać jak pierwszy lepszy greenhorn? Onie, moi panowie. Nic z tych rzeczy. Ale zacznę od początku. Musicie

najpierw wiedzieć, że jak dobrnąłem do tego ogniska, ujrzałem tylko dwudrabów. Tego trzeciego, o którym mówił doktor, nie było. W jednym odrazu poznałem naszego koniokrada. Narobiłem szumu i szelestu, więc od

razu porwali się od ognia, chwycili za pukawki. Jak wyszedłem na polankę,wymierzyli do mnie obie rury.

— Jak się macie, chłopcy? — powiadam. — O, widzę tu znajomka. 

Gęby roztworzyli na takie słowa. Stoją, jakby w ziemię wrośli. 

—  No, co z wami? —  mówię. —  Coście tak zaniemówili? Tak sięprzyjmuje strudzonego wędrowca? 

Wtedy trochę oprzytomnieli. Poczęli się rozglądać na wszystkiestrony. Sądzili, że nie jestem sam. Obeszli krzaki, ciągle z bronią w ręku.

Przybrałem poważną minę i mówię do tego koniokrada: 

— Jedziecie do Santa Fe?

— A jakże — odpowiada.

— No, to dobrze się składa, bo i ja się tam  kieruję. W towarzystwiebędzie raźniej. Dajcie co pojeść. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 108/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

108 

— A gdzież to tamtych zgubiłeś? — pyta koniokrad.

— Wybrali inną drogę. 

— To jesteś tu sam? 

— Jak mnie widzisz.

Nie wiedziałem, czy mi uwierzyli, czy nie, ale broń schowali iwydobyli kawał pieczeni.

Przerwał, bo właśnie wyszliśmy na prerię. 

—  Możemy teraz rozpalić ogień. Tamte draby już nie wrócą, a

głodny jestem jak szczupak. Doktorze, pan zna drogę, proszę przynieśćwody ze strumyka albo... Nie, sami przenieśmy się nad strumień.  

Uczyniliśmy to bez zwłoki. Nad brzegiem rozpaliliśmy ognisko iwydobyli resztki zapasów. 

—  Więc —  opowiadał dalej traper —  nakarmili mnie.

Próbowałem ich jakoś pociągnąć za język. 

— Prędko ruszacie? — pytam.

Na to mi ten koniokrad odpowiada, że czekają na towarzyszy. Jegowspólnik, gdy to usłyszał, zrobił minę, jakby kij połknął.  

—  Mielesz jęzorem, John, to nic naszego gościa nie obchodzi.Lepiej zapytaj go, skąd się tu wziął tak nagle i bez konia? 

Dobrze powiedział. Ale ja miałem obmyśloną odpowiedź.  

— Zaraz przyprowadzę — zerwałem się, ale natychmiast siadłemz powrotem. Spojrzałem na tego Johna – koniokrada i mówię: 

—  Wiem, że niektórych interesują cudze konie. Może lepiej, jak

swojego przyprowadzę trochę później. 

Zrozumieli, o co mi chodzi, bo jeden się zmieszał, a drugi  zaśmiał. I

więcej mnie o wierzchowca nie pytali. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 109/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

109 

— Kiedy ruszacie? — zagadnąłem. 

— Jutro.

— Dlaczego dopiero jutro?

— Mamy tu interesy do załatwienia. 

— W lesie?

— A w lesie. Nie bądź taki ciekawy. 

—  Lubię interesy —  powiadam. —  A chwilowo nie mam nic do

roboty.

Popatrzeli po sobie i milczą. 

— Siedzę tu od wielu lat — dodaję — i znam te tereny jak własnąkieszeń. Byłem przewodnikiem, traperem, wszystkim po trochu. 

— Te tereny mniej nas obchodzą — odezwał się John – koniokrad.

— A jakie więcej? 

— Arizona.

— Znam i Arizonę. 

Znowu popatrzyli na siebie, wreszcie ten drugi tak się odzywa:  

—  Może wybralibyście się z nami? Wyglądacie na takiego, co

trzem daje radę. 

— Nawet czterem.

— Tym lepiej.

—  Weźmy go —  wtrącił się John. —  Żeby nie on, dyndałbym nagałęzi. 

Nie zaprzeczyłem, chociaż to niepełna prawda. 

— Gadamy, gadamy — mówię, ale ciągle nie wiem, o co chodzi. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 110/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

110 

Chłopaki okazały się naiwne, aż trudno uwierzyć. Myślałem, żezaczną kręcić, ale gdzie tam! 

— O skarb — mówią. — O skarb chodzi.

Roześmiałem się: 

— Przestańcie kpić ze mnie. 

Wtedy poczęli zaklinać się, że to prawda. 

— I gdzież ten skarb? — pytam.

— My nie wiemy.

Znowu się roześmiałem: 

—  Ja również nie wiem —  powiadam. —  Możemy tak szukaćskarbu do końca świata. 

Nie w smak im to poszło, bo nastroszyli się.  

— Nie masz z czego się śmiać — mówi John. — Nas jest więcej i sątacy, którzy znają drogę do skarbu.  

Powiedziałem, że wcale w to nie wierzę. Wtedy rozgadali się nadobre. Mówili, że jakiś farmer przypadkowo zawędrował do Doliny Śmierci.Nie mógł znaleźć wody...

— Dolina Śmierci! — krzyknął Karol. — Do licha... Słyszysz, Janie? 

Kiwnąłem głową, udając spokój, bo przecież ta wiadomość mogłamnie łatwo wyprowadzić z równowagi. Chciałem jednak, aby Colorado jaknajszybciej dokończył swej opowieści. 

—  Mów pan, Colorado —  rzekłem. —  Czekamy niecierpliwie

końca. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 111/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

111 

—  To po co mi przerywacie? Otóż powiedzieli mi, że ten jakiśfarmer zabłądził w Dolinie Śmierci i znalazł skarb. Część zabrał z sobą.

Wygadał się o tym w gospodzie w Santa Rosa. 

— Pięknie — zauważyłem — a może wiecie, skąd znalazł się skarb

w tej waszej dolinie?

Dostrzegłem, że porozumieli się wzrokiem. 

— Ktoś zakopał i tyle — odpowiedział John – koniokrad.

— Dobrze — mówię. — Jadę z wami, ale co z tego będę miał?  

—  Jak nas odprowadzisz w bezpieczne strony, dostaniesz szóstączęść. 

— A dużo tego jest? 

— Starczy na każdego, nie martw się.  

Tak sobie pogadaliśmy (opowiadam wam to w wielkim skrócie),aż poczęło się zmierzchać. Potem tamci dołożyli szczap do ognia i z juków

wyciągnęli flachę wódki. Poczęli do mnie przepijać i częstować. Udałem, żeniby piję, by ich nie zrazić, ale tak naprawdę to łyknąłem chyba tylko

kropelkę. 

Ognista woda poszła im prosto do głowy i rozgadali się jeszcze

bardziej. O tym skarbie. Że naprawdę to oni w piątkę zgromadzili ten skarb,a potem ktoś odkrył schowek i wszystkie kosztowności wyniósł i zakopał winnym miejscu. Na szczęście ten właśnie farmer... 

— Tak, tak — przerwałem — szczęśliwy to farmer dla was, bo niedla siebie. Dzięki niemu odzyskacie pewnie wszystko, a i ja coś na tym

zarobię. Ale jak tam traficie? 

— Farmer nas doprowadzi.

— A gdzie on jest?

— Szef wie.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 112/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

112 

— Szef? Jaki szef?

— Tom Gordon, morowy chłop. 

— Musieliście pewnie nieźle zarabiać, jak taki skarb uskładaliście? 

— Handlowaliśmy. 

— Czym?

— Bydłem, końmi, wódką. 

Pomyślałem, iż w tym oświadczeniu może tkwi ziarno prawdy:

handlowali kradzionymi końmi i bydłem, a wodą ognistą rozpijali

czerwonoskórych. 

—  Ale po co pieniądze zakopywaliście w ziemi? Nie lepiej byłozłożyć w jakimś banczku? I procent byłby, i bezpieczeństwo. 

—  Ba —  odezwał się John –  koniokrad —  pieniędzy to tamprawdę mówiąc niewiele. Za to sporo różnych złotych przedmiotów. 

— Pierwszy raz słyszę, żeby za konie płacono wyrobami ze złota. 

—  Nie za konie. Woziliśmy wódkę do Meksyku. To tam dawali

nam za nią różne takie stare świecidełka. 

— Dobra — mówię, bo już wiedziałem to, com chciał. — Pojadę z

wami.

Ucieszyli się i zaraz upiekli kawał antylopy. Kiedy skończyliśmy

jeść ostatnie kęski, usłyszałem głuchy tupot dochodzący gdzieś z głębi boru.

Natychmiast chwycili za broń i poczęli na mnie spoglądać podejrzliwie.Wzruszyłem tylko ramionami. 

Po paru minutach z krzaków wyszło trzech ludzi prowadząc konieza uzdy. Powitano ich okrzykiem radości. Jegomość, który szedł na czele

trójki, z brodą, od razu skierował się do mnie.

— Kto to? — zapytał ochrypłym głosem. — Kto to jest?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 113/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

113 

Wtedy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, że zwerbowalipomocnika. A brodacz ciągle gapił się, jakby chciał mnie wzrokiem

przewiercić, aż wreszcie wyrwał rewolwer zza pasa i wymierzył we mnie.

—  Podnieś ręce —  powiedział —  i nie ruszaj się, bo strzelę.

Zwiążcie go. 

Rzucili się. Nie stawiałem oporu. Po co? Kiedy skończyli swą

robotę, brodacz począł wrzeszczeć: 

—  Ach, wy durnie! Wiecie, kto to jest? Popatrzcie tylko na jego

ubranie! Nikt inny t utaj tak się nie nosi. 

Rozdziawili gęby. 

— Nie wiecie? To Colorado. Ten sławetny traper. 

— No to świetnie, szefie — ozwał się koniokrad. — On chce do nas

przystać. 

— Głupcy! — huknął. 

—  Szefie —  zwrócił mu uwagę jeden z podkomendnych. — 

Słychać was po całym lesie.

Zmitygował się i odsapnął. 

— O czym żeście z nim gadali? 

— A... o niczym takim...

— To dlaczego on chce przystać do nas? Dla towarzystwa?  

— No... nie... myśmy tylko tak ogólnie...  

—  Bzdury! —  wrzasnął. —  Nie wiedzieliśmy, że się włóczy z

tamtymi dwoma?

— Widziałem ich razem — powiedział koniokrad — ale się z nimi

rozstał. 

— Co takiego? Kiedy ich widziałeś? Tylko nie kłam!  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 114/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

114 

Koniokrad opowiedział całą historyjkę naszego z nim spotkania.Brodacz, jak tego wysłuchał, wpadł w szał. Zaczął wymyślać od durniów i

osłów. Na koniec dodał, iż wystarczyło kilku dni nieobecności, aby mu

popsuto cały plan. Wreszcie kazał zgasić ognisko, siodłać konie i ruszać wdrogę. 

— Po nocy? — któryś zaprotestował nieśmiało. 

— Milcz!

— A może lepiej tamtych poszukać, szefie? 

— Byli w niewoli u Apaczów, dlaczego są na wolności? Wiesz? 

Zapytany tylko wzruszył ramionami. 

—  Jak nie wiesz, niedołęgo, to nie zabieraj głosu. Sądzę, że ichwypuszczono i pewnie nas teraz tropią do spółki z czerwonymi skórami.  

— A co z nim poczniemy? — k oniokrad wskazał na mnie palcem. 

Brodacz zastanowił się chwilę: 

— On tu przyszedł na przeszpiegi. Daliście się podejść, jak dzieci.Żebym ja wiedział, coście mu nagadali? 

— Ależ nic... nic takiego... — zapewniał towarzysz koniokrada. 

—  Milcz! Wlec go z sobą nie możemy, a trupów nie lubię... Jużraczej was powywieszałbym. Za głupotę. Postawcie go pod tamtymdrzewem i mocno ściągnijcie krzemienie. Gdzie jego koń? 

— Nie wiemy. Powiadał, że zostawił w lesie. 

— I nie sprawdziliście? Bałwany! 

— Jak rozkażesz, pójdziemy szukać. 

— Nie ma na to czasu. Gdzie jego broń? 

— Miał tylko tę pukawkę. 

Obejrzał mój rewolwer. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 115/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

115 

— Wsadźcie mu z powrotem za pas ten gruchot. Ruszamy. 

Chwycili konie za uzdy i poczęli zagłębiać się w leśny gąszcz.

Brodacz, kiedy mnie mijał, warknął jak pies:

— Jak masz sprytnych przyjaciół, to cię uwolnią. Teraz ci uszło nasucho, ale za drugim razem... Pamiętaj! 

Potem zaklął obrzydliwie i odszedł. To wszystko —  zakończyłopowiadanie Colorado.

— Oj — westchnąłem — jakoś nam się nie plecie... 

Wiadomości  nie były pomyślne. Ba, nawet niebezpieczne, o czymtraper jeszcze nie wiedział. 

— Janie — odezwał się Karol — co sądzisz o tym Tomie Gordonie? 

—  Trudno uwierzyć, ale to przecież musi być Lesser z Rainy

Valley. Co za bezczelność! Przybrał sobie twoje nazwisko, Karolu.

— I szuka swego skarbu. Tak, tak...

Teraz czas wyjaśnić, czego dotyczyła podsłuchana przez Coloradorozmowa i dlaczego lekkie ciarki przebiegły mi po krzyżu.  

Przed rokiem —  jak już wspominałem poprzednio —  na terenie

Arizony zdołaliśmy rozgromić bandę rabusiów, która nosiła pompatyczną

nazwę: Słońce Arizony. Jej ośrodkiem działania było małe miasteczko RainyValley, a szefem właśnie Lesser. Część uczestników bandy poległa, część

dostała się w nasze ręce. Ale Tom Lesser zdołał uciec, pozostawiając w

pewnej dolinie (zwanej Doliną Śmierci) ukrytą część swych łupów.Trafiliśmy tam, wydobyli i zakopali na nowo. Oczywiście nie w tym samym

miejscu. Teraz stało się jasne, iż przywódca Słońca Arizony powrócił. Ani na

sekundę nie wątpiłem, że rzekomy Tom Gordon jest Tomem Lesserem,

który zdołał bądź zebrać niedobitki swej bandy, bądź zwerbować nowychochotników, aby odzyskać łupy. Najgorsze w tym było to, iż wiedział onaszej tu obecności. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 116/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

116 

—  Myślę, Karolu — zacząłem — że Lesser powróciwszy, chyba zMeksyku, udał się do doliny, gdzie stwierdził, iż skarb znikł.

Prawdopodobnie przypuszczał, że zabraliśmy wszystko. Dłużej nie miał po

co kręcić się po Arizonie, to było dla niego niebezpieczne. Przeniósł się więcna teren Nowego Meksyku, najprawdopodobniej nie mając jeszcze żadnegoplanu dalszego działania. Jakiś przypadek mu dopomógł.  

—  Zgadzam się z tobą. Ale w tej sprawie istnieje wiele znakówzapytania. Można by przypuszczać, że na przykład O’Brien zawędrował doDoliny Śmierci, odkrył skarb, a później chwalił się swym odkryciem. Co na

to powiesz, Colorado?

—  Nie bardzo pojmuję, o co tu chodzi? Co za skarb? Skąd sięwziął? Nic o tym dotąd nie słyszałem.  

— To zrozumiałe — odparł Karol. — Zaledwie kilka osób zostało

wtajemniczonych. I dlatego proszę, Colorado, zachowaj tę informację dlasiebie.

I obaj opowiedzieliśmy całą historię Słońca Arizony. Trapersłuchał z uwagą, ale zdziwił się mniej, niż tego oczekiwałem. Zauważył

tylko, iż “bardzo różne rzeczy" wydarzają się w tych stronach. 

— Teraz rozumiem, dlaczego O’Brien powinien być cały i żywy — 

stwierdził. — Tak długo będzie żył, jak długo nie opisze dokładnie albo niedoprowadzi ich do miejsca, w którym znalazł złoto. Sądzę, iż wygadał siętylko o znalezisku, ale nie powiedział, gdzie tego dokonał. Jego szczęście.

Jeśli nadal będzie sprytny, zdoła przewlec sprawę. Tylko na jak długo?

Lękam się o Samuela... 

—  Bardzo ryzykują —  zauważyłem. —  Wlec jeńca taki szmat

drogi. Niechby tak natknęli się na kogokolwiek!  

— Nieprawdopodobne, doktorze. Na tych pustkowiach?

—  Przypuśćmy. Czy jednak z farmerem znajduje się jego żona i

syn?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 117/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

117 

— Nie sądzę — odparł Colorado. — Pewnie trzymają ich gdzieś nauboczu, jako zakładników. Na wypadek, gdyby O'Brien próbował uciec. 

— A ci dwaj z obozowiska Apaczów? Po co tam się zjawili? A możeto nie byli ludzie Lessera? W głowie mi się przewraca z tego wszystkiego — 

stwierdziłem samokrytycznie. 

—  Teraz znowu mój domysł, Janie —  odparł Karol. — 

Przypuszczam, iż Lesser wysłał swych ludzi, aby potwierdzili podejrzeniaMałego Jelenia i aby nas jak najdłużej zatrzymano. Sam tam nie poszedł, nie

chciał, abyśmy go poznali. Bo że Pehnulte odjechał, o tym musiał wiedzieć.Ale z tego wniosek dość pocieszający. 

— Nie widzę w tym nic pocieszającego. 

—  Lesser lęka się nas. Nie chce dopuścić do otwartej walki. Nic

dziwnego, że się tak wściekł usłyszawszy, że znowu bujamy na wolności.  

—  Ciągle nie pojmuję. Przecież Lesser nie mógł wiedzieć, że nas

schwytano i oskarżono o podpalenie! 

—  Nie tylko mógł, ale nawet musiał. Stawiam dolary przeciw

orzechom, że kiedy Mały Jeleń zdybał nas przy zgliszczach farmy, ktoś zczłonków bandy, (a może sam Lesser?) znajdował się w pobliżu. 

Westchnąłem głęboko: 

—  Widać to tutejszy klimat tak na mnie działa, ale jeszcze nie

wszystko pojąłem. Gdybym całą sprawę opisał w jakimś modnym

westernie, nie uwierzyłby w nią chyba żaden z czytelników!  

—  Ech, doktorze —  wtrącił się Colorado —  samo życie stwarzasytuacje, w prawdę których trudno uwierzyć. Wiem coś o tym. 

— Czego jeszcze nie pojąłeś, Janie? 

—  W jakim celu człowiek Lessera, lub sam Lesser, czekał pod

farmą? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 118/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

118 

— Żeby sprawdzić, jak się zachowamy. Lesser musiał wiedzieć, żegościmy u O’Briena. W godzinach, w których najspokojniej polowaliśmy

sobie nad rzeką, “ktoś" odwiedził Irlandczyka, i to ktoś mu znajomy. O’Brien

zapewne pochwalił się, jakich to gości ma w domu. Możesz sobie wyobrazić,jak taka wiadomość zaskoczyła Lessera i przeraziła jednocześnie. Ale nie wtym stopniu, by zrezygnował ze swego zamierzenia. Ani go odłożył napóźniej. Być może, że i tutaj nie czuje się zbyt bezpiecznie i nie chce

przedłużać swego pobytu. Postanowił więc działać błyskawicznie,

uprzedzając nasz powrót z polowania. Gdy porwano irlandzką rodzinę,czekał z kolei na nas. To było sprytne posunięcie, ani słowa. Pewnie chciał zkolei i nas porwać. 

— Albo zast rzelić — dodałem. 

—  Nie sądzę —  włączył się do rozmowy Colorado. —  Gdyby kto

znalazł nasze trupy, sprawa stałaby się zbyt głośna.  

—  Przypuśćmy. Chociaż moim zdaniem podpalenie domu to

również “głośna" sprawa. 

— Dom mógł spłonąć przypadkowo. Gospodarze się wynieśli. Nie

istnieje nawet ślad przestępstwa. Mniejsza zresztą z tym. Faktem jest, iżMały Jeleń nieświadomie bardzo dopomógł Lesserowi, biorąc nas doniewoli. I Lesser, albo ktoś z jego ludzi, był tego świadkiem.  

—  Mogło tak być —  odparłem. —  Ale co teraz? Czy mamy go

ścigać aż do Arizony? To bardzo komplikuje nasze plany... 

— Będziemy ścigać — odparł poważnie Karol. — Aż do skutku. 

—  I znowu zastępować szeryfów —  powiedziałem zgryźliwie. — 

Jakby ich tu brakowało... 

— Są, są. Ale nie przemierzają tego kraju na koniach, tylko siedząpo miasteczkach. Nie możesz temu się dziwić, Janie. Ostatecznie, pilnująswoich podwórek. 

—  Chyba —  zwrócił uwagę Colorado —  nie jest dla nas

najważniejsze, co robią szeryfowie, a czego nie robią. Trzeba ścigać Lessera

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 119/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

119 

i schwyt ać go, zanim znowu nie wyniesie się do jakiegoś Meksyku. Od tegoprzecież zależy uwolnienie O'Briena. Nie wiem, jak wy, ale ja Samuela nie

zostawię w takim nieszczęściu. 

— Ani my — stwierdził energicznie Karol. 

—  No właśnie. Musimy capnąć Lessera najpóźniej w Dolinie

Śmierci, kiedy będzie ładował swe skarby. W przeciwnym wypadku życie

O'Briena niewarte i złamanego centa! Pamiętacie drogę do tej doliny?  

Przytaknęliśmy, a ja dodałem: 

—  Żeby tylko nasz koniokrad i ten jego kumpel nie wygadali sięprzed Lesserem, z czym to panu się zwierzyli. To by diabelnie zagmatwałosprawę. 

—  Dam sobie zdjąć skalp —  oświadczył traper —  jeśli to ktopotrafi, że na ten temat nie pisnęli nawet słówka. Ze strachu przed swym

szefem. Nie, nie. Myślę nawet, że mnie po cichu nadal uważają za

nieszkodliwego dla nich człowieka. No, ale dość tych rozważań. Udamy sięprościutko śladami Lessera. Żeby nie wiem jak kręcił, nie umknie.

Ruszajmy!

—  Jeszcze chwilkę —  powiedziałem. —  Czy nie wspominałeś,Colorado, że na farmę napadło trzech ludzi?...

—  Być może nawet czterech. Ale to nie ja wspominałem, to

powiedziały tropy, trochę zamazane. 

— Zgoda. Gdzie byli inni z tej bandy?

—  Nie jestem jasnowidzem, doktorze. Proszę tego ode mnie niewymagać. Może o tym dowiemy się później. 

Wzięliśmy konie za uzdy i wkroczyliśmy w las. Tropy byływyraźne i odczytać je bezbłędnie, potrafiłby nawet greenhorn.  

—  To właśnie mi się nie podoba —  stwierdził stary traper, gdywyraziłem zadowolenie z tego faktu. —  Są zbyt dokładne. Bardzo proszę,

uważajcie na boki. Patrzcie pilnie na prawo i na lewo. Zwracajcie uwagę na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 120/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

120 

najdrobniejsze znaki. Jestem przekonany, że ten wyraźny trop wyprowadzinas na bezdroża. 

Posuwaliśmy się przez coraz większy gąszcz krzewów i małychdrzewek. Jeden czy dwu uciekinierów mogło w takim miejscu wygodnie

skręcić w bok i anibyśmy zauważyli. Wytrzeszczaliśmy więc oczy, jak tegożądał Colorado. Wreszcie wydostaliśmy się z zarośli, drzewa poczęły

rzednąć. Wskoczyliśmy na siodła i jechali stępa, a miejscami nawet kłusa.Dobrze po południu daliśmy odpocząć zwierzętom. Na małej, szmaragdowątrawą pokrytej polance roznieciliśmy skromny ogieniek, a Colorado — 

wierny swemu zwyczajowi — zanim usiadł, obszedł dokoła las. 

Posiłek wypadł skromnie: resztki suszonego mięsa i suchary. Niemogliśmy przecież przewidzieć, że [wplatamy się w tragiczną przygodęO’Briena, że w konsekwencji wielodniowego pościgu nie starczy nam czasu

na polowanie. Gdyby nie przymusowy pobyt wśród Apaczów, którzy nas takdobrze karmili, już dawno wyczerpałyby się nam resztki zapasów.  

—  A gdyby jednak zapolować? —  zaproponowałem gryząc bezapetytu twarde jak kamień kawałki mięsa. 

—  Ba —  odparł Karol —  nie wolno nam ryzykować ani jednegostrzału. Ścigani usłyszą huk. Nieodpowiednia to pora.  

Nie nalegałem więc. W kwaśnym humorze docisnąłem popręgówswego konia. On przynajmniej nie mógł narzekać. Na każdym postoju miałświeżej trawy w bród. 

Za polanką drzewa rosły coraz rzadziej, znikło wilgotne poszycie,

spod którego wyjrzała zbita, twarda ziemia, wydająca pod kopytami głuchyodgłos. Trop, po którym dążyliśmy, nie był już tak wyraźny jak dawniej,

miejscami zanikał. I tylko doświadczone oczy pozwalały na jazdę bezprzystanków. Tak posuwając się minęliśmy ostatnie samotne świerki. Terazprzed nami ciągnęła się bezkresna płaszczyzna jałowej gleby: jakieśzrudziałe piaski, obłe pagórki, porosłe kolczastymi krzewami.

Gdzieniegdzie sterczał kaktus o dziwacznych kształtach, rozwidlający się na

kształt postawionego sztorcem widelca. Cała ta przestrzeń nawet w blasku

słońca sprawiała posępne wrażenie.  Wstrzymaliśmy konie i patrzeli na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 121/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

121 

daleki horyzont. Nigdzie najdrobniejszego śladu człowieka ani zwierzęcia,nigdzie zielonej plamy. Wszystko namalowaną zostało przez przyrodę

jednostajnym, szarobrązowym kolorem. Mimo woli wzdrygnąłem się.

Colorado milczał i rozglądał się dokoła ze skupioną powagą. — 

—  Niebezpieczne strony —  odezwał się po chwili. — Prawie jak

pustynia. Zabłądzić łatwo, zginąć z pragnienia również. A poza tym:

skorpiony, jadowite pająki i żmije. Innej zwierzyny tu nie uświadczysz. Nieto mnie jednak najbardziej martwi, ale brak wody w naszych worach, a po

drodze jej nie znajdziemy. I to długo. Niegdyś towarzyszyłem karawanie

osadników jadących przez te bezdroża. Tędy wiodła najkrótsza trasa, a

przecież wlekliśmy się trzy dni. I przez trzy dni nie widziałeś ani drzewka,ani najmniejszej trawki, ani przyzwoitego zwierzęcia. Tylko sępy na niebie.Tfu! Diabelski to kraj, w sam raz pasuje do Lessera i jego bandy. Pewnie

dlatego wybrał sobie taką trasę. 

—  Zatrzymali się —  przerwał mu Karol odejmując od oczu

lornetkę. 

— Widzisz ich? — zapytałem. 

— Widzę ślady. Ziemia stratowana, jakby urządzali koński turniej.Jedźmy. 

Ruszyliśmy cwałem, aby po paru minutach takiej jazdy stwierdzić,iż Karol nie mylił się. Siady były wyraźne, konie musiały tu stać dłużej, bopiach został skopany dokoła, i to na dużej przestrzeni. 

— Rozdzielili się — stwierdził Colorado — spójrzcie. 

Zeskoczyliśmy z siodeł, aby przyjrzeć się odciskom kopyt. Troprozwidlał się prawie pod kątem prostym.  

—  Tu stali i naradzali się —  zwrócił  nam uwagę Karol. — 

Następnie dwa konie odjechały w bok, reszta ruszyła prosto. Zagadka. 

— Zagadkę rozwiążemy — stwierdził traper — ale rozdzielać sięnie będziemy. Wystarczy wybrać kierunek. Gdyby tak można odczytać trop

konia Lessera...

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 122/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

122 

—  Gdyby tak można  — powtórzył Karol i zamyślił się chwilę. — 

Colorado, wspominał pan, że nie ma tu ani odrobiny wody.  

—  W najbliższej okolicy na pewno nie. A dalej? Nie badałem tejpustyni. Zaraz... poczekajcie, coś mi świta... Tak, słyszałem. Opowiadał mi

przewodnik karawany. Czy to bajka, czy nie bajka... nie wiem, ale gdzieś wtych stronach ma stać jakiś dom... 

— Gdzie?

— Podobno w samym środku tych bezdroży. 

— Jak dom to i ludzie — powiedziałem. 

— O ludziach nic nie wiem.

— Więc kto go i po co zbudował?  

—  Powiadano mi, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że założy tu

farmę. Twierdził, że te piachy są niesłychanie żyzne, byle im dostarczyćwilgoci. Zabrał się do kopania studni, sprowadził ludzi i materiały, wzniósł

budynki. Kosztowało go to sporo. 

— I wody nie znalazł — wtrąciłem. 

—  Właśnie, że znalazł. Dokopał się, sprowadził pompę. Ale nabudowę kanałów irygacyjnych nie starczyło mu już pieniędzy. Któregoś

dnia zwolnił swoich pomocników, wsiadł na konia i odjechał. Podobnobudynki stoją po dziś dzień, suchy klimat świetnie je konserwuje. A studnia

z pompą jakoby nadal dostarcza wody. Paru śmiałków usiłowało dotrzeć do

zagrody, ale nie trafili. Tyle wiem. I jeszcze jedno: podobno do tej

opuszczonej chałupy jedzie się trzy, cztery dni. Ale co nam z tego? Takdługo bez wody nie wytrzymamy. W głębi pustyni jest dwa razy goręcej niżtu. Człowiek wypaca z siebie wszelką wilgoć, robi się suchy jak szczapa i

pada. Myślę, że to prawda. Gdy piasek się nagrzeje, pali jak wielki piec pełenwęgla. Nie mamy wody, nie mamy jedzenia. Czyżby Lesser mógł się nam

wymknąć? Musi być pewny swego, dlatego śladów nie zacierał. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 123/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

123 

—  Najpierw wybierzmy kierunek —  zaproponował Karol. —  Nie

możemy przez pustynię, skręćmy w prawo, za tym bocznym tropem. Tak

czy siak, zawsze znajdziemy się na śladach bandy. 

— Zgoda. Skręcajmy. 

Z miejsca ruszyliśmy galopem. Bure obłoczki kurzu wzbiły się wpowietrze. Po kilku minutach czułem, jak pył pokrywa mi twarz, jak piasek

trzeszczy w zębach i drapie za koszulą. Słońce poczęło palić nieznośnie,więc z utęsknieniem spoglądałem na czarną linię lasu, ciągnącą się

równolegle do kierunku naszej jazdy, w odległości dobrej mili. Ten galopnie trwał jednak długo, bo oto Colorado raptownie wstrzymał wierzchowca: 

— Patrzcie! Zatarli, wszystko zatarli, spryciarze!

Nie mylił się. Zdeptana ścieżynka zginęła nagle wśród piasku itwardych, wielkich grud gliny.

— Obwiązali koniom kopyta — stwierdził Karol. 

— I pięknie za sobą zamietli — dorzucił Colorado. — Spodziewali

się nas. 

Zeskoczyliśmy z siodeł. Nastąpiła najżmudniejsza część wyprawy. 

Maszerowaliśmy zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo, jak psy węszące za

zwierzyną. Trwało to długo, bardzo długo i... bezskutecznie. Zupełnie jakbyuciekający nagle zapadli się w ziemię lub frunęli w powietrze. Nużyło mnie

to szukanie, ale milczałem. Na szczęście Colorado widać również się

zniechęcił. 

—  Dosyć —  powiedział przystając. —  W ten sposób nic nieosiągniemy. Trafiliśmy na sprytniejszych. Proponuję coś innego: wsiadajmyna konie i jedźmy równolegle do linii lasu. Jeśli się nie mylę, w ten właśniesposób szybciej trafimy na urwany trop.

— Skąd taka pewność? — zapytał Karol. — Mogli skręcić z miejsca

wprost na pustynię. 

—  To nieprawdopodobne. Zastanówmy się chwilę: w jakim celu

rozdzielili się? Dlaczego tylko dwu ludzi zmieniło kierunek, a reszta

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 124/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

124 

pojechała prosto? Czy po to, aby nas zmylić? Dlaczego pierwszy ślad niezostał zatarty, tylko ten boczny? No? Pomyślcie. 

—  Wygląda na to, iż uciekającym zależy, abyśmy gnali za nimiwprost na pustynię — powiedziałem. 

—  Albo po prostu wiedzą, iż tym tropem i tak nie ruszymy — 

sprostował Colorado. 

— Ależ dlaczego? 

—  Dlatego, doktorze, że nie wolno zapuszczać się w te bezdrożabez zapasu wody. Więc według ich kalkulacji jeśli nawet za nimi ruszymy,

wkrótce będziemy zmuszeni zaniechać pościgu. Właśnie z braku wody. 

—  Pięknie —  odparłem —  może i tak być, ale to wszystko nietłumaczy powodu odłączenia się od całej grupy dwu jeźdźców. 

—  Pojechali po wodę dla oddziału —  mruknął Karol. —  To

oczywiste.

— Gdzież tu woda?! — wykrzyknąłem. 

—  A jednak musi być —  stwierdził st ary traper —  albo ja nie

umiem myśleć prawidłowo. A jeśli tu jest źródło wody, to tylko w pobliżujakiejś kępy zieleni. Nie widzę w okolicy nic zielonego poza lasem. Z tegowniosek, iż źródełko czy jeziorko musi znajdować się albo na skraju

pustyni, albo nawet wśród pierwszych już drzew. Dlatego właśnie

proponuję jechać równolegle do lasu. Jestem pewien, że po pewnym czasiena nowo ujrzymy zagubione tropy, jakem Colorado!

Wskoczyliśmy na konie. Przed nami ciągnęła się ciągle ta samapustynia, zupełnie jałowa. Minęła godzina. 

— Colorado — odezwałem się — wracajmy. To błędny trop. 

— Wręcz przeciwnie, doktorze. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 125/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

125 

Zatrzymał raptem wierzchowca, zeskoczył z siodła, pochylił się ipodniósł z piachu jakiś drobiazg, który podał mi na otwartej dłoni. Był to

kawałeczek gałązki iglastego drzewa. Zielonej gałązki. 

—  Jak pan myśli, doktorze, skąd to się tutaj wzięło? Nie wyrosło

przecież, ani wiatr nie przyniósł z lasu. Zbyt daleko. Ot, po prostu tenkawałeczek zieleniny oderwał się od miotły, którą zacierali ślad. Naprzód,

dżentelmeni! 

Znaleziona gałązka była wystarczającym argumentem, aby

popędzić konie. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i oto — porzucona gałąź, aza nią wyraźny ślad kopyt. 

— Wspaniale, Colorado! — zawołałem. 

— Sza, doktorze. Nie tak głośno, jesteśmy zapewne niedaleko celu.

Od tego miejsca linia tropów wiodła nas coraz bliżej lasu, aż

wreszcie przeciął nam drogę zielony cypel. Tu puszcza werżnęła się w

morze piasków. Gdy podjechaliśmy, ujrzałem niewielkie jeziorko okolonepasem liściastych krzaków. Woda była zimna i kryształowo czysta. Jakiś

podziemny nurt musiał zasilać ten zbiornik, bo odnalazłem tylko jego ujście—  małą rzeczułkę zwężającą się coraz bardziej, na koniec ginącą nikłymistrużkami wilgoci w czerwonym piachu. 

Ziemia dokoła została zdeptana: odciski butów i kopyt znaczyłykraniec jeziorka, a potem ciągnęły się wzdłuż tej dziwnej rzeczki i dalej, hen

w głąb pustyni. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 126/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

126 

V I I I  

 S a m o t n y j e ź d z i e c  

Od chwili opuszczenia jeziorka minęły już dwa dni monotonnejjazdy. Wiodły nas tropy. Raz wyraźne, innym razem ginące i mozolnie

odszukiwane. Dokoła ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej

barwie, gdzie nawet kaktus należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane wworki i manierki zmniejszyły się w sposób niepokojący. Pod koniecdrugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje. Chodziło tu przede wszystkim

o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie wydostaniemy się z tychprzeklętych bezdroży! Na szczęście wieźliśmy jeszcze sporo świeżej trawy i

zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego,  ile się dało, ipoupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach swejmyśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy?  

Z żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej. Niemieliśmy już ani kawałka mięsa, nawet suszonego, a jedynie pemikan,

suchary i kawę. 

W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku

roznieconym z kilku zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż wtych stronach nocne ognisko to rzecz zbyteczna — nie ma tu drapieżników

— nocny chłód, jaki następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawałwe znaki. Kuliłem się pod pledem, marząc o trzaskających złotympłomieniem polanach. W wyniku — ledwo drzemałem, budząc się co chwila

zmarznięty na kość, i nocną wartę uznałem tym razem za przyjemnąrozrywkę. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 127/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

127 

Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedyniebo poczęło różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami

rzuciłem na prawie wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów,

roznieciłem szybko ogień i —  niepomny na nakazy oszczędnościowe — nastawiłem wodę na kawę aż w trzech pełnych po brzegi naczyniach. Moitowarzysze jeszcze spali. Kiedy woda zaczęła wrzeć, dość bezceremonialnieich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak przemarznięci, iż bez słowa protestu

przyjęli z moich rąk wielkie kubki pachnącego napoju. Ze słowami nagany

spotkałem się dopiero podczas pojenia koni. Wtedy mój postępek określiłKarol jako szaleństwo, a Colorado stwierdził zgryźliwie, że on sam jestbardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak “ktoś inny" — tu zerknął na

mnie —  pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny nierozważnypostępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo trzeba

było jechać jak najszybciej. 

Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się

na szczyt nieba, przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda byłamożliwa dzięki zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, anawet raptownie nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie

przeczuwając ich kierunek, i po paru minutach znowu na nie trafiał. Wpołudnie uczyniło się tak gorąco, że nie sposób było dalej wędrować.

Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej płaszczyzny, rozglądając siędokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia. Ale nigdzie ani marnegodrzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając nad sobą prymitywny

namiot z derek podpartych strzelbami.

W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na

ranną rozrzutność ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzyszezapadli w głębokie milczenie. 

Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwórimprowizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące zopuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na

nie wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym powietrzem. I

właśnie wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł

głowę. Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 128/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

128 

bo natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł trącając jedną ze strzelb –  

podpórek. Namiot zawalił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów

sukna. I oto, co ujrzałem: na pierwszym planie — Colorado z rewolwerem w

dłoni, na drugim —  konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami igłowami wyciągniętymi w kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, natrzecim planie, w dali jaskrawo błyszczącej w słońcu — jakiś cień sunący wnaszym kierunku. Zmęczenie znikło. Chwyciłem za lornetkę: 

— Jeździec — powiedziałem ochrypłym głosem. 

— Tak to wygląda — przytaknął Colorado. — Ależ się wlecze... 

— Może pada z pragnienia? 

Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkanywędrowiec tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły.

Spiąłem wierzchowca do galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałemjeszcze głos Colorado: 

— Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..?

Potem ogarnęła mnie cisza martwej przestrzeni mącona tylko

głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość szybko malała, aż to, co było dotądsylwetką, cieniem, stało się wyraźnym kształtem. Zbliżał się ku mnie koń.Bez jeźdźca. Z opuszczonym łbem i cuglami, które wlokły się po ziemi.

Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść zwierzęcia znaczyły białe płaty piany,oczy miał zamglone, niewidzące, a zad znaczyła czerwona, podłużna plama

zakrzepłej krwi. 

Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił.

Poznałem to po drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy gozatrzymałem. Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tegozmuszę — padnie. Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze byli dość

daleko. Zeskoczyłem z siodła, wyciągnąłem z juków płaski garnczek,napełniłem go wodą zaczerpniętą z płóciennego bukłaka. Niełatwo mi toposzło, bo mój własny wierzchowiec, poczuwszy wilgoć, począł się kręcić w

miejscu. Krzyknąłem, żeby się uspokoił, i podsunąłem naczynie pod  

nozdrza nieszczęsnego wędrowca. Wciągnął głęboko powietrze i zanurzył

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 129/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

129 

pysk w garnku. Opróżnił go szybko, potem parsknął. To był dobry znak. Moitowarzysze nadjeżdżali. Dosiadłem konia i ruszyłem dalej, nękany

wyrzutami sumienia, że dla konia zapomniałem o jeźdźcu. 

Ślad był wyraźny. Biegł równolegle do tropów ściganych przez nas

ludzi. Ujechawszy z pół mili ujrzałem człowieka leżącego bezwładnie podsamotnym kaktusem, w pyle pustyni. Kapelusz o szerokim rondzie zsunął

mu się z czoła i odsłonił głowę pokrytą gęstym, siwiejącym włosem. 

Ukląkłem przy nim, chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem

tętna. Rozpiąłem kurtę — rozchylona koszula była mocno skrwawiona. Tenczłowiek wcale nie zginął z pragnienia. Padł od kuli! 

Jednakże nic tu nie wskazywało na walkę, nie dostrzegłem napiachu nawet śladów pogoni. Więcej nawet —  stwierdziłem, iżwierzchowiec zabitego od dawna już posuwał się stępa. Prawdopodobnie

bardzo długo niósł na grzbiecie nieprzytomnego człowieka, który wreszcie— osłabiony upływem krwi i żarem lejącym się z nieba — spadł z siodła. 

Colorado nadjeżdżał cwałem. Zdumiałem się widząc, jak pobladłmimo opalenizny.

—  Roger Drake! —  krzyknął ściągając cugle koniowi, a potemstając obok mnie, powtórzył: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 130/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

130 

— Roger Drake. Któż by się spodziewał... 

—  Pan go znał? —  zapytałem i w tej samej chwili zdałem sobie

sprawę z bezsensowności tych słów. 

— To stare dzieje, doktorze. Co z nim?

Rozłożyłem bezradnie ręce: — Żaden lekarz nie pomoże... 

— Na to mu przyszło — szepnął, a później, zwracając się do mnie i

do Karola: — Szukałem go przez dwadzieścia lat... 

Ukląkł przy leżącym i dodał tonem usprawiedliwienia: 

— Muszę przeszukać ubranie. To ważne. 

Staliśmy nieruchomi, gdy Colorado drobiazgowo badał kieszenie

skórzanej kurtki. 

—  Nie ma nic —  stwierdził. —  Woreczek z tytoniem i fajka.

Szkoda.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 131/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

131 

Nie potrafiłem odgadnąć, czego poszukiwał stary traper i czego tomu było “szkoda". 

Straciliśmy sporo czasu na wykopanie grobu, bo chociaż ziemiabyła piaszczysta i miękka, nie mieliśmy łopaty. Musiały ją zastąpić nasze

dłonie. 

Kiedy wreszcie przy samotnym kaktusie wyrósł malutki pagórek,

siedliśmy wokół, śmiertelnie zmęczeni. Bezlitosne słońce prażyło ogniem.Dyszałem jak ryba wyjęta z wody. Wierzchowce stały nieruchomo i tylko

słychać było cichy szelest ziarenek piasku przesypującego się w lekkichpodmuchach skwarnego wiatru.

—  To byłoby zabawne — odezwał się nagle Colorado. —  Byłobyzabawne, gdybyśmy właśnie przez niego — wskazał palcem na kopczyk — 

musieli tu zginąć. Widział pan jego twarz, doktorze?  

Skinąłem głową. 

— I co pan o niej może powiedzieć? 

—  Przypomina wizerunki rzymskich patrycjuszów, tyle w niej

jakiejś godności — odparłem zapominając, iż traper mógł nigdy nie słyszećo Rzymianach, a tym bardziej o patrycjuszach.

Ale on skinął tylko głową i dodał ku memu zdumieniu.  

—  Właśnie, wygląda jak podobizna Juliusza Cezara odbita na

starej monecie.

— Ktoś bliski?... 

Machnął przecząco ręką: 

— O, nie! Nie uwierzycie, że ten człowiek o tak dostojnym obliczuwciągnął do piekła więcej ludzi, niż miał włosów na głowie. Wszystko w

nim było kłamliwe i oszukańcze. A twarz najbardziej. Sam się o tym

przekonałem, szkoda, że tak... późno. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 132/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

132 

Ostatnie słowa wypowiedział już szeptem. Nie pytałem więcej, aKarol krótko zagadnął: 

— Ruszamy?

— Natychmiast. Wody coraz mniej, a amatorów na nią przyrosło.Pan napoił tego konia, doktorze —  stwierdził. —  Piękne zwierzę, kiedyindziej bardzo bym się z takiego nabytku ucieszył. Sprawdźmy juki. Może

zdradzą nam, dlaczego strzelano do tego człowieka.  

Począł nerwowo odpinać paski. Zawartość juków okazała się

zdumiewająca: jeden z nich został wypchany po brzegi monetami. Były to

meksykańskie pieniądze, niektóre już dawno wyszłe z obiegu, z podobiznągłowy cesarza Maksymiliana lub jeszcze starsze, opatrzone dziwacznymihieroglifami. Zupełnie jakby pochodziły z okresu pierwszych

konkwistadorów. I wszystkie złote. Zagłębiłem rękę po łokieć i z głębi

wyciągnąłem kilka francuskich ludwików. 

— Sprawa się wyjaśniła — powiedziałem. — Dlatego go zabito.

— Ale czemu nie ścigano? — zagadnął Karol. 

— On chyba obrabował muzeum — powiedział Colorado. 

Ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Spojrzałem na Karola.

Oglądał w skupieniu błyszczący krążek. 

— Zajrzyjmy do drugiego z juków. 

Odpiąłem szybko paski. Odchyliłem skórzaną klapę, sięgnąłem

ręką w głąb i wyciągnąłem półokrągłą zausznicę, złotą, wysadzaną

błękitnymi kamieniami. Nie znam się na tych rzeczach, ale sądząc powykonaniu, przedmiot musiał być bardzo stary. 

—  Obawiam się, Karolu, że ktoś jeszcze poza O’Brienem odkryłskarb Lessera.

— Być może, Janie. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 133/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

133 

—  Może? —  krzyknąłem. —  Przecież w Dolinie Śmiercioglądaliśmy podobne klejnoty. 

—  Podobne nie znaczy te same. Trudno coś twierdzić przedsprawdzeniem.

— A więc powinniśmy jechać do Doliny Śmierci. Najpierw O’Brien,a teraz jeszcze to! Wydaje mi się, że w ten sposób nigdy nie dotrzemy do

granic Meksyku.

—  Patrzcie —  Colorado wydobył na światło słoneczne lśniącą

broszę. 

— Roger Drake miał nosa. Wiedział, co zabierać. Co chcecie z tymuczynić? — zwrócił się do nas. — Nie będziecie chyba odwozić wszystkiegodo Doliny Śmierci. Nie pora teraz na to. I czy to na pewno jest skarb

“waszego" Lessera? 

Wyjaśniłem, iż przedmioty te bardzo przypominają to, co

znaleźliśmy w dolinie. I że moim zdaniem... 

—  Ot, fantaści —  przerwał mi. —  Nie mogliście od razu

wszystkiego stamtąd zabrać? Nie byłoby teraz wątpliwości, a biednySamuel nie wplątałby się w taką kabałę.  

Więc znowu opowiedziałem, że gdy znaleźliśmy skarb,postanowiliśmy nic nie zabierać, a wielkie bogactwo przeznaczyć na jakiś

wspólny cel. 

Colorado wzruszył ramionami: 

— Strzeliliście głupstwo. Niejeden sądzi, że jak coś zakopie, to jużtego sam diabeł nie odkryje. A wiadomo: jak człowiek schował, człowiekodnajdzie. Martwcie się teraz sami. Ja tylko pytam: co chcecie z tym robić?

Jeśli macie zamiar wieźć z sobą, umywam od wszystkiego ręce.  

— Ależ Colorado! — zawołałem. — Co pan ma na myśli? 

— Myślę, że ścigamy bandytów i że jeszcze możemy się znaleźć w

nie lada tarapatach, a to —  wskazał na rozwarte juki —  przysporzy nam

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 134/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

134 

kłopotów. Zrabowane diabelskie złoto! Nie, nie! Ja z tym nie pojadę. Nadobrą sprawę konia należałoby również tu zostawić, ale mi żal zwierzęcia.

Wierzcie mi, mam dobre doświadczenie. Musimy to zakopać, natychmiast.

Właśnie tu, przy tej mogile. Czekam na waszą decyzję.  

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie:  

—  W tym, co mówi Colorado, jest sporo słuszności. Zakopmy — 

powiedział. 

— A jeśli to jest część skarbu Lessera? — zaprotestowałem. 

— To wrócimy tu później. 

Nie sprzeciwiałem się dłużej. 

W chwilę później musiałem wziąć udział w mozolnym grzebaniunowego dołka. Kiedy uznaliśmy go za odpowiednio głęboki, cisnęliśmy weń

oba juki i dokładnie zasypali. Pomyślałem wówczas, że dopóki widniejąnasze i tych, których ścigamy, tropy, trafić do tego miejsca nie będzietrudno. Kiedy jednak wiatr zawieje ślady i wyrówna grobowy kopczyk, nikt

nie odnajdzie zakopanych kosztowności. 

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zająłem miejsce na końcu naszej

małej kawalkady, wiodąc na długiej uździe konia Rogera Drake. Kim on był?

—  myślałem. —  Co go łączyło z Colorado? Ale przede wszystkim: w jakisposób wszedł w posiadanie złotych monet i drogocennych wyrobów? I czy

to część skarbów Lessera? 

Nad wieczorem, gdy słońce poczęło sięgać horyzontu,

dostrzegliśmy w dali szare, zamazane zarysy jakiejś budowli czy teżwzniesienia. Z takiej odległości nie sposób było stwierdzić. 

Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby napoić konie odrobiną wody.

Wtedy Colorado, który miał z nas wszystkich najlepszy wzrok, poprosiłmnie o lornetką i długo przyglądał się zagadkowym kształtom. 

—  To jest dom —  stwierdził. —  I to nie jeden, lecz parę

zabudowań. Nic innego, jak tylko zagroda tego zwariowanego rolnika. A

skoro zabudowania, to i woda. W tych stronach nie istnieje żadna inna

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 135/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

135 

chałupa. Z tego wniosek: dalej jechać nie możemy. Być może Lesser ztowarzyszami odpoczywają teraz na farmie. Szybko by nas dostrzegł. 

Zeskoczył z siodła, wyjął z juków zaostrzony palik, wbił goobcasem buta w ziemię, zarzucił swemu koniowi koniec lassa na szyję, a

drugi przywiązał do kółka. 

Postąpiliśmy podobnie. 

—  Colorado —  zapytałem w pewnej chwili, gdy siedząc na

kopczyku piachu zapaliliśmy fajki —  skąd pan wie o Juliuszu Cezarze? Na

prerii tego nie uczą. Zaśmiał się cicho, pyknął kłębem dymu:  

— Myśli pan, doktorze, że ja zawsze wędrowałem prerią?  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 136/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

136 

I X  

D o m n a p u s t k o w i u  

W miarę jak niebo ciemniało, robiło się coraz chłodniej.Pozbawiona roślinności naga płaszczyzna bardzo szybko traciła ciepło. Nim

pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, począłem szczękać zębami.

Rozwinąłem koc i otuliłem się nim dokładnie. Skulony, oparłem głowę napodgiętych kolanach i w tak niewygodnej pozycji zapadłem w jakąśpółdrzemkę. Kiedy mnie zbudzono, rozprostowałem zdrętwiały kark i

ujrzałem nad sobą niebo czarne jak atrament, usiane srebrnymipunkcikami. A że właśnie wypadł nów, noc była dość ciemna, sprzyjająca

naszym zamierzeniom.

Wsiedliśmy na konie i ruszyli, już nie zważając na ślady, wprost na

dalekie budynki rzekomej farmy. Tam przecież — jak twierdził Colorado — 

znajdowało się jedyne w tych stronach źródło. 

Jechaliśmy powoli, jeden obok drugiego, aby nie pogubić się w

ciemnościach. Skorzystałem z tej okazji i zapytałem półgłosem:  

— Kto do niego strzelał? 

Stary traper natychmiast pojął, o kogo pytam.  

—  Mógł go zabić każdy, na dobrą sprawę. Tylu ludzi oszukał,

łatwiej mu było o wroga niż komukolwiek na świecie. Myślę jednak, że wdałsię w zwadę z kimś z grupy Lessera. Kogóż innego, u licha, spotkałby na tympustkowiu?

— Dlaczego go nie ścigali? Takie bogactwo! 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 137/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

137 

— Nic o tym nie wiedzieli — wtrącił się Karol. — Nie wyobrażamsobie, aby Lesser ujrzawszy, co znajduje się w jukach, wypuścił z rąk

zdobycz.

— A powód strzelaniny?

—  Nie miał prawdopodobnie żadnego związku z tym, co wiózłDrake. Tylko w ten sposób można wszystko wytłumaczyć. 

—  Wielki Bóbr ma rację —  mruknął Colorado. —  Od samego

początku tak myślałem, ale dajmy spokój tym rozważaniom, lepiej

popatrzcie przed siebie.

Z dalekich ciemności mrugał teraz ku nam złotawy punkcik. 

— Światełko — powiedział Karol. — Tam ktoś jest. 

—  Zejdźmy z koni —  zarządził Colorado. —  Kawałek drogi

piechotką dobrze nam zrobi. 

Teraz wędrowaliśmy jeden za drugim. Na koniec doszliśmy tak

blisko, iż złotawy punkcik urósł do rozmiarów sporego kwadracika. 

—  Tu zostawimy konie —  odezwał się Colorado. —  Pod pana

opieką, doktorze. Jeśli pan usłyszy strzelaninę, proszę wskoczyć na siodło i

dobrze wytrzeszczać oczy. Kto wie, może zajdzie konieczność szybkiegowycofania się z tego miejsca. Gdyby przypadkiem wylazł na pana jakiś obcy

człowiek, proszę natychmiast uciekać. 

— Z trzema końmi luzem? Jak pan sobie to wyobraża, Colorado?  

— Zostawi pan nasze wierzchowce i tego znalezionego. Przydadząsię nam później. Jeśli wpadniemy, oczywiście. Pana w tym głowa, aby

ruszyć, jak tylko będzie możliwe, naszym tropem i pomóc w odpowiedniej

chwili.

Westchnąłem głęboko, a Karol roześmiał się półgłosem:  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 138/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

138 

—  Colorado snuje ponure przypuszczenia. Nie przejmuj się tym,Janie. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy wpaść w łapy zbirów.

No, idziemy!

Przez krótki czas dostrzegałem ich czarne sylwetki, później

zakryła je noc. Siadłem na piasku z oczami zwróconymi na dalekie źródłoświatła, nastawiając dobrze uszu. Ale noc była cicha, a szelest kroków

moich towarzyszy umilkł po kilku sekundach. 

Dłużyło mi się nieznośnie. Czułem się jak samotny patyk na

pustyni lub jak kołek w płocie, któremu powyrywano wszystkich sąsiadów.Niewiele brakowałoby, a zapadłbym w drzemkę. Żeby temu zapobiec,

podniosłem się i począłem wolno krążyć dokoła gromadki koni. Tak minęłagodzina i nic się nowego nie wydarzyło. Na koniec jednak wydało ma się, iżsłyszę daleki, przytłumiony tętent. Padłem plackiem i przyłożyłem ucho do

ziemi. Odgłos umilkł. Podniosłem do oczu lornetkę. W niczym mi to niepomogło, tylko daleki blask padający z okna stał się wyraźniejszy. Gdy takcisza trwała nadal, doszedłem do wniosku, iż padłem ofiarą złudzenia

słuchowego. Jakżeż mi się dłużyła ta noc! Zapaliłem fajkę, co było dużą

nieostrożnością, bo zapach dymu na otwartej przestrzeni, zwłaszcza wporze nocnej, niesie się bardzo daleko. Fajka pozwoliła mi czuwać z napiętą

uwagą aż do chwili, w której ujrzałem przed sobą cień czarniejszy od nocy,

zbliżający się wolno w moim kierunku. Stanąłem za swoim koniem, gotówdo skoku na siodło. Czekałem natężając oczy. Po chwili cień stał się wyraźnąsylwetką człowieka. Jeszcze chwila, a rozpoznałem Karola. Nie będę

ukrywał, iż westchnienie ulgi wyrwało mi się z piersi.  

— Idziemy, Janie.

Wzięliśmy konie za uzdy, ale z mustangiem Colorado wydarzyłasię rzecz kłopotliwa. Nie chciał ruszyć z miejsca. Próbowaliśmy na różnesposoby zmusić do tego uparte zwierzę. Nic nie wychodziło. Wreszcie Karol

znalazł sposób: zagwizdał parokrotnie, za każdym razem zmieniając

wysokość tonu, aż wreszcie trafił na właściwy, bliźniaczo podobny dogwizdu Colorado. Poskutkowało. 

— No i jak tam? — zapytałem, kiedy wlekliśmy się przez piachy.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 139/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

139 

—  Znakomicie. Domyślasz się zapewne, iż Lessera już niezastaliśmy. Ale za to spotkaliśmy dwu drabów spod ciemnej gwiazdy.

Oczywiście udawali niewiniątka, zabłąkanych podróżnych, ale gdy

odkryliśmy... no, zgadnij? 

— Nie zgadnę, mów dalej. 

—  Dobrze. Otóż we wnętrzu stodoły, bo tam jest stodoła,

znaleźliśmy żonę O'Briena z synem. Całych i zdrowych, chociażwymęczonych i wymizerowanych. Dziwny człowiek z tego Lessera.

Więźniami opiekowano się dość troskliwie, sami to przyznali.  

—  Rzeczywiście —  mruknąłem. —  Ale nie przekonasz mnie, żeLesser to dżentelmen. Co to, to nie! Po prostu pragnie mieć zakładnikówcałych i zdrowych. Tym trzyma w szachu O’Briena. 

—  Zgadzam się. Uważaj teraz, Janie. Ten zwariowany farmerpokopał tu jakieś doły. 

Zwolniliśmy jeszcze bardziej kroku, nie tyle z obawy o siebie, ile o

konie. Wreszcie wkroczyliśmy w smugę światła. Widziałem już wyraźnie

zarys okna i ścianę budynku. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi i nowaścieżka blasku padła nam pod nogi. Ujrzałem na niej Colorado.  

— Jesteście? 

— A jakże — odparł Karol. — Razem z całą stadniną. 

Teraz druga osoba wyszła przed budynek.  

— To ty, George? Pomóż wprowadzić zwierzęta. 

Poszliśmy kawałek dalej, omijając jasny kwadrat drzwi. Przed

bramą następnego budynku George zabrał mi konia.  

— Tędy, tędy — usłyszałem głos Karola. 

Chwycił mnie za rękę i powiódł wprost do wejścia. Przekroczyłempróg. Wnętrze przedstawiało się nieco ponuro. Niska izba prawie pusta.

Jedyne umeblowanie stanowiły dwie ławy i wąski stół między nimi. Na stole

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 140/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

140 

sterczała wielka, staroświecka lampa naftowa, rzucająca dokoła mdły blask.Ale światła dodawały potężne polana buchające złotym płomieniem we

wnętrzu obszernego, z kamienia spojonego kominka. Nad ogniem, na haku

wbitym z boku, wisiał żelazny, mocno okopcony sagan, we wnętrzu któregocoś  bulgotało. W takich garach duszono ongiś potrawki z wiewiórek,ulubiony przysmak osadników Nowej Anglii.10 

Pociągnąłem nosem. Pachniało wcale przyjemnie. Poczułem nagległód, ale przede wszystkim zapragnąłem napić się wody. Dostrzegłemwiadro i począłem rozglądać się za jakimś kubkiem. 

— Dobry wieczór, doktorze. 

Odwróciłem się. 

— Kubek stoi na oknie, proszę wziąć. 

Woda była zimna, o lekko metalicznym smaku. Wyglądało na to, iż

niedoszły rolnik dokopał się mineralnego źródła.  

—  Dziękuję —  powiedziałem odetchnąwszy głęboko. —  Jak się

pani czuje?

Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, kim była jedyna w tym pustym

domu kobieta. Niewiele z nią rozmawiałem podczas krótkiego pobytu w

zagrodzie O'Briena. Stała teraz przede mną w złotawym blasku płomieni,wysoka i szczuplejsza, niż mi się dotąd wydawało. 

— Jakoś dałam sobie radę — odpowiedziała. — Oni nie byli źli. 

— Jednakże... taka długa jazda.. 

Roześmiała się: 

— Od dziecka jeżdżę konno. To był drobiazg. Martwię się tylko oSama, ale go przecież uwolnicie? 

10 Taką nazwę nosiły pierwsze kolonie założone na wybrzeżu Atlantyku. W skład ich wchodził m. in. obecny

stan Massachusetts.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 141/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

141 

— Po to tu jesteśmy — wpadł jej w słowo Colorado wchodząc doizby.

Westchnęła: —  Co się dzieje w naszym gospodarstwie? Wszystko zmarnieje,

jeśli to potrwa dłużej. 

Zerknąłem na Colorado. Pani O'Brien nie wiedziała, że jej dompadł ofiarą ognia. A więc rację miał Karol przypuszczając, iż pożar wybuchłjuż po porwaniu gospodarzy. Colorado głośno odetchnął, spojrzał kobiecie

prosto w oczy i rzekł: 

— Nie ma tu co ukrywać, chałupa spłonęła. 

— Co?! Spalili ją? Łotry! A zawsze powtarzałam Samuelowi, żebynie jeździł do Santa Rosa. Całe zło z tego poszło...  

Oczekiwałem, że teraz pocznie lamentować. Nie byłoby w tym nicdziwnego. Strata takiego dorobku była przecież wystarczającym powodem.Omyliłem się jednak. Nieoczekiwanie zapytała: 

—  Pewnie jesteście głodni? —  i nie czekając odpowiedzi dodała:— Siadajcie, zaraz podam.

Spełniliśmy jej życzenie, a po chwili przyłączyli się do nas Karol iGeorge. Dopiero teraz Colorado wyjaśnił prawdopodobną przyczynę

pożaru. Zareagowała na tę wiadomość w sposób dla mnie nieco

zaskakujący: 

— A więc jednak nie są oni tacy źli. Przyjemnie o kimś pomyśleć,

że jest lepszy, niż się wydawał. 

Pani O'Brien widać nie bardzo wzięła do serca stratę dobytku. Być

może Samuel był —  zgodnie z opinią Colorado —  nie byle jakim kutwą imiał odłożoną sporą sumkę. Być może, iż jego żona zaliczała się do osóbniełatwo dających wyprowadzić się z równowagi. Kobieta, która zniosłaogromny trud pionierskiego okresu gospodarki osadniczej, w niczym nie

mogła przypominać mieszkanek “ucywilizowanego" wschodu Ameryki. Nie

każda przecież potrafiła zdecydować się na rozpoczęcie nowego życia na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 142/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

142 

tych pustych przestrzeniach i wytrwać. Ale skoro wytrwała —  niełatwobyło ją złamać. 

Podała nam na blaszanych talerzachmięso pokrajane w drobne kawałki, podlane

gęstym sosem. 

—  Potrawka, doktorze —  zauważył

Colorado. —  Prawdziwa antylopa. Odkryłem tuspiżarnię doskonale zaopatrzoną. Dom musiał

być od dawna kryjówką bandy. 

— A my siedzimy sobie spokojnie jakw centrum Nowego Jorku — wtrąciłem. 

—  Bez obawy, doktorze. Dobrze

wszystko spenetrowałem. Oni odjechali jeszcze

o zmierzchu. I nie wrócą aż za kilka tygodni.Jeśli ich wcześniej nie capniemy. 

— Skąd taka pewność? 

— Z wypowiedzi tych dwu drabów. Sąmrukliwi, lecz coś niecoś zdołałem od nichwyciągnąć. 

— Jakich drabów? 

— Już ci mówiłem o tym, Janie — wtrącił Karol. — Chodzi o tych

strażników, którzy pilnowali panią O'Brien i jej syna.

— A jakżeście ich znaleźli? 

— Niech powie Colorado — odparł Karol. — Nie będę odbierał mu

tej przyjemności. 

Uśmiechnął się, ale Colorado zachował powagę na twarzy.

—  Oczywiście, że opowiem —  odparł. —  Tylko trochę się

pokrzepię. Nareszcie jakieś prawdziwe jedzenie. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 143/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

143 

Pokrzepiał się dość długo, wreszcie odstawił na bok parokrotnienapełnianą miseczkę. Po czym zwrócił się do George'a:  

— Weź, chłopcze, jaką pukawkę i zobacz, jak się czują nasi jeńcy.Przy okazji nakarm konie. W stajni leży kilka worów kukurydzy. I obejdź

dokoła budynki. Nie szkodzi popatrzeć. No, idź, mój chłopcze. 

Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki był przebieg nocnej wyprawy

Karola i Colorado. Pod same zabudowania dotarli bardzo szybko i bez

przeszkód. Psów tu nie było. Potem zajrzeli przez okienko, właśnie to

oświetlone, i dostrzegli wewnątrz izby dwu mężczyzn. Jeden z nich byłzajęty krajaniem mięsa, drugi rozpalał ogień w kominku. Okno byłoszczelnie zawarte i żaden odgłos rozmowy nie docierał na zewnątrz. 

Karol i Colorado wartowali pod tym oknem przez jakiś czas. Niebyli pewni, czy ci dwaj mężczyźni są jedynymi mieszkańcami farmy.

Jednakże nikt więcej nie wszedł do wnętrza domu. Zdecydowali się obejśćwszystkie zabudowania. W tej wędrówce posuwali się wzdłuż ścian. W

mieszkalnym domu było zapewne więcej pokojów, bo natrafili jeszcze nadwa otwory okienne, pozabijane deskami. Do domu prawie że przytykał

drugi budynek. Przyłożyli uszy do ściany i usłyszeli lekki tupot i parskanie.Colorado chciał uchylić wielkie, podwójne wrota, nie mógł jednak tego

dokonać bez odsunięcia potężnego, żelaznego rygla. Obawiając się więchałasu, zaniechał swego zamiaru. Poszli dalej. Za stajnią wznosił się nieco

niższy budynek, również bez okien, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek.

Karol próbował je otworzyć, bez rezultatu. Obeszli więc dokoła całezabudowania, posuwając się ostrożnie, przystając co kilka kroków i

nasłuchując. Gdy przebyli większą część powrotnej drogi, usłyszeli lekkie

skrzypienie, jakby źle naoliwionych, zardzewiałych zawiasów. Przystanęli.Smuga blasku przecięła im drogę. Usłyszeli obcy głos:  

— Przyniosę wody... 

Czyjeś kroki zaszurały po piasku. Przylgnęli do ściany. W blaskupadającym przez uchylone drzwi ujrzeli człowieka, jak z wiadrem w ręku

zmierzał wprost przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach. Colorado

odczekał chwilę i ruszył za nieznajomym, aby —  jak się wyraził — 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 144/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

144 

“uspokoić go". Poszło mu to bez trudu: podszedł z tyłu i uderzeniem pięściogłuszył. Ręce związał mu jego własnym pasem, a nogi — chustką zerwaną

z szyi nieprzytomnego. Po czym wrócił do Karola. Drzwi domu były nadal

otwarte. Postanowili nie czekać dłużej. Jeniec mógł w każdej chwiliodzyskać przytomność i uwolnić się z prymitywnych więzów. Karol stanąłtuż za drzwiami i popchnął je lekko. Zaskrzypiały przeraźliwie. 

— To ty, Ralf? — ozwał się głos z wnętrza izby. — Co tam robisz?

Brak odpowiedzi jakoś nie zaniepokoił pytającego. Więc po paru

sekundach Karol powtórzył swój manewr. I tym razem bez rezultatu.

—  Wówczas —  opowiadał Colorado —  poradziłem WielkiemuBobrowi, aby zastukał. Poskutkowało. Z głębi budynku wyskoczył jegomośćz pukawką w ręku. Dosłownie osłupiał, jak zobaczył pańskiego przyjaciela,doktorze. Oniemiał na kilka sekund, wreszcie wrzasnął: 

— Czego?!

— Tam leży jakiś człowiek — powiedział mu Wielki Bóbr. 

— Człowiek? — powtórzył i uczynił kilka kroków przed siebie. W

ten sposób znalazłem się akurat za jego plecami. Chwyciłem go za szyją.Niezbyt mocno. Tyle, ile potrzeba. Nawet nie krzyknął. 

Z dalszej opowieści wynikło, że moi towarzysze obu jeńcówprzenieśli do izby, skrępowali starannie lassami i dokładnie ich przeszukali.

Nie znaleźli nic poza jedynym kluczem. Do których drzwi mógł pasować? 

—  Natychmiast przypomniałem sobie o wejściu do budynku

przylegającego do stajni —  mówił Colorado. —  I co powiecie? To byłwłaśnie odpowiedni klucz. A kto był za drzwiami? Lucy i George. No, towszystko.

— A gdzie jeńcy? — zapytałem. 

— W sąsiednim pokoju. Wrócili do przytomności i są łagodni jakbaranki. Przenieśliśmy ich tam, żeby nam nie przeszkadzali. Nawet

rozmawiałem z nimi. Najpierw twierdzili, że nie znają żadnego Lessera.

Kiedy ich zapytałem, czy ten Lesser nie ma przypadkiem drugiego

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 145/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

145 

nazwiska, nabrali wody w usta. Wówczas pouczyłem obu łagodnym tonem,iż w ten sposób szykują sobie postronek na szyje. Dopiero wówczas puścili

nieco pary. Zapytali, co im zarzucam. Odparłem, iż napad i porwanie, co w

tych stronach równa się dwóm stryczkom. Przerazili się. Poczęli przysięgać,że są biednymi traperami, że sobie w tym opuszczonym domku obralichwilową siedzibę, że —  na koniec —  przed paru dniami przyjechała tugrupa jeźdźców ścigająca jakichś bandytów. Ci ludzie powierzyli ich pieczy

dwu jeńców: żonę i syna herszta bandy. Kazali ich  pilnować jak oka w

głowie, póki tu nie powrócą... Znudziło mi się wysłuchiwanie tych bajeczek.Jutro będzie okazja porozmawiać z nimi dłużej. 

— A co z Samuelem? — zapytałem. — Dlaczego go porwano? Czypani coś o tym wie? 

Okazało się, iż żona farmera była bardzo dokładnie zorientowana

w całej sprawie. Oto, czego dowiedzieliśmy się od niej:  

Samuel O’Brien udał się pod koniec zimy z Nowego Meksyku do

Arizony, aby nabyć od Nawajów kilka sztuk owiec. Uważał, iż tylko tengatunek najbardziej nadawać się będzie do hodowli w podobnych dla obu

terytoriów warunkach klimatycznych. Żona proponowała, aby zabrał kogośdo pomocy. Nie chciał, powiedział, że to tylko niepotrzebny wydatek. W

czasie swej samotnej wędrówki, będąc już u celu, zabłądził. W jakiejśbezludnej dolinie zaskoczyła go —  rzecz niezwykle rzadka w tamtych

stronach — gwałtowna burza połączona z ulewnym deszczem. Schronił się

wraz z koniem w odkrytej przypadkowo, obszernej grocie. Lało bezprzerwy tak, jak gdyby wodospad Niagary nagle zawisł nad Arizoną. Ki edy

wreszcie ustał ten potop, farmer musiał kilka godzin przeczekać, aż spłyną

rwące potoki, jakie utworzyły się na dnie doliny. Tak zastała go noc.Dopiero o świcie opuścił grotę. Posuwając się wzdłuż krawędzi stromego

grzbietu doliny, zauważył nagle w głębokiej zapadlinie wymytej przez wodęwierzch drewnianej beczki. Zeskoczył z konia, oderwał pokrywę i zamarł zwrażenia spojrzawszy do wnętrza. Było wypełnione złotymi monetami.

Napakował ich, ile mógł, do juków siodła i kieszeni swego ubrania. Z kupnaowiec natychmiast zrezygnował bojąc się podróżować z takim bogactwem.

Zasypawszy znalezisko, jak mógł najlepiej, i porobiwszy znaki na sąsiedniej

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 146/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

146 

ścianie skalnej, ruszył w powrotną drogę. Szczęście mu sprzyjało, bo gdyopuścił dolinę i nie bardzo wiedział, w jakim kierunku powinien jechać,

napotkał wędrownego eksplorera. Ten udzielił mu dokładnych informacji, a

nawet kawałek drogi podprowadził. 

O'Brien wrócił na farmę pełen dumy z dokonanego odkrycia. Wrazz żoną i synem dokonali przeglądu przywiezionych monet. Rozczarowali się

nieco, ponieważ żadna z nich nie znajdowała się już w obiegu. Należało jesprzedać. Ale komu i gdzie? W niedalekim miasteczku Santa Rosaznajdował się mały kantor bankierski. Jednakże O'Brien obawiał się, iż tego

rodzaju transakcja obudzi niebezpieczne zainteresowanie jego osobą.

Tymczasem więc przywieziony skarb zakopał w ziemi, w pobliżu domu.Cała rodzina O’Brienów przysięgła sobie nie wspomnieć nikomu ozdarzeniu. Nawet Colorado! Tego ostatniego miano wtajemniczyć dopieropo spieniężeniu zdobyczy. Farmer zamierzał później odbyć drugą wyprawę

do doliny i miał nadzieję, że namówi na nią starego trapera. Jadąc we

dwójkę, mogliby zabrać kilka koni jucznych. 

Być może cały ten plan zostałby wykonany, gdyby nie zbytni

pośpiech. Zdecydowano, że po zakończeniu prac gospodarskich O’Brienwyruszy aż do Santa Fe, miasta wielokrotnie większego od Santa Rosa, by

wymienić złote krążki na dolary. Ale farmerowi zabrakło cierpliwości.

Chciał jak najprędzej wiedzieć, jaką wartość przedstawia znaleziony skarb.

W tajemnicy przed żoną wydobył ze schowka garść monet i pod pozoremkupna nabojów do strzelby wybrał się do Santa Rosa. W kantorku

bankierskim wzbudził duże zainteresowanie swym numizmatycznymzbiorkiem. Nawet się tego przeląkł i w efekcie sprzedał tylko część monet.

Po czym — zamiast natychmiast wracać do domu — poszedł do gospody. 

— Diabeł go skusił — komentowała ten wypadek pani Lucy. 

Rzeczywiście, diabelska to musiała być sprawka, że Samuel

O’Brien —  kutwa —  dusigrosz —  zdobył się nagle na gest. Postawił

wszystkim obecnym w salonie kolejkę whisky. Potem nastąpił rewanż zestrony zaproszonych. Dobrze musieli sobie popić, bo ogarnięci pijackączułością całą gromadką odprowadzili O’Briena —  w nocy —  pod samą

zagrodę. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 147/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

147 

Farmer, kiedy wytrzeźwiał, opowiedział o wszystkim żonie. Toznaczy: tyle opowiedział, ile pamiętał. W sumie: niezbyt wiele.  

Tego właśnie ranka, kiedy Karol, Colorado i ja wybraliśmy się napolowanie, w parę godzin po naszym odjeździe przybyło do farmy trzech

jeźdźców. Powitali Samuela jak starego znajomego, mimo że farmer niebardzo ich sobie przypominał. Mówili, że jadą do Santa Fe i wpadli na

chwilkę, żeby się zrewanżować. Rzeczywiście, przywieźli kilka butelekwhisky.

—  Bardzo mi się to nie podobało —  opowiadała pani Lucy. — 

Odciągnęłam męża na stronę; “Będziesz pił od rana, Samuelu, czyś ty

zgłupiał? Poczekaj chociaż, jak wrócą z polowania nasi goście". Przyznał mirację. 

Przybysze nie chcieli jednak czekać na nasz powrót. Pani O’Brien

przyrządziła naprędce skromne śniadanie, odbito butelki i całetowarzystwo zasiadło za stołem. Nie na długo zresztą. Szybko uporano się i

z jedzeniem, i piciem. Poczęto się żegnać. Przed samym odjazdemnieproszeni goście zapytali, czy nie mogliby —  za odpowiednią dopłatą — 

zamienić swych koni na wierzchowce  farmera. O’Brien, jak zwykle łasy napieniądze, chętnie się zgodził. Dwu spośród przybyłych udało się wraz z

gospodarzem do stajni, trzeci pozostał z gospodynią i jej synem. Usiłowałzabawiać ich rozmową. Nie bardzo mu to wychodziło. Jak zauważyła pani

Lucy, był bardzo niespokojny. Co chwila spoglądał ku bramie, raz nawet

wyszedł poza ogrodzenie mówiąc, że słyszy tętent. Gospodyni ucieszyła sięsądząc, że to wraca nasza trójka. 

—  Miałam złe przeczucie —  mówiła. —  Chociaż ci znajomiSamuela byli bardzo grzeczni, jakoś mi się nie podobali. 

Oględziny koni się przedłużały. Wreszcie przyszedł jeden znabywców mówiąc, iż Samuel prosi, aby żona udała się do stajni. Uczyniłato natychmiast, ale ledwo przekroczyła próg, zarzucono jej płachtę nagłowę, przewrócono i skrępowano. A gdy po kilku minutach zdjęto jej z

głowy zasłonę, stwierdziła, iż leży obok męża i syna. Całych i zdrowych, ale

tak samo związanych jak ona. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 148/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

148 

Zapytała wówczas, siląc się na spokój: 

— Czego od nas chcecie?

— Niech się pani nie denerwuje — odparł jeden z drabów. — Nic

wam nie grozi, a o co nam chodzi, pogadamy później.  

Wsadzono całą rodzinę na konie, uprzedzając, iż w razie próby

ucieczki będą strzelać. 

— Mnie tym nie zastraszyli — opowiada pani Lucy — ale Samuel

zupełnie stracił ducha. Przykrępowali go do konia i tak ustawili w szeregu

jadących, że nie mogłam z nim zamienić ani jednego słowa. Początkowo

miałam nadzieję, że wrócicie szybko i zdołacie nas doścignąć. 

Jechali cztery dni i cztery noce, ciągle nie wiedząc, dokąd ich wioząi dlaczego. Piątego dnia przybyli na tę opuszczoną farmę. Tu czekałoczterech ludzi, a wśród nich widać przywódca bandy, bo tytułowano go

“szefem". 

—  Przepraszam —  wtrącił się Karol —  czy nie dowiedziała się

pani jego nazwiska?

Zaprzeczyła. 

— Nazywano go “szefem" — powtórzył George. 

—  Proszę, niech pani mówi dalej. To wszystko jest bardzointeresujące i bardzo dla nas cenne — stwierdził mój przyjaciel. 

Jak wynikało z dalszej relacji, szef rozmawiał z całą pojmaną

trójką. Zażądał od O’Briena wskazania kryjówki, w której znalazł skarb.Pytał, czy farmer odkrył go sam, czy też z kimś innym.  

—  Zachowywał się zresztą bardzo grzecznie —  stwierdziła paniLucy. — Opowiadał, że ten skarb należał do niego, że go obrabowano.  

— Samuel milczał, jakby zapomniał języka w gębie — mówiła. — 

Ale ja uważałam, że takie postępowanie do niczego dobrego nie prowadzi.

Więc powiedziałam szefowi, że jeśli to jest jego złoto, trzeba wezwać

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 149/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

149 

szeryfa. Wtedy złożymy zeznanie, a Samuel poprowadzi ich do doliny.Zapytałam, skąd wie o odkryciu Samuela. Roześmiał się: 

— Przecież pani mąż sam mi to powiedział przed kilku dniami w“El Paso". 

Możecie sobie wyobrazić, jak się zezłościłam. Wszystko przezwódkę wypitą w tej obskurnej gospodzie! Ale nie dałam nic poznać po

sobie.

—  Jeśli mój mąż o tym powiedział —  odparłam —  należało

natychmiast iść do szeryfa. Przecież w Santa Rosa jest szeryf! Dziwny to

sposób dochodzenia swej własności przez napadanie na spokojnychfarmerów. 

Szef wcale się tym nie stropił. Powiedział, że byłoby mu bardzo

nie na rękę wciągać do sprawy szeryfa. Wtedy zrozumiałam, że to wszystkokręcenie i kłamstwo. 

Z dalszego opowiadania pani Lucy wynikało, iż szef domagał sięod jej męża, aby udał się z nimi do doliny. Po raz pierwszy wówczas padła

nazwa Doliny Śmierci. Farmer odmówił. Szef odparł, że daje mu trzy dni donamysłu, a pani Lucy radził, aby wpłynęła na męża. Na tym rozmowazostała zakończona. Trójkę więźniów przeprowadzono do budyneczku,

który prawdopodobnie był składem narzędzi rolniczych. Leżały tam jakieśpordzewiałe pługi i brony, z podartych worków sypały się resztki ziarnapszenicy i kukurydzy.

Przy uwięzionych siadywał niekiedy strażnik, niekiedy

zostawiano ich samych —  skrępowanych i za zamkniętymi drzwiami.Ponury i obrośnięty drab, który im dostarczał jedzenia i wody, przestrzegał,

że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo dokoła —  jak sami przecież widzieli—  rozciąga się jałowa pustynia, na której zabłądzi i zginie z pragnieniakażdy, kto nie zna drogi. 

Mimo tego ostrzeżenia pani Lucy liczyła na przysłowiowy łut

szczęścia, gdyby udało się jej wydostać z magazynu. Niestety, nie trafiła się

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 150/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

150 

ku temu okazja. Nawet wówczas, gdy więźniów wyprowadzano na dwór dlazażycia powietrza i ruchu. 

Podczas przeraźliwie długich godzin dni i nocy, które spędzali wmroku budynku, O’Brien zwierzył się  żonie, iż według jego mniemania

schowek ze skarbami przy domu nie został naruszony, a tylko zabrano mukilka monet, jakie nosił w kieszeni. Rozmawiali często o Colorado licząc, że

już ruszył za nimi w pościg. Czy jednak zdoła trafić do tego domu napustyni?

Rozmyślając nad tym pani Lucy doszła do wniosku, iż tylko jakimśpozornym ustępstwem będzie można polepszyć ich położenie i zwiększyć

szansę odzyskania wolności. 

— Powiedziałam Samuelowi, że powinien przystać na żądania ichszefa. Opuścilibyśmy wreszcie te przeklęte strony, a w drodze mogłaby się

nadarzyć jakaś okazja ucieczki. 

Uparty a jednocześnie chciwy farmer nie chciał się zgodzić na tę

propozycję. Nadal uważał znaleziony skarb za swą wyłączną własność.Jednakże pod łącznym atakiem żony i syna —  ust ąpił. Kiedy na koniec

zjawił się przed nimi szef, oświadczył mu, że za cenę wolności całej trójkizgadza się na podróż do Doliny Śmierci. Szef pogratulował mu rozsądku, alenatychmiast wyprowadził z błędu. Żona i syn zostaną tu jako zakładnicy.

Farmer pojedzie z nim i dopiero gdy schowek zostanie odnaleziony,

odzyskają wolność. 

—  Pani Lucy —  mówił dalej szef —  będzie traktowana z całym

należnym jej szacunkiem: ani jej, ani synowi włos z głowy nie spadnie,

chyba... chyba żeby O’Brien zrobił jakieś głupstwo, na przykład próbowałuciec.

Tak więc cały chytry plan nie udał się. Mimo tego farmer nieoponował przeciw wyjazdowi. 

— Zabrali go przed dwoma dniami — kończyła swą opowieść pani

O’Brien. —  Zostałam z synem nadal w tej samej szopie. Pełna byłamnajgorszych przeczuć. Ale teraz myślę, że wszystko dobrze się skończy,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 151/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

151 

skoro ty tu jesteś, Samuelu — zwróciła się do Colorado — i ci dwaj panowie.

Tobie się każda rzecz udaje. 

—  Gdyby to było prawdą, nie siedziałbym teraz w tej obskurnejizbie — mruknął stary traper. 

— Jak to? Nie przyszedłbyś nam z pomocą? 

— Wcale bym was nie znał. Nie najlepiej los mną pokierował i niewszystko mi się udało. 

—  Czy po odjeździe Lessera nikogo tu nie było? —  zapytałemwidząc, że Colorado dziwnie się zasępił. — Czy nic pani nie zauważyła?

—  Owszem. Dzisiaj rano usłyszałam tupot kopyt. Z początkumyślałam, że to ktoś z bandy. Potem ucieszyłam się: strzelano. Byłampewna, że to wy... Poczęliśmy wołać, by zwrócić waszą uwagę. Ale nikt sięnie zjawił. Kopyta jeszcze raz zatętniły i wszystko ucichło. Kiedy nam

przyniesiono jedzenie, pytałam, co się stało. Ale nic mi nie wyjaśniono. Więc

poczęłam się martwić, że znowu nasze wyzwolenie odwleka się niewiadomo na jak długo. 

—  Spotkaliśmy tego człowieka —  odezwał się Colorado. —  Na

pewno nie wiedział o waszym istnieniu, a gdyby nawet wiedział, w niczymby nie pomógł. 

— Czy mówił, dlaczego strzelał? 

— Nie mówił. I nic już więcej nie powie. Ranili go śmiertelnie. Aleo co poszło, nikt z nas tego nie wie.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 152/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

152 

X  

N o c n a w ę d r ó w k a  

Zrobiło się późno. Dokładne przesłuchanie więźniów odłożyliśmydo najbliższego ranka. Co mieliśmy z nimi począć? Było rzeczą oczywistą, iż

nie możemy ich zabrać ze sobą. 

— Pozostaje nam tylko jedno — stwierdził Colorado — powierzyć

straż nad więźniami tobie, Lucy, i George'owi. Nie widzę innego wyjścia.  

— Chyba pan żartuje, Colorado? — wyrwałem się. —  Jeśli Lesser

ze swymi ludźmi... 

—  Nasza sprawa, żeby nie wrócił. Zresztą, wymyślcie coś

lepszego. Nas trzech to i tak niewielkie siły. Czeka nas ciężka przeprawa.

Można by więźniów wypuścić, ale wówczas ruszą za nami albo zawiadomiąo wszystkim Lessera.

— Zabierzemy im konie — wtrącił się Karol. 

— I to nie daje pewności, że stąd nie uciekną. 

—  Colorado ma rację —  powiedziała pani Lucy. —  Zostanę zsynem do waszego powrotu. Są tu dwa konie, wcale niezłe. W razie czegoczmychniemy.

— Dokąd? — zapytał Karol. 

— A chociażby do Santa Rosa... 

— Za daleko.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 153/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

153 

—  Nie ma co snuć tak ponurych przypuszczeń —  = zauważyłColorado. — Przecież banda nie wróci tu przed znalezieniem skarbu. To po  

pierwsze. A po drugie: będziemy jej deptać po piętach i obserwować cały

czas. Po trzecie: moim zdaniem oni nigdy do tej doliny nie dojadą.Wyswobodzimy Samuela wcześniej. Nie ma więc się czego lękać. Lucy możetu zostać do naszego powrotu. Chyba was przekonałem?  

— Nie widzę innego wyjścia z sytuacji — stwierdził Karol. 

I na tym stanęło. Wyznaczyliśmy kolejność nocnych wart. Na mnie

przypadła pierwsza, najwygodniejsza, bo później aż do rana ma się spokój,a nic mnie bardziej nie męczy, jak w połowie przerwany sen.

Wziąłem sztucer i podczas gdy reszta zajęła się moszczeniemlegowisk przy pomocy słomy przyniesionej ze stajni, począłem zapoznawaćsię z terenem otaczającym budynki. Nie była to wcale łatwa sprawa. Długą

chwilę stałem w miejscu czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności.Potem przeszedłem wzdłuż zabudowań i wróciłem pod oświetlone okno.

Naftowa lampka została nieco przyćmiona. Jej słaby blask nadal jednakwybiegał poza szybę. Czy nie było nieostrożnością pozostawienie światła na

całą noc? Chciałem wejść do izby, ale jeden rzut oka przez okno przekonałmnie, iż wszyscy już leżą na warstwie słomy i zapewne śpią. Postanowiłem

nie wchodzić i nie budzić. Jeśli uważali, że blask w oknie nie ściągnie tużadnych nieproszonych gości, nie będę się upierał. 

Nocna warta, jak każda zresztą, po pewnym czasie nuży.Zwłaszcza wówczas, gdy dokoła nic się nie dzieje. Czujność tępieje, słuch iwzrok tracą na ostrości. Znałem taki stan bardzo dobrze. Postanowiłem go

w jakiś sposób zwalczyć. Od mej czujności zależało przecieżbezpieczeństwo czterech osób. A jeńcy? Nie wyglądało to prawdopodobnie,ale mogli wyswobodzić się z pęt. Co pewien czas zbliżałem się do okna izaglądałem do wnętrza izby. Tam, pod ścianą, jak najdalej od drzwi,

umieszczono naszych więźniów. Colorado słusznie tak postanowił, nie

chcąc pozostawiać schwytanych w przyległej pustej izbie. Za każdym razemkierowałem wzrok w tamtą właśnie stronę, ale nie zauważyłem nicpodejrzanego. Uspokojony wracałem na przeciwległy kraniec zabudowań. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 154/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

154 

Jak długo trwała moja wahadłowa wędrówka od stajni do okna i zpowrotem — trudno mi określić. W końcu doszedłem do wniosku, że warto

zaznajomić się z nieco dalszą okolicą. Na przykład ze źródłem wody. Gdzież

tu jest studnia? Począłem rozglądać się dokoła. Potem ruszyłem kawałekzupełnie na ślepo, ale kierunek widać wybrałem właściwy. Kilka krokówdalej dostrzegłem jakieś zamazane kształty i podszedłszy bliżej, ujrzałempompę. Dotknąłem wielkiego żelaznego koła, opatrzonego w korbę,

połączonego z przekładnią ginącą we wnętrzu metalowego cylindra.

Niedoszły rolnik musiał stracić sporo dolarów na takie urządzenie. Nicdziwnego, że nie starczyło mu na budowę systemu irygacyjnego.  A możeziemia była tu aż tak jałowa, że nawet dostarczenie jej odpowiedniej ilości

wilgoci na nic się nie zdało? 

Okrążyłem pompę, pokręciłem kilka razy kołem, aż chlupnęłastrużka wody, i pomaszerowałem wprost w ciemność. Co pewien czas

spoglądałem za siebie. Żółty prostokącik dalekiego okna dodawał mi

otuchy. Droga nie była równa. Raz po raz wyrastały przede mną wydmy,które okrążałem to w prawo, to w lewo. Tak klucząc musiałem zejść z liniiświatełka mrugającego za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się —  

otaczała mnie ciemność nocy. Oddalałem się coraz bardziej od farmy,czujnie rozglądając się dookoła. Przemierzywszy w ten sposób kilkanaście

jardów skręciłem w bok, pod kątem, zamierzając w ten sposób obejśćdokoła teren całej farmy. Światełka nadal nie dostrzegałem. Zauważyłemnatomiast w dali przed sobą różowy blask. Delikatny i zaledwie odbijający

się od mrocznego tła. Przystanąłem. Czy było to odbicie światła gwiazd na

jakichś błyszczących głazach, na odłamkach miki? A może w tamtej stronieznajdował się zbiornik wody dającej kolorowy refleks?  

Przyłożyłem do oczu lornetkę. Nic mi nie wyjaśniła. Ruszyłem wstronę zagadkowego blasku. 

W miarę przybliżania się do tajemniczego celu różowy refleksnabierał intensywności, coraz mocniej kontrastował z otoczeniem, aż

wreszcie poznałem źródło światła. To była po prostu łuna! Odbicie naniebie jeszcze niewidocznych dla mnie płomieni. Zatrzymałem się. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 155/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

155 

Gdyby otaczała mnie preria albo las, mógłbym przypuszczać, iżpłonie skrawek poszycia. Ale przecież dokoła ciągnęła się jałowa pustynia.

Czyżby płomień był dziełem rąk ludzkich? Wahałem się przez chwilę: iść

dalej czy zawrócić? Jednakże zdecydowałem się zbadać dokładnieprzyczynę ognia. 

Początkowo szedłem wyprostowany, później pochyliłem się. W

ten sposób dotarłem na odległość, z której mogłem stwierdzić, iż źródłemłuny musiało być ognisko, chociaż płomienia wciąż jeszcze nie mogłemdostrzec. Widocznie znajdowało się w jakimś zagłębieniu gruntu. Z tej

odległości przypominało jakby krater czynnego wulkanu, z wnętrza którego

buchała smuga czerwieni. Od czasu do czasu dostrzegałem snopy iskierlecące ku niebu. Któż mógł być tak niesłychanie lekkomyślnym w tychniebezpiecznych stronach? Na pewno nie Indianie, ale i nie traperzy.

Rozpocząłem najmozolniejszą część wędrówki. Czołgałem siępowoli, aż po pół godzinie znalazłem się na skraju płaszczyzny spadającejłagodnie ku zagłębieniu przypominającemu swym kształtem jakąś

gigantyczną miskę. Tu przejście zagrodził mi półkolisty pas niskich

krzewów, całkowicie pozbawionych liści,  wyschniętych. Prawdopodobniezapadlina była niegdyś zbiornikiem wody zasilanym z podziemnego źródła

lub rzeczką, którą zasypały piaski. Pozostał po tym jedynie pas martwych

badyli, tak blisko obok siebie rosnących, iż każda próba ich sforsowanianieuchronnie wywołać musiała hałas. Jednakże poprzez odstępy międzynagimi łodygami mogłem dostrzec dostatecznie wiele. Wokół trzaskającego

ogniska siedziało czterech ludzi. Nieco z boku piętrzył się stos narąbanegochrustu, a za nim w cieniach nocy i blaskach ognia — dostrzegłem konie i

piątego mężczyznę z karabinem w ręku. Czuwał nad bezpieczeństwemtowarzyszy. Ten ogień, ta warta z daleka widoczna, stanowiły dowódskrajnej zaiste nieroztropności. Jeden dobry strzelec leżący na moim

miejscu i posiadający wielostrzałową broń mógł w ciągu minutyunieszkodliwić całą piątkę. 

Zgromadzeni w kotlinie ludzie nosili mundury kawalerii

federalnej. Serce zabiło mi z radości. Los Lessera i jego bandy został

przesądzony! Przy takiej pomocy można by pokonać nawet znacznie

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 156/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

156 

liczniejszą grupę przeciwników. Nie wątpiłem ani przez chwilę, iż żołnierzezechcą nam towarzyszyć. I chociaż sami niezbyt widać byli otrzaskani z

warunkami życia na prerii, pod kierunkiem Colorado czy Karola oddać nam

mogli olbrzymie usługi. Ewentualna pomoc Pehnulte —  gdybyśmy nawetprzypadkiem na niego trafili —  stawała się zbyteczną. Tak więc terazpowinienem był pokazać się wojskowemu patrolowi i zaprosić jegodowódcę do farmy na pustyni. Już chciałem się zerwać z ziemi i głośno

oznajmić swoją obecność, gdy nagle ogarnęły mnie zbawienne wątpliwości i

nakazały błyskawicznie zmienić decyzję. Pomyślałem, iż moje nagłeukazanie się może spowodować nieoczekiwane skutki. To przecież nie bylidoświadczeni traperzy. Mogło się więc zdarzyć, iż na mój widok oddadzą do

mnie salwę. Trzeba było jakoś przygotować to nieoczekiwane spotkanie.Wolno, wolniutko wycofałem się poza obręb światła. Dopiero wówczas

podniosłem się, przerzuciłem sztucer przez ramię i swobodnym krokiempocząłem zmierzać w stronę obozowiska. W tej nocnej  ciszy musieli mnie

usłyszeć. Kiedy dotarłem do granicy uschłych krzewów, ostry, przenikliwy

głos kazał mi stanąć. Ujrzałem wartownika z karabinem w dłoni, tkwiącegona skraju blasku i ciemności. 

— Kim jesteście? — zapytał. 

— Szukam pomocy.

— Jesteście sami?

— Moi towarzysze znajdują się niedaleko. 

— O co chodzi?

— Pragnę mówić z dowódcą — odparłem. Przybliżył się i obejrzał mnie dokładnie. 

— Idźcie naprzód. 

Ruszyłem depcząc z głuchym trzaskiem uschłe patyki krzewów.

Ognisko, jak stwierdziłem, zostało nieco  przygaszone. Przy samym ogniu

nie było nikogo. Stanąłem rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas z

ciemności wyłoniła się nowa postać. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 157/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

157 

—  Sierżancie — powiedział mój konwojent —  ten człowiek żądapomocy.

—  Dobrze. Wracajcie na posterunek. Thompson, chodź tutaj.Walker i Haig, pilnujcie tamtej strony. Diabli wiedzą co... —  przerwał w

połowie zdania i zwrócił się do mnie: 

—  Siadajcie... —  wskazał ręką

tobołek leżący obok. 

Jakiś żołnierz, prawdopodobnie

wezwany przez sierżanta Thompson,

stanął tuż obok mnie i spojrzał mi wtwarz.

— To nie on — powiedział. 

— Oczywiście, że nie on — przytaknął sierżant. — O co chodzi? — 

zwrócił się znowu do mnie. —  Komu potrzebna nasza pomoc? A przede

wszystkim skąd znaleźliście się na tym pustkowiu?  

— Jestem lekarzem — odparłem. 

Zrobił minę, jakby się chciał roześmiać. 

— Lekarz? Czy szuka pan pomocy dla rannego?

—  Nie, nie o to chodzi. Niedaleko stąd, w opuszczonej farmie,przebywają moi przyjaciele: kobieta, dwu mężczyzn i chłopak. Czy nie możepan rozkazać swym ludziom, aby udali się ze mną? W pół godziny będziemy

na miejscu.

—  Szukaliśmy tego budynku. Czy między wami nie znajduje się

człowiek o nazwisku Drake? 

— Roger Drake?! — zawołałem zdumiony. 

— Niech pan nie krzyczy. Czy moje pytanie jest takie dziwne? To

przestępca. Ścigamy go od dwu tygodni.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 158/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

158 

— Nie ma go wśród nas — odparłem. — Ale na farmie znajduje sięktoś, kto wie bardzo dużo o Rogerze Drake. Chodźmy tam.  

— Chwileczkę. Jak się nazywa ten znajomy Drake'a?  

— Colorado.

— Colorado! — sierżant klepnął się dłonią po kolanie. 

— Jego nam było potrzeba. Teraz złapiemy Drake'a, to pewne.  

Wzruszyłem ramionami. 

— Nigdy go nie schwytacie.

— Dlaczego?

—  Dlatego —  odparłem nieco głośniej niż chciałem —  że waszDrake nie żyje. 

— Mam w to uwierzyć? 

Spojrzał na mnie podejrzliwie. 

— Zapyt ajcie się Colorado. 

— Gdzie on?

—  Już mówiłem. Bierzcie konie za uzdy, zaprowadzę was. Jamuszę wracać. Będą się niepokoić o mnie. 

To stwierdzenie nie wywołało żadnego efektu, zupełnie jakbymprzemawiał do skały. 

— To wyście zabili Drake'a? 

—  Nie, nie zabiliśmy. Odłóżcie sierżancie śledztwo do

stosowniejszej chwili. Colorado powie wam wszystko.

— Poczekamy do rana.

Sierżant chyba podejrzewał podstęp, ale na bezczynne siedzenie

do świtu nie mogłem się zgodzić. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 159/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

159 

— To czekajcie — odparłem. — Ja wracam.

Zrobiłem ruch, jakbym chciał się podnieść. 

—  Nie wiem, kim pan jest: lekarzem czy włóczęgą, ale nie wolnopanu stąd się ruszyć bez mej zgody. 

Roześmiałem się głośno: 

— A to czemu?

— Wyglądacie na wspólnika bandyty. 

—  Bzdura! Drake'a widziałem raz jeden tylko. Mart wego. Szkoda

czasu, sierżancie, na takie pogaduszki. Drake nie żyje, a my ścigamyniebezpieczną bandę. O świcie musimy ruszyć w dalszą drogę.  

—  A to coś nowego! Jakaś banda? Pierwszy raz słyszę. Oddajciebroń, człowieku, żeby się wam co złego nie stało. 

Westchnąłem. Sierżant widać nie grzeszył wielkim rozumem, ajego ostrożność wyglądała na postępowanie tępego służbisty,

wychowanego na przepisach regulaminu, którego nie potrafił dostosowaćdo okoliczności i potrzeb. Dlatego chyba zaświtał mu w głowie pomysł  

aresztowania. Nic gorszego nie mogło mnie w tej sytuacji spotkać. Gdybytak Lesser dla jakichś powodów zawrócił? Schwytałby wszystkich.  

Wolnym ruchem zsunąłem z ramienia sztucer, wyciągnąłem zzapasa rewolwery.

— Proszę — powiedziałem. — Nie mam zamiaru uciekać. A banda,

o której mówiłem, to nie wymysł. Nie wiem, czy słyszeliście kiedykolwiek oSłońcu Arizony... 

— Słyszałem — przerwał mi. — Cóż się z nią stało? 

—  Część zginęła, część rozproszyła się, część dostała się doniewoli. Ale przywódca zdołał uciec...

— To mnie nie obchodzi. Powiedzcie, co stało się z jeńcami. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 160/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

160 

— Zostali doprowadzeni do fortu Huachuca.

— Kto ich przywiódł? 

Nie mogłem pojąć, o co sierżantowi chodzi, ale odparłem: 

— Pewien meksykański hacjender. 

— Jak się nazywa?

— Don Pedro Gonzales.

— Zgadza się — mruknął — ale mogliście o tym słyszeć od innych.To była głośna historia. 

— O co panu chodzi, sierżancie? 

—  Należę do garnizonu Huachuca. Bawiłem wówczas w forcie iwszystko widziałem. 

— Na pewno?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 161/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

161 

— Mam oczy. — 

Podejrzewam, że wówczas pan oślepł albo teraz.. 

—  Ho, ho! Mocno powiedziane. I czemuż to miałbymzaniewidzieć? 

— Oprócz Gonzalesa były jeszcze inne osoby. Na przykład szeryf z

Rainy Valley, traper o przezwisku Wielki Bóbr... 

—  Prawda. Pamiętam, że znajdował się wśród nich jakiś

poszukiwacz złota, bardzo zabawny jegomość, i... 

Przerwał, począł mi się przyglądać z uwagą. 

— I kto? — zapytałem zniecierpliwiony. 

— I... pewien lekarz — odpowiedział przeciągając słowa. 

— Czy to... nie pan był tym lekarzem? W biały dzień od razu bympoznał. Niech mi pan wybaczy, doktorze. Doprawdy nie wiem, jak to

naprawić. Czemu mi pan tego od razu nie powiedział? 

— Przecież mówiłem, że jestem lekarzem. 

— Ach, jakoś tego nie skojarzyłem z Huachuca. Pan mnie równieżnie poznał. Wszystko przez to... —  Niestety, nie przypominam sobie

pańskiej twarzy. Tam było tylu żołnierzy. 

—  Dajmy temu spokój. Pan wspominał, doktorze, o jakiejśbandzie. W czym mogę pomóc? 

— Chodźmy natychmiast do farmy. 

— A droga bezpieczna?

—  Co najwyżej można sobie zwichnąć nogę na jakimś dołku.

Szkoda każdej chwili. Ruszajmy! 

Na to kolejne ponaglenie nic mi nie odpowiedział. Zwrócił się

tylko do swych podkomendnych i wydał im rozkazy. Obóz zwinięto migiem.Po paru minutach konie uszykowano do drogi, a ognisko zasypano, mimo iż

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 162/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

162 

nie groziło tu  niebezpieczeństwo pożaru. Opuściliśmy wreszcie dolinkę. Jaotwierałem pochód krocząc ramię w ramię z podoficerem, dalej szli

żołnierze prowadząc wierzchowce za uzdy. 

Muszę się pochwalić: mimo iż moja nocna wędrówka nie

odbywała się wcale po linii prostej,  jej powrotny kierunek wybrałembezbłędnie. Po przejściu kilkunastu jardów ujrzałem żółty punkcik — 

światełko w oknie. 

Kiedy podeszliśmy tak blisko, że już rozpoznać można było dach

domostwa, rzekłem do sierżanta: 

—  Niech pan rozkaże zatrzymać się, dalej pójdę sam. Jeśli moiprzyjaciele ujrzą grupę ludzi, mogą nas wziąć za bandę. Muszę ichuprzedzić. 

— Dobrze — zgodził się. — Pójdziemy we dwójkę. 

Nie bardzo mi jeszcze ufał! 

— Niech pan idzie za mną. 

Przystał na taką propozycję. Teraz pomaszerowaliśmy szybciej.Wreszcie ujrzałem sylwetkę wysuwającą się zza węgła domu. 

— Czy to ty, Karolu?

—  Gdzież się pan podziewał, doktorze? —  usłyszałem mocnopodenerwowany głos Colorado. 

— Przyprowadziłem gości — odparłem. 

— Kogo?

— Dzielnych żołnierzy z pewnym sierżantem na czele.

Ale już sam sierżant wysunął się zza moich pleców. 

— Colorado! — zawołał. — Nie poznajesz mnie?

— A to kto znowu?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 163/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

163 

Zbliżył się szybko, zatrzymał tuż przed nami.  

— Na pierwszego niedźwiedzia, jakiego w życiu zastrzeliłem! Toż

to Francis Dawson!

— Ten sam — potwierdził podoficer. 

— Jak się masz, chłopcze?! 

Padli sobie w objęcia, a ja odetchnąłem. Spodziewałem się

bowiem gorzkich wymówek za zejście z posterunku i wędrówkę po pustyni.  

— Jesteś sam? — pytał sierżanta Colorado. 

— Z czterema ludźmi. 

— Z nieba nam spadłeś! Byliśmy w nie lada kłopocie. 

— Coś mi o tym wspominał doktor. 

—  Wołaj tych swoich chłopaków i idziemy. Trzeba wszystko

obgadać. Rankiem stąd ruszamy. Co za spotkanie! Nie masz pojęcia, jak się

cieszę. — Sierżant krzyknął na żołnierzy, żeby podeszli, a potem zwrócił się

znowu do trapera:

— Wiesz, skąd się tu wziąłem? 

—  Na pewno nie. Ale to jest bez znaczenia. Ważne, żeśmy się

znowu spotkali. W samą porę. 

— To ma znaczenie, Colorado. Ścigam Rogera Drake. 

— Uff! Aleś mnie zaskoczył. Co za zrządzenie losu: Spotykamy się

akurat w dniu, a raczej w nocy, przed którą zginął.  

—  Więc to jednak prawda... —  sierżant powiedział te słowa

głosem bardzo smętnym. —  Wspominał mi już o tym doktor, ale nie

myślałem... to znaczy sądziłem, że nie jest aż tak źle...

Powstrzymałem się od śmiechu, ale nie mogłem się powstrzymać

od uwagi:

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 164/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

164 

— Sierżant po prostu mi nie wierzył. 

—  Niech mu pan wybaczy, doktorze. Francis od urodzenia miał

podejrzliwą naturę, ale poza tym wart jest tyle złota, ile waży. Chodźmy.  

Pobudziliśmy wszystkich i wyglądało na to, że o dalszym spaniunie ma co marzyć. Sierżant rozstawił swych ludzi wokół zabudowań, a myzasiedliśmy w izbie dokoła stołu. Słusznie Colorado nazwał dowódcę

człowiekiem podejrzliwym. Sierżant raz jeszcze wrócił do sprawy Rogera

Drake. Przede wszystkim zagadnął, czy nie pomyliliśmy się co do osoby.  

—  Francis —  odparł na to stary traper. —  Wiesz dobrze, że

znałem go nie od wczoraj. Jakże mógłbym się pomylić? 

Tu opisał, jak i kiedy natrafiliśmy na zwłoki. 

— Kto go mógł zastrzelić? — zastanawiał się sierżant. 

—  Wiem tyle, co i ty. Posądzam któregoś z tych drabów, jakichchcemy powierzyć twej opiece. 

Tu Colorado musiał opowiedzieć o napadzie na zagrodę O’Briena i

o konsekwencjach tego napadu, a na zakończenie dodał: 

— Oto właśnie pani Lucy O'Brien z synem. Zrozumiałeś? 

—  Zrozumiałem. Ale kto to jest Tom Gordon? Przecież mister

Gordon siedzi przede mną. Pamiętam pana z Huachuca. 

—  Ten łobuz przybrał sobie moje nazwisko —  odparł Karol. — 

Przed rokiem nazywał się po prostu Tom Lesser. 

— Coś mi świta! To ten przywódca bandy arizońskiej? 

—  Ten sam —  mruknąłem zniecierpliwiony przedłużającą sięrozmową. — Chodzi o to, aby pan pomógł nam go schwytać.  

— Musisz to zrobić, Francis — poparł mnie Colorado. 

Sierżant poskrobał się za uchem, westchnął ciężko i wreszcie

rzekł: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 165/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

165 

— Obejrzyj nasze konie. Nie damy rady. Gnamy od dwu tygodni za

tamtym i tak nam przeleciał przez palce... —  znowu westchnął. — Bardzo

mi przykro, Colorado. Nie mogę ci towarzyszyć. 

—  Cóż on takiego zmajstrował, że armia federalna musiała mu

deptać po piętach? —  zapytałem. —  Raczej nie ścigacie pospolitychbandytów.11 

— Prawda — powiedział sierżant. — Ale tym razem Drake nieco

przeholował. Okradł ekspedycję naukową. 

—  Zawsze zdolny był do wszystkiego —  zauważył zgryźliwie

Colorado. — Na pomysłach mu nie zbywało. Cóż to za ekspedycja? 

—  Wziął udział w wyprawie kilku naszych naukowców w głąbMeksyku. — 

Jako naukowiec? — zapytał Colorado. 

— Nie, tak bezczelny nie był. Zabrali go jako ochronę! 

— To świetnie — mruknął traper. 

—  Ekspedycja poszukiwała jakichś starych grobów. Podobno

natrafili na skarby ukryte jeszcze przez Hiszpanów. Drake miał im zabraćczęść tych znalezisk, gdy wracali. Zrobiła się z tego wrzawa niemała.Nadeszło polecenie z Waszyngtonu, żebyśmy się zajęli odszukaniem  

dowcipnisia. Nieco mnie to zdziwiło —  tu zniżył głos — myślałem, żeś już

go capnął, Colorado? 

— Miałem pecha. Ale mów dalej. 

—  Niewiele już do powiedzenia. Od dwu miesięcy wojsko

przetrząsało Arizonę i Nowy Meksyk. Ale tylko ja trafiłem na ślad. Przed

dwoma tygodniami. No i... nic z tego.

11 Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają szeryfowie, policja i milicja stanowa lub policja federalna. Wopisywanym okresie na zachodzie wojska tylko w wyjątkowych wypadkach używano do tępienia rozbójniczych

band.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 166/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

166 

—  Nie narzekaj, Francis. Będziesz mógł się pochwalićodnalezieniem skradzionych kosztowności. Sporo tego jest. Konia również

zabierzesz. Nie chcę nic, co należało do Drake'a. 

Sierżant aż podskoczył na ławie. 

— Gdzie ten skarb?

— Zakopaliśmy na pustyni. W jukach. 

— Poprowadzisz mnie tam, Colorado, prawda?

Spojrzałem porozumiewawczo na Karola. Pochylił się ku mnie i

szepnął: 

—  Wygląda na to, że Drake nie miał nic wspólnego ze skarbem

Lessera.

Skinąłem głową. 

—  Słuchaj, Francis —  odparł traper. —  Już ci mówiłem, że niemamy chwilki czasu do stracenia. Prosimy cię o pomoc, a ty nie tylko

odmawiasz, ale jeszcze chcesz mnie odwieść od pogoni. Nie, nie pojadę ztobą. Ale opiszę miejsce, trafisz na ślepo. 

W odpowiedzi sierżant raz jeszcze potwierdził swą decyzję. Wracado Huachuca. Konie ma tak zdrożone, że lada dzień mogą paść. 

Sądziłem, że teraz wybuchnie kłótnia, bo nie w smak to poszłotraperowi. Widziałem po jego minie. Ale nie. Musieli się znać od dawna i

pozostawać w zażyłych  stosunkach. Colorado najpierw machnął ręką, a

potem nieoczekiwanie roześmiał się. Po sekundzie zawtórował mu Dawson. 

— Do licha! — powiedział. — Nie będziemy się spierać z powodutakiego człowieka! 

— Do licha, Francis! Pomyślałem tak samo. 

Teraz już szybko doszli do porozumienia. Sierżant miał zabrać ze

sobą panią O'Brien z synem i obu naszych jeńców. Jeden kłopot spadł nam z

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 167/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

167 

karku. Sierżant nieco się krzywił, że będzie musiał wlec ze sobą dwu ludziwcale nie związanych ze sprawą Drake'a. 

— Co mam z nimi począć? O co ich oskarżacie i gdzie są dowody? 

—  Dostarczysz ich do fortu. To członkowie tej samej bandyLessera. A poza tym, oni musieli zabić Drake'a. Nikt inny. A więc to twojasprawa.

Nie zabierałem już głosu, Colorado słusznie przypuszczał. Z tego,co nam opowiadała pani Lucy, przecież wynikało, iż przed naszym

przybyciem wybuchła na farmie strzelanina. Prawdopodobnie Drake chciał

się tu schronić przed pościgiem. Zobaczywszy, że farma jest zamieszkała,zdecydował się uciekać dalej. A może postanowił zamienić sobie konia? Czychciał kupić nowego, czy też po prostu ukraść, o tym mogli wiedzieć tylkonasi jeńcy. W wyniku strzelaniny został ranny. Nikt go nie gonił. Ludzie

Lessera mieli obowiązek pilnowania pani O’Brien.  

Wreszcie ułożyliśmy się do snu. Ale bez Colorado. Ten spędził noc

na rozmowie z sierżantem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 168/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

168 

X I  

 S a m o t n y t r o p  

Jeszcze szary przedświt okrywał ziemię, gdy Colorado

bezceremonialnie ściągnął nas z legowisk. W godzinę później dwa oddziałki

opuszczały farmę udając się w dwu przeciwnych kierunkach. SierżantDawson, posuwając się po naszych wczorajszych tropach, najpierw miałdotrzeć do grobu Drake'a i wydobyć zakopane przy nim juki zkosztownościami, a później odprowadzić O’Brienów do Santa Rosa. Co się

tyczy naszych jeńców, Colorado rzekł mu przed samym rozstaniem: 

— Rób sobie z nimi, co chcesz. Możesz ich nawet puścić wolno, ale

nie wcześniej, niż za tydzień. Pamiętaj jednak, że to najpewniej oni

zastrzelili Drake'a!

Po tej zwięzłej deklaracji sierżant i Colorado raz jeszcze uściskalisię serdecznie. 

— Kiedy się zobaczymy? 

— Któż to odgadnie, Francis? 

— Odwiedź mnie w Huachuca. Będę czekał. 

— Obiecuję. 

Przysłuchując się tej rozmowie nie przypuszczałem, że do tegospotkania nigdy już nie dojdzie... 

Kopyta wzbiły obłoczki brązowoceglastego pyłu. Znowujechaliśmy przez pustkowie. Wiódł nas Colorado, dziwnie jakoś milczący,prawie ponury. Czyżby nań tak oddziałała nocna rozmowa z sierżantem?  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 169/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

169 

Po godzinie jazdy traper zatrzymał konia czekając, aż sięprzybliżymy. 

— A to co? — krzyknąłem spojrzawszy na ziemię. — Ano... drugi trop. Jak wam się podoba? 

W miejscu, w którym stanęliśmy, świeże odciski kopyt dołączały

do szerokiego pasa zdeptanej ziemi. Bez wielkiego wysiłku można byłostwierdzić, iż nowy podróżny zmierzał w tym samym kierunku, co ścigana

przez nas grupa.

—  Jakoś zbyt często spotykamy samotnych jeźdźców w tychstronach — stwierdził Karol. 

Colorado nawet się nie uśmiechnął. Zauważyłem, że ile razyzahaczano w rozmowie o Rogera Drake, tyle razy markotniał.  

—  Ruszajmy —  powiedziałem. —  Im prędzej pojedziemy, tymszybciej odkryjemy prawdę. Kto wie, może to jakiś uczciwy człowieknieświadomie zmierza prosto w łapy opryszków? 

Stary traper przecząco potrząsnął głową. 

— O co chodzi?

—  O trochę cierpliwości, doktorze. Mnie również pilno widzieć

Samuela na wolności, ale niekiedy nadmierny pośpiech opóźniarozwiązanie sprawy. Dlatego proponuję, abyście obaj jechali tropemLessera, tylko nieco wolniej. Żebym was mógł dogonić.  

— Co pan zamierza, Colorado? — zapytał Karol. 

— Sprawdzić, skąd biegnie ten nowy ślad. 

— Takie badanie może potrwać bardzo długo — zauważyłem. 

—  O, nie, nie. Tak daleko nie pojadę. Przekonam się tylko, czytropy nie wiodą z opuszczonej farmy. 

— To niemożliwe! — zawołałem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 170/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

170 

— Wszystko jest możliwe, doktorze. No, w drogę.  

To rzekłszy zawrócił z miejsca i pognał galopem. 

— Co mu strzeliło do głowy? — powiedziałem półgłosem. 

—  Coś podejrzewa, ale co, jeszcze nie wiem. A w ogóle... to jakiś

zbyt dla mnie zagadkowy człowiek. Nie podoba mi się... 

—  Co ci się nie podoba? —  zapytałem zaskoczony takim

stwierdzeniem.

—  Widzisz... Wjechaliśmy na niebezpieczną ścieżkę. Lubię w

takich wypadkach coś niecoś wiedzieć o towarzyszach broni. Ciągle miałemnadzieję, że wreszcie się rozgada, a tu nic. Kto to może być u licha? 

—  Przecież nie zbrodniarz, nie oszust ani niebieski ptak — 

spróbowałem w żart obrócić całą sprawę. 

Ale Karol zareagował na to z zupełnie ponurą powagą:  

—  Jakbyś zgadł! Pewnego dnia przez chwilę zastanawiałem się

nad tym.

— Cooo?! Skąd takie przypuszczenie? 

—  Odrzuciłem je. Raczej to  jakiś “nawrócony" przestępca i stądznajomość z tamtym sierżantem. 

—  Jeśli “nawrócony", wszystko w porządku —  rzekłemswobodnym tonem. — Nic więcej cię nie gnębi? 

Pominął moje pytanie. 

— To nie jest typowy traper. Ja to czuję.  

— Nie wiem, co u ciebie znaczy słowo: typowy. Dla mnie Colorado

stanowi co prawda również zagadkę, ale nie taką, jaką masz na myśli.  

Mruknął coś i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ale że Karol

poruszył bardzo interesujący mnie temat, nie wytrzymałem długo.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 171/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

171 

— Zauważyłeś, jak się zachował przy tym Drake'u? 

— Właśnie! To pewnie dawny kumpel. O coś się pożarli. 

—  O nie, nie tak! —  zaprzeczyłem energicznie. —  Błądzisz pomylnych tropach! Z zachowania się Colorado wysnułem inne wnioski.Prędzej Drakę był kiedyś uczciwym człowiekiem, niż ten “nietypowy"traper przestępcą. 

— Jasnowidzenie? — zapytał ironicznym tonem. 

—  Nazwij to, jak chcesz, Karolu. Twoja podejrzliwość nie opierasię na żadnych faktach. 

— A twoja wiara wynika chyba z naiwności! 

Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na dobre. Spostrzegłemsię w czas i nieco spuściłem z tonu. 

—  Nie poznaję cię, Karolu. Co zarzucasz Colorado? Brak odwagi?Nieuczciwość? Nieznajomość terenu? Jako traper sprawuje się znakomicie,

a jako człowiek... Jego decyzja w sprawie O'Briena najlepiej o nim świadczy.

A to, że nas oswobodził? 

— Gdyby było inaczej, Janie, nie zdecydowałbym się jechać z nimrazem na tak niebezpieczne przedsięwzięcie. Jednak lubię dokładniewiedzieć, z kim mam do czynienia. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Coś w

tym wszystkim się kryje i to mi nie daje spokoju.

Klepnął wierzchowca po szyi i ruszyliśmy stępa. 

— To świeży trop — zauważyłem zmieniając temat. Brak mi byłoargumentów na przekonanie Karola, że się myli. 

— Pochodzi sprzed paru godzin zaledwie. Jegomość gnał galopem.Spójrz. Wierzchnie warstwy piasku zostały poodrzucane, wgłębienia

kontrastują z otoczeniem ciemną barwą, jeszcze z nich wilgoć nie

wyparowała. Colorado przypuszcza, że ten jeździec jechał z farmy. Ale anisłówka nie powiedział, na czym opiera swoją teorię. Tego właśnie nie lubię.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 172/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

172 

A poza tym, czy to możliwe, abyśmy przeoczyli tamtej nocy obecnośćjeszcze trzeciego człowieka? 

— Który zamiast natychmiast zmykać ukrywał się aż do świtu — dodałem. — Nie. Colorado na pewno się myli. Tam nikogo więcej... 

W tym miejscu umilkłem. Przypomniałem sobie nagle tętent, jakiusłyszałem czekając na powrót Colorado i Karola. Wówczas sądziłem, że

padłem ofiarą złudzenia. A może to nie było złudzenie?  

— Masz niekiedy dziwny zwyczaj przerywania zdań w połowie — 

zauważył mój towarzysz. — Co cię tak zatkało? 

—  Widzisz, ostatniej nocy... —  i tu zwierzyłem się ze swychwątpliwości. 

— Czy odgłos tętentu się oddalał? Przypomnij sobie, to ważne. 

— Jakoś na to nie wyglądało. Słyszałem go nagle i nagle ucichł. 

— Może nie słuchałeś uważnie? Odgłos mógł narastać stopniowo,

zwróciłeś nań uwagę wówczas, gdy był najsilniejszy. 

—  Prawdopodobnie tak właśnie było. Ale potem znowu nastała

cisza, więc sądziłem, że musiałem się przesłyszeć. Dlatego nikomu o tym niewspominałem. 

— Hm, jeśli to są tropy nocnego przybysza...

— To co?

— To nie był na pewno nasz przyjaciel.  

— Dlaczego?

—  Prosta sprawa: zabłąkany podróżny szukałby schronienia nafarmie, a nie trzymał się od niej z dala.  

— Jeżeli ten trop istotnie biegnie tu z farmy..  

— To się okaże. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 173/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

173 

Kiwnąłem głową. Od tej chwili jechaliśmy w milczeniu. Robiło sięcoraz cieplej, aż oczy poczęły mi się kleić. Nic w tym dziwnego, przecież

prawie nie spałem od dwudziestu czterech godzin! Sam nie wiem kiedy

wpadłem w jakąś półdrzemkę, z której wyrwało mnie nagłe zatrzymanie sięwierzchowca. Przede mną koń Karola szczypał jakiś szary badylwyrastający z piachu, a jego pan, z ręką przyłożoną do czoła, spoglądał zasiebie.

— Colorado wraca — oznajmił. 

— Już? — zdziwiłem się. 

—  Dopiero —  sprostował mój towarzysz. —  Spałeś przez kilkagodzin.

Zabrzmiało to jak wyrzut, więc tylko mruknąłem: 

— Mogłeś mnie obudzić. 

— Nie było potrzeby. No i jak tam, Colorado? — zapytał, kiedy wtumanie kurzu traper zatrzymał przed nami konia. I wierzchowiec, i

jeździec pokryci byli od głów do pięty jednolitym w kolorze czerwonym

pyłem. 

—  Tfu, do diabła! Piasek mi zgrzyta w zębach, piasek mam za

kołnierzem, nawet w butach. Nigdy jeszcze nie pędziłem tak szybko po takpaskudnym terenie.

— Po cóż było tak gnać? 

— Trochę się obawiałem, iż was nie ujrzę. 

— Co się stało? — zaniepokoił się Karol 

—  Ten trop wiedzie do farmy! Ale to jeszcze nie wszystko.

Znalazłem miejsce, w którym tajemniczy jeździec oddzielił się od grupy

Lessera.

— Dziwna historia — bąknął. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 174/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

174 

— Nie tak bardzo, doktorze. Po prostu Lesser czegoś zapomniał, amoże coś chciał jeszcze przekazać swoim ludziom pozostawionym na

farmie i już z drogi wysłał umyślnego gońca. Jestem pewien, że ten goniec

spostrzegł nas, dlatego się w farmie nie pokazał. Musiał widzieć i żołnierzy.Chyba tylko temu wypadkowi zawdzięczamy fakt, iż Lesser — 

zawiadomiony o wszystkim — nie zawrócił, aby oswobodzić swych ludzi ina nowo uwięzić panią Lucy i jej syna, a przy okazji nas. 

— To prawdopodobne — zauważyłem. 

—  To pewne. Jak również i to, że Lesser obecnie wie, iż gnamy

jego tropem i że nie towarzyszą nam indiańscy wojownicy. To mu doda

śmiałości. Lękałem się, że wpadniecie w zasadzkę. 

—  Lesser jest przekonany, że towarzyszą nam żołnierze — 

wtrąciłem — nie będzie ryzykował nierównej walki. 

—  Pod warunkiem, że jego wysłannik nie czekał do świtu podfarmą i nie był świadkiem naszego rozstania się z sierżantem.  

— To brzmi nieprawdopodobnie — odparł Karol. — On nie mógł

czekać do rana, zbyt ważną uzyskał informację. A poza tym okolica jestotwarta na wszystkie strony świata. W świetle dziennym łatwo dostrzec zdaleka nawet samotnego jeźdźca. A przecież nikogo nie zauważyliśmy.  

— Prawda. Tylko że wysłannik Lessera jechał zupełnie inną drogąniż my, a więc musiał się liczyć z naszym pościgiem. To oczywiście mojeprzypuszczenia. Zobaczymy, jak kij popłynie. Trzeba mieć teraz oczy nawierzchu głowy, a uszy wyciągnąć jak najdalej. Inaczej nie wyplączemy się

cało z tej kabały. No, ruszamy! 

I pojechaliśmy. Męcząca to była jazda dzięki swej monotonii.Ciągle ten sam czerwonobrązowy  piach; jakieś zapadliny, na dnie których

rosły niekiedy zakurzone kaktusy o grubych kolcach i potężnychodgałęzieniach, przypominających fantastyczne drogowskazy; samotnepagórki o obłych kształtach, na koniec — długie pasma gruntu zawalone tu i

ówdzie bryłami wyschłej i twardej jak kamień gliny. Ponad tym wszystkim

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 175/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

175 

dzwoniąca w uszach cisza, mącona jedynie głuchymi uderzeniami końskichkopyt.

Na szczęście, już w drugiej połowie dnia poczęły się coraz częściejukazywać drobne pasemka trawy o spłowiałej barwie, piasek znikał, aż

nagle —  dziwny kaprys natury: ukazała się murawa ciesząca oczy świeżązielenią. Od razu poczułem się raźniej, a konie przyśpieszyły biegu.  

Słońce dotykało swym rąbkiem linii horyzontu, gdy ujrzeliśmydalekie zarysy jakichś zabudowań. 

—  Tego nam właśnie brakowało —  stwierdził Colorado. — 

Nareszcie będę mógł się obmyć z piachu. 

Po pół godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów, a w chwilę późniejdostrzegli już zupełnie wyraźnie dom o spadzistym dachu i wąską smużkę

dymu bijącą z komina ku błękitnemu niebu. Nieco z boku zauważyłemogrodzenie sporządzone z grubych bali, tak zwany w tych stronach corraldla bydła, którego spore stado właśnie nadciągało ku nam gdzieś z głębi

prerii. Przybiegły dwa potężne psy i warcząc krążyły dokoła. Wreszcieujrzeliśmy ganek domu wsparty na ozdobnych kolumienkach. Na ganku stal

mężczyzna ze strzelbą w ręku i bacznie się nam przyglądał. Coloradościągnął cugle. 

— Dobry wieczór — powiedział. — Czy możemy u was skorzystaćz noclegu? Nie jesteśmy wymagający, starczy wiązka siana dla każdego. 

Już chciałem zeskoczyć z siodła. W tych bezludnych okolicachgościnność jest przecież nie tylko grzecznością, ale i obowiązkiem. Nie

wolno odmówić schronienia, gdy dokoła ciągnie się pustka. Zresztą, dlaosadnika każde odwiedziny  to jedyna w tych stronach rozrywka, jedyna

możliwość posłuchania wieści z dalekiego świata. Dlatego znieruchomiałemze zdumienia, gdy usłyszałem słowa gospodarza: 

— Obawiam się, że w naszym domu nie będzie dla was miejsca. 

— Och — Colorado wcale się nie stropił tą oschłą odpowiedzią — 

możemy spać pod gołym niebem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 176/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

176 

— Możecie spać, gdzie chcecie, byle nie tu i... jak najdalej stąd. 

To już było coś więcej niż odmowa. Obraza. Ale stary traper nie

dał się wyprowadzić z równowagi. Chęć obmycia się z kurzu musiała byćsilna.

—  Ależ oczywiście —  odparł. —  Skoro jesteśmy tak niemilewidziani, nie pozostaniemy dłużej, a w drodze ostrzeżemy innych, aby was

nie niepokoili. Czy możemy napoić konie? 

W trakcie tych słów dostrzegłem, jak w głębi werandki uchyliły

się drzwi. Drugi mężczyzna, również ze strzelbą w ręku, stanął obok

pierwszego.

— O co chodzi? — zapytał grubym głosem. 

— To właśnie oni — odparł nasz rozmówca. 

—  Aha, oczekiwaliśmy was. Nie macie tu co robić. Nikt z nas niegra w karty.

— Co takiego? — Colorado podniósł głos o jeden ton wyżej. 

Czułem, że zanosi się na awanturę. Karol również musiał to

zauważyć, bo natychmiast wtrącił się do rozmowy: 

—  Dżentelmeni —  powiedział —  to jakieś nieporozumienie. Ojakie karty wam chodzi?

— O jakie? Wiadomo, do gry.

— Wybaczcie, ale nadal niczego nie pojmuję. Czyżbyśmy wyglądali

na szulerów? 

—  Wyglądacie czy nie wyglądacie, na jedno wychodzi. Fakt, żegracie niezbyt uczciwie.

—  Przepraszam —  wtrąciłem się z kolei. —  To jakiś kiepskidowcip. Ci panowie — wskazałem na werandkę — szukają pozorów, by nas

nie przyjąć. Nie będziemy ich prosić. Jedźmy! 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 177/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

177 

Ostatnie słowo powiedziałem głośno i gniewnie.  

—  Poczekaj, Janie —  zmitygował mnie Karol. —  Nie zostaniemy

tu, ale chyba warto sprawę wyjaśnić. —  A zwracając się do nieznajomychzapyt ał: — Powiedzcie nam, panowie, od kogo uzyskaliście taką informację?  

—  Przestrzeżononas. A kto... co to was

obchodzi?

—  Wszystko

rozumiem —  odezwał się

znowu Colorado. —  Gościłotu przed nami kilku ludzi. To

oni was tak okłamali. Niejesteśmy szulerami ani

rabusiami. To my ścigamyrabusiów. 

—  Kogo tam

ścigacie, to wasza sprawa — 

odezwał się starszy mężczyzna — ale nie radzę gonić tych, którzy bawili tuprzed wami.

— I czemuż to? 

Obaj nieznajomi roześmieli się głośno, 

—  Dlaczego? Dlatego, że tamtym ludziom  przewodzi pewien

słynny traper, Karol Gordon, o przezwisku Wielki Bóbr. Słyszeliście o nim?  

— To świetne — stwierdził Karol rozbawionym tonem. — Wielki

Bóbr się rozdwoił, jak z tego wynika. Jednego macie przed sobą, a drugi w

tej chwili ucieka, aż się za nim kurzy. Rzecz byłaby zabawna, gdyby niezagrażała mieniu, a może i życiu spokojnych osadników — a zwracając siędo nas: — Nie powinniśmy stąd odjeżdżać, dopóki nie wytłumaczymy tym

panom, że się mylą. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 178/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

178 

—  Obejdzie się bez tłumaczeń. No, jazda, albo was poszczujępsami.

— Daj spokój, Karolu — szepnąłem. — Nie przekonamy ich.

—  Fred —  odezwał się starszy mężczyzna —  sprowadź ludzi, zadługo to trwa! 

Colorado skinął ku nam ręką: 

— Poszukamy szczęścia gdzie indziej. 

Powiedziawszy to uderzył konia po zadzie i z  miejsca ruszył

cwałem. Karol nie upierał się dłużej. Minęliśmy dom mieszkalny,zabudowania gospodarcze i zagrodę dla koni. Tu traper przyhamowałwierzchowca, a gdy zrównaliśmy się z nim, powiedział: 

—  Nie zajedziemy daleko, już się ściemnia. Skręćmy byle gdzie,

może znajdziemy wodę. Ale ten Lesser! Tak nas urządzić!  

Skierowaliśmy się w prawo, wprost na czerwoną tarczę

zachodzącego słońca. Nieprzewidziana przeszkoda wstrzymała dalszą

jazdę. Z głębi prerii zganiano —  prawdopodobnie do wieczornegowodopoju —  bydło. Stado krów, porykując, zbijając się w grupy lub

rozpraszając, otoczyło nas niespodziewanie i poczęło spychać na pobliskie

ogrodzenie. Zaraz jednak pojawiło się trzech konnych pastuchów. Krzycząci trzaskając z długich rzemiennych batów zdołali zmusić stado na pół

zdziczałego bydła do szybkiego biegu. Całe szczęście, bo mój wierzchowiec

począł już chrapać i drżeć, przyparty do grubej belki ogrodzenia.Odetchnąłem, gdy ostatnia rogata sztuka minęła nas w niezdarnym kłusie.

Kawalkadę zamykał jeszcze jeden pastuch. Być może nadzorca, bo ubranienosił znacznie schludniejsze niż jego towarzysze. Przejeżdżając obrzucił nasuważnym spojrzeniem i... raptownie zatrzymał konia. 

— Czy mnie wzrok nie myli? — zawołał. — Przecież to Colorado!Sam Colorado — powtórzył. — Dokąd to dobre bogi prowadzą?  

Stary traper przymrużył oczy, a potem powiedział, przeciągając

sylaby:

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 179/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

179 

—  Davy Paterson... Coś podobnego. Nie przypuszczałem, że sięjeszcze spotkamy, chłopcze. Myślę, że już nie polujesz na łosie? Przyznaj się.

Ileż to lat? —  Będzie z dziesięć —  odparł zagadnięty. — Chodźcie ze mną,

przecież nie możemy się tak minąć jak obcy. —  A widząc nasze stropioneminy dodał: — Chyba się nie spieszycie. Już prawie noc. Nocna jazda lichawarta.

Colorado krótko wyjaśnił, co nas tu spotkało. Davy roześmiał się: 

—  Nic o tym nie wiedziałem. Od świtu uganiam się za bydłem.

Wszystko zaraz załatwię. No, jedziemy. 

Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i zawróciliśmy konie. 

—  Zdumiewające —  odezwał się Colorado do cowboya. —  Czy

wiesz, że jesteś trzecim znajomkiem, którego spotykam w ciągu dwu

ostatnich dni? To chyba musi coś znaczyć. Co, doktorze? —  zwrócił się domnie.

Wzruszyłem ramionami: 

— Doprawdy nie wiem, o czym pan myśli. 

— To chyba jakaś dobra... albo zła... wróżba. 

— Ach, o to chodzi! Nic a nic nie rozumiem się na wróżbach. Możepanu wyjaśni jaki indiański czarownik, ja nie potrafię.  

— Nigdy nie miał pan żadnych przeczuć? 

— Nigdy. Nawet gdy straciłem pracę w szpitalu, co było dla mnie

wówczas dotkliwą klęską. 

—  Przepraszam —  odparł i znowu zwrócił się do cowboya: — 

Davy, Davy, jakże się cieszę, że cię widzę. Wyrosłeś na kawał chłopa! 

— To pana zasługa, Colorado. 

— Jaka tam zasługa? Ot, prosty przypadek. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 180/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

180 

Właśnie podjeżdżaliśmy do małego placyku. Davy Patersonwysunął się nieco naprzód. Musiał się cieszyć dużym zaufaniem właściciela

farmy. Teraz rzecz poszła jak z płatka. Przeproszono nas i wprowadzono do

wnętrza z honorami, jakich mógłby oczekiwać gubernator stanu, gdyby takitu istniał12.

Zdziwiłem się ujrzawszy przy stole samych mężczyzn. W trakcie

rozmowy okazało się, iż gospodarz miał tylko jednego syna, alespodziewano się właśnie następnego potomka. Żona wraz ze swą matkąpojechały aż do St. Louis nad Missouri. Szmat drogi! Dobrze musiało się

powodzić farmerowi, jeśli się zdecydował na poniesienie takich kosztów

podróży, a następnie i szpitala, w którym na świat miało przyjść drugiedziecko.

Tak więc tylko mężczyźni czynili honory domu. Tym większe, iż

poczuwali się do winy. Obaj, ojciec i syn, starali się zatrzeć niemiłe wrażeniepierwszego przyjęcia. Oczywiście wyjaśnili powody swego postępowania. 

Rankiem tego samego dnia przybyło do farmy sześciu jeźdźców.Jeden z nich, wyglądający na przywódcę, oświadczył, że nazywa się Gordon,

że jest westmanem i że ze swymi ludźmi ściga bandę opryszkówgrasujących w zachodniej części Nowego Meksyku. 

—  Przyjęliśmy niespodziewanych gości, jak można najlepiej — 

opowiadał farmer. —  Chcieliśmy ich zatrzymać na dłużej, ale bardzo sięspieszyli i po paru godzinach postoju ruszyli dalej.

— Aż po paru godzinach? — zagadnął Colorado. — Czy czekali na

kogo?

— Nie, tylko konie mieli bardzo pomęczone. Trzy z nich zgodziłem

się zamienić. 

—  Dobrze przynajmniej, że nie sześć —  powiedział Colorado. — 

Ale i tak będą teraz szybsi. 

12 Nowy Meksyk nie miał gubernatora, prawa stanowe uzyskał dopiero w 1912 r. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 181/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

181 

—  Doprawdy nie moja to wina —  tłumaczył się gospodarz. — 

Wzięliśmy za dobrą monetę wszystko, co mówili... Żeby rzec prawdę,

chciałem wymienić wszystkie sześć, ale nie miałem pod ręką lepszych

wierzchowców. 

Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. 

—  To był Tom Lesser —  wyjaśnił Colorado. —  Przed rokiem

uciekł z Arizony po likwidacji bandy. Może pan słyszał o tym? 

— Coś mi się obiło o uszy. 

— A przed odjazdem ostrzegł was przed nami, tak? — wtrąciłem. 

— A jakże. Powiedział, że w tych stronach krąży trójka oszustówwyłudzających od osadników pieniądze pod  różnymi pozorami, przedewszystkim grą w karty, no i... po trochu... kradnących. Doprawdy, bardzomi...

—  Nie ma o czym mówić? —  wtrącił się Karol. —  Widział pandokładnie całą szóstkę? 

— Jak was w tej chwili.

— Czy nie zaskoczyło pana zachowanie się któregoś? 

— Zachowanie?

— Chodzi mi o to, czy któryś z tej gromadki różnił się od innych wsposób zwracający uwagę? 

— Hm, trudno mi na to odpowiedzieć. Fred — zapytał syna — nie

zauważyłeś czegoś takiego? 

— Nie ojcze. Wszyscy byli bardzo gadatliwi, bardzo hałaśliwi. Ot,takie wesołe chłopaki. Wszyscy z wyjątkiem tego chorego. 

—  Chorego? —  wpadł mu w słowo Colorado. —  Wyglądał nachorego? Po czym pan to poznał? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 182/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

182 

—  Prawie nie odzywał się. Jeden z towarzyszy wyjaśnił mi, żecierpi na gardło. 

— To Samuel — — stwierdził traper. — Na pewno on.

— Czemu nie wezwał pomocy? — krzyknąłem. 

— Ba, łatwo to panu powiedzieć. Samuel zgłupiał widać do reszty.

W tym wypadku trudno jednak mu się dziwić. Nic nie wie o tym, że żona isyn znajdują się już na wolności. Zastraszono biedaka. Nie śmiał słówkapisnąć. Pewnie mu zagrozili śmiercią najbliższych. 

— Lesser nic by na tym nie zyskał — wtrąciłem. 

— Na pewno. Nawet nie wierzę, że zdecydowałby się na taki krok.Ale Samuel wierzy. Dlatego milczał. Czy możecie powiedzieć, jak wyglądałten chory? — zwrócił się do gospodarza. 

Obaj zastanowili się chwilę, na koniec, uzupełniając się wzajemnie,z grubsza opisali interesującą nas postać. To był O'Brien. 

Reszta wieczoru upłynęła na mało ciekawej pogawędce. Colorado

prawie nie brał już udziału  w rozmowie. Nad czymś rozmyślał. Potemprzysiadł się do Patersona i długo z nim gawędził. Gwiazdy już dawno

pokryły niebo, gdy farmer przeprosił nas, tłumacząc się późną porą.  

Tej nocy spałem na materacu staroświeckiego łoża, pod dachem i

bez obowiązku odprawiania warty. Nazajutrz, obficie zaopatrzeni w

żywność, ruszyliśmy w dalszą drogę. Paterson odprowadził nas kawałek, apóźniej długo jeszcze żegnał się z Colorado. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 183/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

183 

X I I  

P u ł a p k a  

Jechaliśmy prerią lekko falistą i z rzadka porosłą trawą. Horyzontzamykało szarosiwe pasmo gór. W słońcu poranka wydawało się, iż paruje

lekką mgiełką. Od chwili opuszczenia farmy minęły już dwie noce i dwa dni.

Trop był wyraźny: szeroki pas śladów nie przecięty żadną ścieżką anidróżką wśród tych bezdroży. Po nielicznych wędrowcach, jacy tędy kiedyśprzejeżdżali, wiatr dawno zamazał wszelkie znaki.  

Gdzieś koło południa dostrzegliśmy pierwsze wzniesienia.Ukazały się przed nami pagórki porosłe jałowcem i kępkami pinii, a dalej

drzewa. Dokoła pachniało szałwią. Po jakimś czasie ujrzeliśmy potężnebloki piaskowca o dziwacznych kształtach i kolorach, wysokie niby wieże

średniowiecznych zamków. Nad wieczorem mieliśmy przed sobą, tuż, tuż,spadziste zbocza, gęsto porosłe białą i niebieską jodłą lub meksykańskąsosną. W zapadającym mroku nie sposób było jechać dalej. Rozbiliśmy obóz

nad brzegiem maleńkiego ruczaju, wypływającego z gardła wąskiej doliny,

wrzynającej się w głąb czarnych borów. Jałowcowe gałęzie płonęły zdelikatnym trzaskiem, napełniając powietrze zapachem żywicy.

Zaopatrzeni obficie na farmie, nie mieliśmy teraz kłopotu z żywnością.Colorado, spenetrowawszy jak zwykle najbliższą okolicę i stwierdziwszy, iż

nie ma tu nikogo poza nami, zakrzątnął się koło wieczerzy. Przyrządził, zwprawą zawodowego kucharza, znakomity posiłek, tak potrzebny pocałodziennej jeździe. 

—  Tego Patersona, cośmy go spotkali na farmie —  odezwał sięnieoczekiwanie —  poznałem przed laty w podobnych stronach, w jakimś

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 184/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

184 

odgałęzieniu Gór Skalistych. Tak samo rósł tam las i ciurkał strumyczek. Ba,

nawet okoliczności były podobne. Ścigałem pewnego jegomościa, deptałem

mu po piętach, aż mi się w końcu wymknął. 

— Kiepska to dla nas przepowiednia — wtrąciłem. 

—  Ech, co jeden, to nie piątka —  odparł. —  Samotnemu łatwiejzaszyć się w leśnej głuszy. 

—  Nie byłbym taki pewien —  powiedział Karol. —  Zauważcietylko: oni wszystko o nas wiedzą. Ostatni wypadek przedstawia się dość

tajemniczo.

— Co masz na myśli, Karolu? 

—  Uprzedzili o naszym przybyciu farmera. Skąd Lesserdowiedział się, że będziemy go ścigać tylko w trójkę? A nie na przykład zoddziałem wojska? 

— To rzeczywiście dziwne — odparłem. — Przecież uważamy, iżwysłannik Lessera opuścił farmę przed naszym rozstaniem się z

sierżantem. 

—  Z tego wniosek —  stwierdził Colorado —  że goniec Lessera

wyjechał z farmy znacznie później, niż przypuszczaliśmy.  

— Nic teraz nie wymyślimy, lepiej dokończ swego opowiadania —  

zwrócił się Karol do Colorado. 

—  A więc... Patersona spotkałem w zupełnie dzikiej okolicy i

gdyby nie to spotkanie, pewnie biedak nie chodziłby już po ziemi.

Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny dzień, góry porosłe ciemnym lasem idolinę pokrytą wiosenną trawą. Na tej trawie widniały tropy wyraźne jakjajko na patelni. Gnałem wówczas tymi tropami, ale coraz ostrożniej.

Odciski kopyt stawały się tak świeżutkie, jak mleko prosto od krowy. Więcnieco wstrzymałem bieg konia. Gdybym tego nie uczynił, prawdopodobnie

nie zauważyłbym Patersona i nie byłoby o czym mówić. Ale stało sięinaczej. Rozglądałem się na wszystkie boki i na ziemię przed sobą.

Dostrzegłem, iż półokrągłe odciski podków są teraz zupełnie czarne.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 185/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

185 

Dolinka okazała się podmokłym bagienkiem. To był sygnał ostrzegawczy.Zlazłem z konia, cugle zarzuciłem mu na kark, a moja szkapa ruszyła za mną

jak wierny pies.

Krok za krokiem posuwałem się dalej, aż zbocza tworzące dolinkę

rozbiegły się, a przed sobą w odległości kilku jardów dostrzegłem falującyłan wysokich trzcin. Trop, za którym postępowałem, wił się jak wąż, później

skręcił w lewo, pod samo lesiste zbocze. Właśnie wówczas usłyszałemstrzał. Możecie sobie wyobrazić, co to za wrażenie! Rzuciłem się w bok ibiegłem nie zważając na to, iż murawa ugina się pod moimi butami. Nie

wiedziałem, kto strzelił i do kogo. A może właśnie do mnie? Ale nie

słyszałem świstu kuli. Tym bardziej należało się przekonać. I nagleujrzałem. Nie człowieka, nie! Rosochaty zwierz, wielki jak dobrej wagi cielę,z trzaskiem łamał trzciny i parł w stronę lasu. Był do mnie zwróconybokiem, a więc nie ja go wystraszyłem. Pobiegłem za nim ściskając strzelbę

w garści. Ale okazał  się szybszy. Przebrnął już trzciny i gnał kłusem w

kierunku zbocza. Po raz drugi zahuczało i wówczas ujrzałem sprawcęhałasu. Uciekał, jak to się mówi, na złamanie karku, a za nim galopował łoś.Bo to był właśnie łoś! Wiecie, jak wygląda, gdy się go rozwś cieczy?

Karol skinął potakująco głową. 

—  Stado pędzących bizonów to jeszcze nic w porównaniu z nim.Przed stadem można uskoczyć w bok, minie cię, ale przed podrażnionym

łosiem nie umkniesz. Dogna cię, uderzy rogami i koniec. Tak, tak,

dżentelmeni. 

Więc nie  miałem co się namyślać, jeśli nieznany strzelec miał

wyjść cało z opresji. Zatrzymałem się, flintę przyłożyłem do ramienia,pociągnąłem za cyngiel. Zwierz podskoczył i runął między drzewa lasu.Odczekałem chwilkę, nabiłem broń i podszedłem bliżej. Łosie mają twardeżycie, ale ten był już nieruchomy jak kamień. 

— Panie strzelec! — zawołałem. — Pokaż no się! 

Wyjrzał zza jakiegoś krzaka, a wyglądał jak kolczatka. Zgubił

kapelusz, włosy mu sterczały jak u straszydła, a odzież miał naszpikowaną

gałązkami i igłami jodły. Roześmiałem się na jego widok. To był młodziutki

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 186/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

186 

chłopiec. Blady jak księżyc, dychał jak miech kowalski. Kiedy mnie ujrzał,wytrzeszczył oczy. Zerknął na leżącego łosia i począł mi dziękować. 

—  Strzelba mi drgnęła —  powiedział —  i żeby nie pan...  —  tupobladł jeszcze bardziej, więc krzyknąłem, żeby poszukał swej broni.

Dopiero wówczas zapomniał o przerażeniu. Strzelbę szybko odnalazł.Wyglądała niczego, zupełnie jakby ją przed chwilą wyniesiono ze sklepu. Na

mój gust była zbyt nowa i na pewno jeszcze nie przestrzelana.

—  Dwa razy ci ta pukawka drgnęła, chłopcze —  powiadam. — 

Więcej na łosie nie poluj, chyba że się nauczysz strzelać.  

Pokazałem mu łeb zwierzęcia: 

—  Trafiłeś tylko raz, i to bardzo niefortunnie. Kula nie przebiłakości czołowej, ześliznęła się powodując płytką ranę. To właśnie

rozwścieczyło zwierzę. 

Bardzo się stropił. Szukał jeszcze śladu drugiej kuli, ale nie znalazł.  

—  Tak, tak —  powtórzyłem —  dopóki się nie nauczysz dobrze

trafiać, unikaj jak ognia łosi, niedźwiedzi i pum. Możesz sobie pozwolić

tylko na antylopy i na jakiś mniejszy drobiazg. Ale powiedz mi, co tu robisz idokąd zmierzasz? 

I wyobraźcie sobie, że on... donikąd nie zmierzał! Opowiedział, iżprzywędrował ze wschodu, żeby zostać łowcą skórek. Myślałem, że sobie

kpi ze mnie, ale nie, mówił zupełnie poważnie. Wyjąłem z kieszeni

półdolarówkę, wetknąłem w pień drzewa i kazałem mu strzelać. Zodległości dwudziestu kroków trafił dopiero za trzecim razem. 

—  Mój chłopcze — powiedziałem — wracaj na wschód. Boję się,że w przeciwnym  wypadku zginiesz najbliższego dnia pod pazurami

niedźwiedzia lub łosiowymi racicami! Któż ci poradził wybrać takiniebezpieczny zawód? 

Okazało się, że nikt mu nie radził. Nasłuchał się bajęd o DzikimZachodzie, nie będę powtarzał, czego. Możecie się domyślić. Chłopiec ma

zamożnego wujaszka. Dostał w prezencie broń, ekwipunek, konia. Chłopak

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 187/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

187 

głupi, bo młody, ale że tacy głupi byli wujaszek i rodzice, temu się nadziwićnie mogę. Kazałem smarkaczowi natychmiast wracać do taty i mamy. Uparł

się, że nie. Ambitny. Nie dałem za wygraną. Spędziliśmy z sobą prawie dwa

miesiące. Ja polowałem, on — nadal psuł proch i kule. Wreszcie przekonałsię, że z tych futerek nic nie wyjdzie. Ale wracać nie chciał. Ano, poszliśmyna wzajemne ustępstwa. Znalazłem mu pracę w małym gospodarstwie

hodowlanym. Został cowboyem. Polować nie potrzebował, ale mógł nosić

broń, co mu bardzo odpowiadało. Jak się później dowiedziałem, zmieniał

trzykrotnie miejsce pracy, w miarę jak doskonalił się w swym fachu. Terazjest nadzorcą pastuchów. Powiedział mi, że zebrał sporo pieniędzy, żerodzicom część posyła, a jak dobrze pójdzie, za dwa -trzy lata sam farmę

założy i żony sobie poszuka. Wyrobił się chłopak. 

— Ciekawa historyjka — stwierdziłem, gdy skończył mówić. — A

co się stało z człowiekiem, którego pan ścigał, Colorado? 

—  Nie mogłem dwu srok za ogon łapać. Zostawićniedoświadczonego chłopca samego... nie sposób. Brać go z sobą... tylko by

mi przeszkadzał w pościgu. Więc chwyciłem za ogon tylko jedną srokę... 

— I wykierował pan chłopca na dzielnego człowieka. 

—  O, bez takich wielkich słów, doktorze. Po prostunaprowadziłem Davida Patersona na właściwą ścieżkę. 

— A tamten uciekł? 

— Uciekł. Liczyłem na to, że się jeszcze spotkamy.  

— I spotkaliście się? 

— Tak. Ścigany przeze mnie człowiek to był Roger Drake.

Umilkł i począł czyścić fajeczkę. Poszedłem do koni pasących się w

pobliżu, wziąłem derkę i siodło, cisnąłem to wszystko w sąsiedztwie ognia ipołożyłem się spać. 

—  Jak nadejdzie moja kolej, zbudźcie mnie —  powiedziałem

otulając się szczelnie i marząc skrycie, że zapomną. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 188/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

188 

Ale nie zapomnieli. Colorado zbudził mnie, gdy poczynały gasnąćpierwsze gwiazdy, a z gór spadał ku nizinom wiatr tak zimny, że nie

odważyłem się odrzucić pledu. Zawiązałem go pod szyją, jak płaszcz. W ten

sposób przynajmniej plecy miałem chronione. Równocześnie cisnąłemgałęzi do ogniskowego żaru, aż buchnął mały płomień. Colorado przyglądałsię temu w milczeniu, po czym ziewnął, owinął się kocem i położył przyognisku. Na pewno natychmiast zasnął. 

Obszedłem dokoła nasze skromne obozowisko. Konie stały jedenniedaleko drugiego, milczące i nieruchome. A więc —  w pobliżu nie mógł

znajdować się nikt obcy: ani człowiek, ani zwierzę. Powędrowałem nad

strumyk, siadłem na głazie, skąd mogłem obserwować ognisko, śpiącychtowarzyszy i wierzchowce.

Niebo bladło, znikały ostatnie punkciki gwiazd i zrobiło się jeszcze

ciszej. Potem nad czarną linią lasów pnących się ku szczytom począłpodnosić się rąbek czerwieni. Wąski pas światła rozszerzał się z każdąsekundą, aż objął pół nieba jaskrawą purpurą. Zupełnie jakby gdzieś w dali

płonęła puszcza. 

Usłyszałem głos pierwszego ptaka, a w chwilę później gniewnieskrzecząc ukazała się ruda wiewiórka. Zatrzymała się nad samym

strumieniem w głębi dolinki, ale w chwilę później we wspaniałym skokuponad wodą zniknęła mi z oczu. Coś ją spłoszyło. Jakiś bury cień wychynął z

mroku puszczy. Ścisnąłem mocniej sztucer, ale nie ruszyłem się z miejsca.

Odległość była spora, nieznany zwierz nie mógł mnie dostrzec anizwietrzyć. Przytknąłem do oczu lornetkę. Ujrzałem  niedźwiedzia, jak

przykucnąwszy zabawnie nad potokiem, jeszcze zabawniej uderzał łapą w

wodę. Na pewno szukał ryb. Niedźwiedzie przepadają za rybami. Łowią jeprzy pomocy własnych pazurów. Jedno uderzenie łapy wyrzuca rybę z

wody. Nie miałem wątpliwości, że misio szykuje sobie pierwsze śniadanie.Trwało to chyba z pół godziny, aż wreszcie kudłaty władca gór oddalił siępowoli.

Spojrzałem ku niebu. Gasły już ranne zorze, wstawał dzień.Zerwałem się z głazu, podszedłem do ogniska, dorzuciłem wiązkę chrustu, a

potem bezceremonialnie pościągałem derki ze śpiących towarzyszy. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 189/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

189 

— Ruszajcie się! 

Podnieśli się niechętnie. Ale potem już wszystko odbyło się

szybko. Nie minęła godzina, a wędrowaliśmy w głąb podgórskiej doliny.Strumyk nadal wił się po jej dnie, a obok strumyka pas stratowanych traw

znaczył drogę uciekinierów. 

Gdy słońce minęło szczyt nieba, wjechaliśmy między wyniosłe

grzbiety górskie. Tu dolinka zwęziła się. Porośnięte starodrzewem stokipodchodziły prawie do brzegów strumyka nadal wiernie namtowarzyszącego. Z jednej strony biegła wąziutka steczka, dobrze zdeptana—  nieomylny znak, iż tędy ciągnęła banda Lessera. Gdzież jednak mogli

nocować? 

Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, w którym strumyk kończył sięmałą sadzawką, gęsto obrosłą wodnymi roślinami. Tu zauważyliśmy dwa

okrągłe, czarne placki wypalonej ziemi. Dokoła — liczne odciski kopyt.

Colorado kazał nam stanąć i nie pozwolił zejść z koni, póki nie

zbadał najbliższego otoczenia. 

—  Niech licho porwie! To nie są najświeższe ślady —  stwierdził.— Oni nas wyprzedzają co najmniej o dzień drogi. Muszą mieć znakomitekonie.

W tej samej chwili wierzchowiec Karola cicho parsknął inatychmiast zawtórował mu gniadosz Colorado. 

— A to co znowu?

Gwizdnął cicho i zwierzę natychmiast położyło się w wysokiejtrawie.

— Isz hosz — szepnął mój przyjaciel — połóż się 

—  Niestety, na mego wierzchowca nie było sposobu. Sterczałnieruchomo jak drąg wetknięty w ziemię. 

Legliśmy na skraju lasu, z bronią w pogotowiu. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 190/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

190 

— To pewnie jakieś zwierzę — szepnąłem. 

— A jeśli to ludzie? — zapytał Colorado. — Czekajcie tu na mnie.

Pójdę brzegiem lasu i sprawdzę, dokąd wiodą tropy uciekinierów.  Zniknął bezszelestnie. 

— Prawdopodobnie niedźwiedź — snułem dalsze przypuszczenia.

— Widziałem go wczoraj. Pewnie wędruje przed lub za nami. 

Z lornetką w dłoni zbadałem wzrokiem jard po jardzie cały teren,

jaki się przed nami rozciągał. Nie było go wiele. Widoczność ograniczałapuszcza przeciwległego stoku doliny. Na lewo dolinka pięła się

prawdopodobnie w kierunku którejś z górskich przełęczy. Nic nie

dostrzegłem. Wreszcie wrócił Colorado. 

—  Wygląda na to —  powiedział —  że zwinąwszy obóz pojechaliprosto w góry. Ślady są wyraźne. Mimo to radzę zabierać się stąd. Mój koń

nigdy się nie myli. Popatrzcie, jak strzyże uszami. Jeszcze jest dość widno.  

— Więc to nie niedźwiedź? 

—  Jaki tam niedźwiedź, doktorze. Nie znalazłem żadnych innychśladów poza odciskami kopyt i butów. 

— Ruszajmy — ponaglił Karol — coś mi się tu nie podoba... 

Pierwszy podniosłem się z ziemi. Nie zdołałem jednak zrobićjednego kroku i padłem między drzewa. Colorado uczynił to samo. 

Przyczyna naszego postępowania była w tym samym stopniu

zrozumiała, co nieoczekiwana: grzmot strzału, który ozwał się raz jeszczegromkim echem. Mimo woli przetarłem oczy. Ujrzałem, jak mój

wierzchowiec, spokojnie dotąd stojący, poderwał się, a potem runął

bezwładnie w trawę i spoczął nieruchomy, podobny do pnia zwalonegodrzewa. Poczułem dłoń na ramieniu. 

— Nie ruszaj się — ostrzegł mnie Karol. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 191/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

191 

— Słyszeliście świst kuli? — szepnął Colorado. — Strzelec jest za

nami, gdzieś wyżej. 

Ostrożnie zmieniliśmy pozycję i wpatrzyli w głąb mrocznego lasu.Powoli mijały długie minuty ciszy. A potem raz jeszcze huk, któremu

towarzyszył błysk, jaki zapalił się na mgnienie oka w głębi leśnego gąszczu.Otworzyliśmy ogień z trzech luf jednocześnie, na ślepo, w kierunku

ukrytego napastnika. Ale jak długo można było tak strzelać? Szkodaamunicji. Znowu cisza.

Colorado kiwnął ku nam ręką i powolutku, odsuwając się nieco wbok, począł się czołgać ku górze. W tym momencie padł trzeci strzał. Nie

było to przyjemne. Do licha! Czułem się jak bezbronny zając wystawiony nakule myśliwych. Żeby się pokrzepić na duchu, szepnąłem Karolowi:  

— To jakiś kiepski strzelec. Nie trafił ani razu nawet w pień. 

—  Tak sądzisz? A ja myślę, że to strzelec znakomity. Właśniedlatego, że nie trafia w pnie, tylko w twego konia.  

— Co to ma do rzeczy?

—  To, że ten diabeł wcale nie do nas celuje, tylko do zwierząt.Strzela nad nami, w sam środek dolinki. Na szczęście dwa konie są ukryte wtrawie.

— No tak, chce nas pozbawić możliwości pościgu. To przecież ktoś

z bandy Lessera. Ale równie dobrze mógłby strzelać do nas.  

—  Zapewne. Lesser jednak, jak już kiedyś zauważyłem, nas

oszczędza dopóty, dopóki nie zagrażamy mu bezpośrednio. Boi się rozlewukrwi i ma nadzieję, że uda mu się odzyskać swój skarb bez walki. Jak dotądwszystko mu sprzyja. Rozporządzamy już tylko dwoma wierzchowcami i

nasze szansę wyglądają zupełnie kiepsko. 

Kiedy kończył mówić, z gęstwiny wysunął się Colorado.  

— Ktoś tam był w górze — odezwał się nie czekając na pytania. — 

Czy jeszcze krąży, czy już uciekł na dobre, nie mogłem sprawdzić.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 192/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

192 

Wycofałem się. Mógł mnie obserwować ukryty za krzakiem. Dostać kulką...żadna przyjemność. 

— Nie było się czego obawiać — wtrąciłem. Spojrzał na mnie pytająco, więc powtórzyłem słowa Karola. 

— Jeśli Wielki Bóbr jest taki pewien, że strzelano nie do nas, lecz

do zwierząt, to... chodźmy do źródełka i rozpalmy ognisko. Chętnie bym cośprzegryzł. 

— O, nie, nie — zaprotestował Karol. — Tak daleko moja pewnośćnie sięga. 

St ary traper roześmiał się cicho: 

— I ja tak myślałem. 

Rozmowę prowadziliśmy szeptem, a przez cały ten czas lufy

naszych strzelb wymierzone były w głąb lasu, oczy zaś utkwione wmroczniejącej głuszy. 

— Co teraz poczniemy? — zagadnąłem. 

—  Czeka nas niespokojna noc —  odparł Karol. —  Wyjścia na

otwartą przestrzeń lepiej nie ryzykować, a chociaż nadal sądzę, iż strzelanodo koni, lepiej pozostać tutaj. 

—  A jeśli przywędruje jaki drapieżnik? I dobierze się, Karolu, dotwego karosza?

— Mamy dobrą widoczność na dolinkę. Zresztą... 

— Nic innego nie wymyślimy — dokończył Colorado. 

Zaiste, była to niezapomniana dla mnie noc! Wzeszedł księżyc isrebrnym światłem zalał drzewa i trawy. Żaden strzał nie przerwał ciszy.

Niewidoczny napastnik albo czekał lepszej sposobności, albo odszedł. Aletego nie sposób było stwierdzić. Leżeliśmy więc, nie ważąc się nawet na

najkrótszą drzemkę. Och, to nie było przyjemne! Ściółka leśna, zbyt cienka,nie chroniła przed twardym podłożem, pełnym wystających korzeni. Po

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 193/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

193 

paru godzinach bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dobitkę zrobiło siębardzo chłodno. Co pewien czas trącaliśmy się łokciami, aby sprawdzić, czy

sąsiad nie zasnął. Nie wiem, jak czuli się moi towarzysze, gdy blady świt

począł przedzierać się poprzez gałęzie. Ja byłem tak zziębnięty, że zęby miszczękały, nie potrafiłbym normalnie mówić. Na szczęście nie zaszła tegopotrzeba.

Colorado raz jeszcze powędrował w las i zjawił się dopierowówczas, gdy gasły poranne zorze, a bór rozbrzmiewał już głosami ptaków.Wrócił zresztą z przeciwnej strony: nie z lasu, lecz z głębi dolinki. 

—  Możemy rozpalić ognisko —  powiedział. —  Jestem głodny jak

wilk, a zimny jak bryła lodu. 

Opuściliśmy swe stanowiska. Czułem ból całego ciała, zupełniejakby mnie wymłócono kijami. Zabrałem się natychmiast do gromadzenia

opału. Gdy wreszcie zgrabiałymi dłońmi podpaliłem niewielki stosik,podmuchy ognia wróciły mi zdolność mówienia. 

— Kto to był? — zapytałem. 

—  Tylko jeden człowiek. Siedział na zboczu, kilkanaście krokównad nami. Potem wrócił tam, skąd przyszedł. Jeszcze w nocy.

— A skąd przyszedł? 

— Stamtąd — traper wskazał za siebie. — Miał konia. Zrobiliśmy

wielkie głupstwo nie zbadawszy dalszej okolicy. Ale przepadło.  

—  Oczywiście to był jeden z ludzi Lessera — wtrącił Karol. —  A

chodziło nie o nas, lecz o konie.

—  Może Wielki Bóbr ma rację, może nie. Teraz we trzech niedościgniemy bandy. Trzeba by wsadzić dwu ludzi na jednego wierzchowca.

Temu nie podoła najsilniejsze zwierzę, jeśli będziemy się spieszyć. Amusimy!

Po tym stwierdzeniu zapadliśmy w głęboką i ponurą zadumę.

Nawet czarna jak smoła i gorąca jak ogień kawa nie przywróciła dobrego

nastroju.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 194/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

194 

— Nie ma innego sposobu — odezwał się powtórnie Colorado — 

tylko podzielić się na dwie grupy albo... zrezygnować z pogoni. Ja

oczywiście... nie zrezygnuję. 

— Nikt z nas nie ma tego zamiaru — odparł Karol. — Więc co pan

myśli, Colorado? 

— Pojadę sam. Wy dwaj będziecie posuwać się po moich śladach,

oczywiście znacznie wolniej. Musicie oszczędzać konia. Być może po drodzeznajdziecie drugiego wierzchowca. Będę wracał tą samą drogą. Jeśli nawet

mnie nie dościgniecie i tak się spotkamy. 

— A O’Brien? 

— Jeśli będę wracał, to tylko z nim.  

—  Ostrożnie, Colorado —  powiedział Karol. —  Jeden przeciw

pięciu? Kiepska zabawa. 

—  Bawiłem się już w większym towarzystwie, i, jak widzicie,

chodzę jeszcze po tym świecie. 

—  Dajmy spokój żartom —  burknąłem. —  Przecież to czysteszaleństwo. 

—  Oj, doktorze, doktorze. Nie zaprzeczam pańskimumiejętnościom. Nawet strzela pan wcale nieźle, ale sposoby i sposobiki

uwalniania więźniów ja znam lepiej. Zresztą... zgoda! Nie pojadę sam, ale

pod warunkiem, że tu, w tym lesie, natychmiast wyczarujecie trzeciegokonia albo wymyślicie niezawodny sposób uwolnienia O'Briena bez

naszego udziału. —  Nie jestem czarodziejem —  odparłem. —  Ale... co O'Brienowi

przyjdzie z tego, jak i pan dostanie się w ich łapy? 

Roześmiał się. 

—  Zawsze będzie Samuelowi raźniej we dwójkę. Nie przewidujęjednak tak smutnego zakończenia wyprawy. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 195/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

195 

— Colorado musi jechać — przyznał Karol. — Nie przypuszczam,

co prawda, aby O’Brienowi cokolwiek mogło grozić, bo Lesserowi chodzi

tylko o skarb, ale licho nie śpi. Albo tu jeszcze, albo w Arizonie zdobędziemy

konia i dopędzimy Colorado. Moja rada — tu zwrócił się do trapera — nieryzykować zbytnio i lepiej poczekać na nasze przybycie. To nie możepotrwać długo. 

Zgasiliśmy ognisko i oporządzili wierzchowce. 

—  No —  rzekł Colorado —  czas mi w drogę. Będę im deptał po

piętach. Do zobaczenia. Oby rychło. 

Podszedł do swego konia. Zdawało mi się, że chce wskoczyć nasiodło. Nagle rzucił się plackiem. Błyskawicznie uczyniłem to samo. 

— Co... — urwałem i głos mi zamarł w gardle. 

Przed nami, w głębi doliny, ujrzałem strzelby: dwie, trzy, cztery

lufy.

— Indianie — mruknął traper — wpadliśmy z kretesem. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 196/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

196 

X I I I  

P e h n u l t e  

—  Odłóżmy broń —  powiedział Karol. —  Obrona w tychwarunkach nie miałaby sensu. Otoczyli nas, tylko na co jeszcze czekają?  

Wyprostował się i podnosząc otwartą dłoń ku górze —  znak

pokojowych zamiarów — powiedział głośno: 

— Witam czerwonych braci!

W odpowiedzi padło pytanie: 

— Ti-arku? Kto tam?

— Apacze — szepnął Colorado. 

— Wojownicy Czarnych Stóp nadali mi imię Wielkiego Bobra.  

Nastała chwila ciszy. Potem przed nami zaszeleściły gałęzie i naotwartą płaszczyznę dolinki wystąpił jeden tylko człowiek. Wysoki, z

włosami zebranymi na czubku głowy w lśniący, czarny węzeł, w którym

tkwiło białe pióro. Pierś zakrywała mu bluza opadająca na legginy, którychszwy obszyto ciemnymi frędzlami. W lewym ręku trzymał długą rusznicę,prawą podniósł na znak powitania. 

Tę sylwetkę dobrze miałem zachowaną w pamięci. Gdybym sięmylił, wystarczyło jedno spojrzenie na oblicze przybysza. Spalona wiatrem

prerii twarz o wyniosłym czole, lekko wystające kości policzkowe,

kształtny, o nieco rozszerzonych nozdrzach nos, wąskie usta, a pod nimi

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 197/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

197 

ostro zarysowany podbródek. Czarne oczy spoglądały teraz na nasbadawczo.

Oglądałem tę twarz w godzinach walki i w godzinach pokoju, wchwilach radości i smutku. Jej wyraz nigdy nie ulegał zmianie. Trzeba było

dobrego obserwatora, by dostrzec cień uśmiechu czy zmarszczki na czole,

znamionującej gniew. 

To był Pehnulte, wódz Apaczów Mescalero. 

— Witam moich białych braci! 

Zbliżył się i podaliśmy sobie dłonie. Wówczas Apacz, zwracając siędo starego trapera:

— A to Colorado. Któż by go nie poznał? Pehnulte nieraz słyszał o  

sławnym myśliwym, który umie trafić w ziarnko piasku.  

Jak zwykle — indiańska przesada. Colorado lekko się uśmiechnął.  

—  Oto spotkały się ścieżki nasze, jak spotykają się strumienie

spadające z gór w ojcu wód naszych. Dokąd podążacie?  

Usiedliśmy przy wygaszonym ognisku. Po chwili rozbłysło nowym

płomieniem. Dwu wojowników nałożyło gałęzi, dwu innych rozpaliło drugiogień w pewnej odległości od nas. Przyprowadzono dwa czy trzy konie. Nawięcej nie starczało tu miejsca. Nie wiedziałem więc, ilu ludzi prowadzi  z

sobą Pehnulte. I skąd się tu nagle znalazł? Czy wracał z Małego Lasu, jak

nam mówiono, gdy byliśmy jeńcami Iszarshiutuhy?  

Nie wypadało jednak tak od razu pytać. Należało zacząć od

wypalenia kalumetu, który dla nas dwu, Karola i mnie, był tylkosymbolicznym odnowieniem przyjaźni, ale dla Colorado ten obrzęd mógłmieć praktyczne znaczenie na przyszłość. 

Z namaszczeniem i w skupieniu podawaliśmy sobie fajkę z rąk dorąk, zaciągali się dymem i wypuszczali go w cztery strony świata, aż wróciłado rąk wodza, została oczyszczona i z powrotem zawieszona na piersiach

na ozdobnym rzemyku, tuż obok naszyjnika sporządzonego z kłów i

pazurów szarego niedźwiedzia, tuż obok haftowanego woreczka z lekami.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 198/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

198 

— Co sprowadziło tu moich braci? — zapytał wówczas Pehnulte. 

Obaj z Colorado spojrzeliśmy na Karola. 

— Mów — szepnąłem. 

Pehnulte wysłuchał opowieści, nie przerywając ani słowem, a ipóźniej, gdy słychać już było tylko szum lasu i trzaskanie palących sięgałązek, nadal zachował milczenie wpatrując się w ogień. Bo indiański

wojownik nie zabiera głosu nie zastanowiwszy się najpierw —  niekiedy

dość długo — nad tym, co pragnie powiedzieć. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 199/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

199 

— Mały Jeleń postąpił jak dziecko, nie jak wojownik — powiedziałwreszcie Apacz odrywając wzrok od ognia. — Pehnulte naprawi jego błąd i

wyruszy razem z białymi braćmi. Howgh! 

Tu —  mała uwaga. Wśród ludzi o jasnej barwie skóry niekiedy

mówi się, iż dorosły postąpił jak dziecko. Nie jest to na pewno powód dodumy dla mężczyzny, nie dyskwalifikuje go jednak. U Indian rzecz się

przedstawia inaczej: nazwanie wojownika dzieckiem —  to ciężka obraza,surowy osąd, przekreślenie wartości. To pociąga za sobą konsekwencje:przede wszystkim utratę powagi u współplemieńców. Odzyskać ją można

dopiero po dokonaniu czynu wymagającego hartu ducha i sprawności

fizycznej. Słowa Pehnulte były ostre, ale i sprawiedliwe. Gdyby nie głupotaMałego Jelenia, O'Brien już dawno znajdowałby się na wolności, a Lesser...w więzieniu. Pehnulte najprawdopodobniej zdawał sobie z tego sprawę,dlatego pragnął nam pomóc. Jakie to miało dla nas znaczenie, nie trzeba

chyba tłumaczyć. Spotkanie Apaczów było najszczęśliwszym wydarzeniem

w naszej dotychczasowej wędrówce. 

Cóż jednak doprowadziło do tego spotkania? Dwa razy chciałem

zapytać i dwa razy ugryzłem się w język. Na koniec doczekałem się.  

Pehnulte opowiedział, iż przed kilku tygodniami rada plemienna

Mescalerów postanowiła położyć kres bratobójczym walkom, jakie od czasudo czasu wybuchały między poszczególnymi grupami narodu Apaczów13.

Wodzowie Mescalerów wraz z licznymi wojownikami rozjechali

się w cztery strony świata. Małego Jelenia pozostawiono, ponieważ —  

zdaniem innych — nie nadawał się do tak delikatnej misji. 

Jak to przedsięwzięcie wszystkim się udało, Pehnulte jeszcze niewiedział. On sam —  mówił o tym bardzo ostrożnie —  nie uzyskał

oczekiwanego sukcesu, chociaż — jak sądził — rozsądek na pewno w końcuzwycięży i położy kres krwawym zatargom. Ale na to potrzeba było czasu inieustannych wysiłków. Pehnulte nie spotkał się z dobrym przyjęciem

13 Próba skupienia rozproszonych plemion Apaczów Jicarilla, Lipan, Mescalero, Tonto, Cibecue, San Carlos,Chiricahua, Coyotero i Apaczów Zachodnich na jednym terytorium nie powiodła się. Inicjatywa RząduFederalnego w 1871 roku nie powiodła się z uwagi na wzajemną wrogość między plemionami szczepu. Nazwa

Apacze (Apache) wywodzi się z języka Zuni i znaczy wrogowie lub waleczni ludzie. [JW48]

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 200/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

200 

wśród Apaczów Lipan. Przypuszczał, iż od bardziej wrogich wystąpieńprzeciw niemu uchronił go niedostatek żywności. Apacze Lipan nie natrafili

jeszcze na ślad wiosennych wędrówek nielicznych już stad bizonich, a

polowanie na inną zwierzynę nie przyniosło spodziewanych rezultatów.Bez zapasów żywności nie sposób prowadzić wojny. W sumie jednaksytuacja wyglądała kiepsko. Tym bardziej cenić nam należało pomocPehnulte. Tylko wielkoduszności wodza zawdzięczaliśmy, iż przełożył

ściganie bandy Lessera nad powrót do rodzinnej wioski. 

Pehnulte prowadził z sobą pięćdziesięciu wojowników.

Oczywiście, taka liczba sprzymierzeńców nie była nam potrzebna. Raczej

stanowiłaby przeszkodę. Nie można bowiem było przewidzieć, czy naszadroga nie poprowadzi przez któreś z małych miasteczek lub osiedli. Wjazdtaką gromadą zbrojnych mógł sprowokować awanturę. Wiadomo, jak naogół odnosili się do Indian osadnicy. 

Pehnulte musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo czterdziestupięciu wojowników odesłał w powrotną drogę. Zabawne, iż dopiero

wówczas ujrzeliśmy ich wszystkich, jak powoli wyjeżdżali lub wychodzili

spomiędzy drzew i krzewów, z głębi lasu i z głębi dolinki. Gdy zniknąłostatni, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyli w przeciwnym kierunku.

Dodam, iż otrzymałem dość łagodnego mustanga. Nie sprawiał mi kłopotu.

Droga wciąż pięła się ku szczytom, aż zatrzymaliśmy się na przełęczy, jakgdyby w leśnym dukcie obramowanym puszczą. Słońce świeciło nabłękitnym niebie, lekki wiatr owiewał twarze. Z najwyższego wzniesienia

przełęczy trawą zarosła przerywka spadała łagodnie,  ginąc wniebieskozielonej mgle dalekich borów, porastających wielką dolinę, jaka

rozciągała się na prawo i na lewo u naszych stóp. A po przeciwległej stronie,dziesiątek mil przed nami, ponad czarną linią borów dźwigały się nagieskały, bodące niebo poszarpanymi szczytami, błyszczącymi, jak gdyby je

wykuto z brył srebra. W dole leżał pod nami kraj cichy, niezmierzony,kryjący w swych puszczańskich głębiach tajemnice pierwotnej przyrody.

Nie mogłem oczu oderwać od tej wspaniałej panoramy. Z niemejkontemplacji wyrwał mnie głos Karola: 

— Weź lornetkę, Janie. Może dostrzeżesz coś więcej niż ja.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 201/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

201 

Przyłożyłem szkła do oczu. Lasy stały się wyraźniejsze, skalneżleby i upłazy bardziej ostre w konturach. Ale co mogło się dziać za kurtyną

zieloności boru —  tego nie mogło ukazać najlepsze nawet powiększenie.

Wodziłem lornetką po linii duktu i w pewnej chwili wydało mi się, iżdostrzegam wiszący nad nią obłoczek kurzu. Powiedziałem o tym. Ale Karoltylko pokręcił głową, Colorado skrzywił się zabawnie, a twarz Pehnultepozostała nieruchoma jak maska z brązu. 

Poczęliśmy powoli zjeżdżać. Kawalkadę otwierał Colorado, za nimposuwał się Pehnulte, dalej —  Karol i ja. Pięciu wojowników zamykało

pochód. Kopyta tępo biły w ziemię, szumiał las, a z tego poszumu od czasu

do czasu wyrywał się głos niewidocznego ptaka. Ściana drzew, ciemnychgąszczów, towarzyszyła nam bez przerwy. Trop był nadal wyraźny, aleteraz i bez tego tropu trudno było zmylić kierunek. Droga stanowiławystarczającą wskazówkę. Tutaj Lesser nie mógł nigdzie skręcić. Nie

przedarłby się przez te lasy, nie przeprowadził koni. Po godzinie (na znak

dany przez Colorado) puściliśmy wierzchowce galopem. Leśna przerywkato rozszerzała się, to zwężała, czasem nawet zarastała krzewami.  

Nad wieczorem dotarliśmy do krańca doliny, gdzie drogęzamykało jałowe i strome wzniesienie. W tym miejscu trop skręcał i wiódł

skrajem lasu, ograniczony z jednej strony drzewami, z drugiej — skałą. To

był najtrudniejszy odcinek. Po pół godzinie dotarliśmy w pobliżewodospadu. Nieznana rzeczka z hukiem i szumem rwała z wysoczyzny.Zachodzące słońce rzucało na nią czerwone refleksy. 

— Wygląda jak rzeka krwi — mruknął Colorado. 

Wzdrygnąłem się. Porównanie było trafne. Zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie czuć było jeszcze chłód bijący

od wody, ale do którego nie dolatywała wilgotna mgiełka drobniutkichkropelek. U naszych stóp wodospad zamieniał się w rzeczkę płynącą wartkoskrajem lasu, który tu odsuwał się daleko od skał, ustępując łące porosłejbujną trawą i kolorowymi kwiatami. Na tej łące postanowiliśmy spędzić

noc.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 202/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

202 

Colorado, mimo iż czerwoni wojownicy zbadali teren, zaczął swójcowieczorny obrzęd. Towarzyszyłem mu, gdy wskazywał na trop ginący

nagle w wódzie i nie ukazujący się na przeciwległym brzegu.  

—  Niech pan spojrzy, doktorze. Myślałby kto, że się zapadli pod

ziemię albo utonęli. Pojechali korytem. Bezsensowna ostrożność, tylkogreenhorna mogłaby zwieść. Nie ma tu przecież innej drogi. Nikt nie potrafi

wspiąć się koniem na skały ani wedrzeć w bór. Lessera widać opuszczazdrowy rozsądek, traci facet cierpliwość. 

Rozpalono dwa ogniska. Rozsiodłane konie pasły się już na łącepod bacznym okiem indiańskiego wojownika. Nie miałem tu co robić.

Powałęsałem się i znęcony fantastyczną grą świateł w tumanach wodnych,skierowałem swe kroki w górę strumienia. Naturalna ścieżka zawiodłamnie w samo pobliże potężnych głazów, między którymi rwał falujący nurt.

Postanowiłem dotrzeć wyżej,—  ponad wodospad. Zaciekawiło mnie, skądwypływa strumień. Ale za głazami droga, raczej bezdroże, stała się bardziejstroma:

Kolorowe skałki wyzierały coraz gęściej spod płytkiej warstwy

gleby, tworzyły jednak miejscami coś w rodzaju kamiennych stopni.Posuwałem się powoli i ostrożnie, badając przy każdym stąpnięciu grunt.

Nade mną piętrzyły się niebotyczne szczyty, ale przecież strumień nie mógłstamtąd wypływać. Może na zboczu znajdowała się jaskinia, w której biło

podziemne źródło? Postanowiłem rzecz sprawdzić. Wędrowałem brzegiem

rzeczki, aż nagle ominąwszy występ, zupełnie nieoczekiwanie ujrzałemzieloną równinę. Zbocze urywało się raptownie, zaczynała się hala górska,

na milę chyba szeroka, ograniczona masywem skalnym sięgającym nieba. Z

naszej doliny hala nie była widoczna. Wydawało się, iż obie partiewysoczyzny, dolna i górna, stanowią jednolitą ścianę. Stąd wynikło mo je

zdziwienie. Zwiększył je obraz jeszcze bardziej nieoczekiwany. Rzeczkatworząca wodospad płynęła tu spokojnie wśród traw. Dwu ludzi leżało nadwodą, zaledwie kilka kroków ode mnie. 

Natychmiast padłem na ziemię, zdjąłem kapelusz. Chociaż słońcekryło się  za poszarpane szczyty, było tu znacznie widniej niż na dole.

Widziałem ich dokładnie. Jeden w wyświechtanym ubraniu cowbojskim,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 203/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

203 

zwrócony do mnie plecami, drugi —  to było największe zaskoczenie — 

Indianin. Pomyślałem, iż może to któryś z ludzi Pehnulte. Ale zastanowiła

mnie sylwetka pierwszej postaci. Leżałem więc zerkając jednym okiem w

lukę między dwoma głazami. Nie dostrzegli mnie, nie usłyszeli. Monotonnyszum spadającej wody zagłuszył moje kroki. A poza tym —  zbyt byli

pogrążeni w rozmowie. Na pewno interesującej. O czym mówili?  

Głos wodospadu, który dotąd tak bardzo mi sprzyjał, terazprzeszkadzał. A gdyby tak zaryzykować? Podsunąć się bliżej chociaż kilkacali! Żeby tego dokonać, musiałbym się prześliznąć ponad głazami. Nie, to

niemożliwe. Natychmiast  by mnie dojrzeli.

Spojrzałem w prawo. Nic, zupełnie nic. Rumowisko kanciastychpiargów, nie tworzące żadnej zasłony. 

Spojrzałem w lewo. Tam rwała ciemnosrebrna smuga wody.

Wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć jej falującej powierzchni. Gdyby niepewna przeszkoda: między krawędzią rzeczki a łąką wznosiło się coś w

rodzaju kamiennego grzebienia, a że poziom wody był tu znacznie niższy, upodnóża tego występu dostrzegłem nieco miejsca. W sam raz dla

szczupłego mężczyzny. A ja właśnie jestem szczupły. Powziąłem decyzję. 

Ruchem ślimaka począłem się przesuwać, aż na koniec dobrnąłemdo celu. Bardzo niewygodna była ta wąska rynienka. Jakżeż łatwo

ześlizgnąć się w spieniony nurt! Chociaż niegłęboki, poniósłby każdego i

zwalił w sam środek wodospadu. Uważnie, bardzo uważnie czołgałem sięrównolegle do kamiennego grzbietu. Tak długo, aż usłyszałem wyraźniepoprzez szum strumienia ludzkie głosy. Rozbrzmiewały dialektem

pograniczników, mieszaniną anglo-indiańskich słów. Ta gwara dobrze mibyła znana. 

—  ...wojownicy nadejdą, dwa razy po dziesięć i jeszcze razdziesięć. 

To mówił czerwonoskóry. Poznałem po akcencie. 

— Pomożemy wam, za to wydacie białych. Jest ich trzech. 

Chwila ciszy, a potem odpowiedź: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 204/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

204 

—  Wojownicy Lipan nie potrzebują pomocy. Blade twarze mogąodejść. Potrzebujemy Pehnulte. Howgh!

— Więc co zrobicie z tamtymi? 

— Jeśli nie będą się bronić, puścimy. 

Przytłumiony śmiech. 

— Będą się bronić, ja ich znam. 

— Wojownicy Lipan są chytrzy jak węże. Idę. 

Usłyszałem lekki szelest, a potem głos białego:  

— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, w dolinie pod grzmiącą wodą.  

I jeszcze odpowiedź: 

— Niech blade twarze czekają. Powtórzę Bawolemu Sercu... 

Wstrzymałem oddech w piersiach i począłem wycofywać się zniebezpiecznego sąsiedztwa. Mokry od potu dotarłem do swej poprzedniej

pozycji. Tu znowu zajrzałem w szparę między głazami. Indianina już niebyło, ale ten drugi siedział nieruchomo. Odetchnąłem. To pozwalało

spokojnie zejść. Pewnie bym do tego natychmiast przystąpił, gdyby nieszmer, na głos którego raz jeszcze przyłożyłem oko do szpary. I

natychmiast rozpłaszczyłem się jak żaba. Dostrzegłem bowiem, jak

nieznajomy podniósł się raptownie, ale zamiast iść w głąb hali, ruszył kuskalnej krawędzi, za którą leżałem. Ba, wprost na mnie! Nie sposób było się

wycofać. Lepiej leżeć. Może nie zbliży się. jeśli wie, że obozujemy w dolinie.

Zostałby zauważony. 

Jednakże odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Nagleucichł. Odgadłem po lekkim szmerze: ten człowiek teraz się czołga. A jeślisię czołga, to znaczy, że pragnie dotrzeć do samej krawędzi hali i spojrzeć w

dół. Musi mnie dojrzeć. Bierna obrona nie mogła mnie ocalić. Uniosłem

nieco głowę, wyprostowałem prawą rękę, później lewą. Wówczas ujrzałemobok głazu czarne włosy brody, nad nią ogorzałą twarz i oczy wpatrzone

we mnie, jak w upiora. Decydowała każda sekunda. Brodacz poruszył się,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 205/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

205 

ale ja okazałem się szybszy. Obu rękami chwyciłem go za szyję i ciężaremcałego ciała pociągnąłem w dół. Nie doceniłem swej siły, a może i momentu

zaskoczenia. Bowiem przeciwnik przeleciał poprzez krawędź zbocza, głową

naprzód, nogami w górze, i to tak, iż wielkie buciska śmignęły obok mojejtwarzy. Przekoziołkował i pacnął ciężko o skaliste zbocze. Musiałem gopuścić. Jeszcze chwila, a sam bym runął. Bezwładne ciało poczęło sięstaczać. Stromizna nie była tu wprawdzie znaczna, ale zupełnie

wystarczająca, by zjechać —  i to szybko —  na dno doliny. W ten sposób

można się było dobrze potłuc, poranić, a nawet zabić. Na szczęściezatrzymał się na jakimś występie i leżał nieruchomy z rozkrzyżowanymirękami, z rozrzuconymi nogami, z bezwładnie opadającą głową, jak

człowiek martwy. Tam go wreszcie dopadłem. Ale i z dołu musianozauważyć wypadek. Ktoś wspinał się wielkimi susami. Nie patrzałem kto,

zajęty — w arcyniewygodnej pozycji — badaniem leżącego. Wyczułem puls, serce biło. 

— A to kto?

Colorado spoglądał nad moim ramieniem. 

—  Nie wiem. Przede wszystkim musimy go przetransportować.Reszta później. 

Nie po raz pierwszy stwierdziłem, iż stary traper odznaczał się

niezwykłą siłą. Na pół stojąc, na pół leżąc zdołał przerzucić przez plecy

bezwładne ciało i zejść. Tak doniósł —  z moją pomocą —  zemdlonego do

rzeczki. Chlusnąłem mu w twarz pełne dłonie wody. Otworzył oczy istęknął. 

— Każ pilnować tego człowieka — zwróciłem się do Pehnulte. — 

On nie może uciec. Zbadamy go później, teraz chodźcie... 

Odeszliśmy do ogniska, a tam jednym tchem opowiedziałem oswej przygodzie. Pehnulte bez słowa odwrócił się, odszedł kilka kroków iprzywołał najbliższego ze swych wojowników. Co mu powiedział, nie

dosłyszałem. Indianin natychmiast   skierował się do koni i po paru

minutach przejechał koryto rzeczki, a później pełnym galopem zniknął w

głębi drożyny. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 206/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

206 

Pehnulte powrócił. Spojrzeliśmy nań pytająco. 

—  Kazałem zawrócić wojowników. Doścignie ich nad ranem,

będzie jechał całą noc, droga jest dobra. Grozi nam wielkieniebezpieczeństwo. Howgh! 

—  I ja tak myślę —  zauważył Colorado. —  Szykuje się jakaśgrubsza awantura. Ale chyba nie zaraz. Jeśli nasz doktor dobrze słyszał, za

dwa dni mamy wpaść w pułapkę, nie wcześniej. Czy tak, doktorze? 

Potwierdziłem dodając: 

—  Nie znam całej rozmowy, tylko jej końcowy fragment. Apacze

Lipan przygotowują na nas napad. Komu zależy na naszych osobach poza...Lesserem?

—  Nikomu —  odpowiedział Colorado. —  To jego sprawka. Nie

dałbym i pięciu centów, że nas właśnie gdzieś z góry w tej chwili podgląda. 

Zaprzeczyłem. 

—  Zbyt już ciemno. Mam wrażenie, iż człowiek, którego

schwytałem, był sam. Nie licząc Indianina. 

— Wysłałem wojownika do źródeł wody — odezwał się Pehnulte.— Sprawdzi.

— Nie mogę pojąć, jak oni się zwąchali? — mruknął Colorado. 

— Dojdziemy i do tego. W tej chwili trzeba porozmawiać z jeńcem.

Najpilniejsza sprawa — zauważył Karol. 

—  Pozwólcie, że się tym zajmę. Colorado ma wprawę — zaśmiałsię cicho. 

Jeniec leżał mocno skrępowany, pod strażą wojownika, który 

siedział przy nim nieruchomy jak wyciosana w drzewie figurka. Gdyzbliżyliśmy się, podniósł się bez słowa i odszedł. Stanęliśmy nad głowąleżącego, aby obejrzeć go dokładnie. Twarz miał spaloną na mahoń,

zarośniętą gęsto czarnym włosem. Pierś zakrywała mu  straszliwie

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 207/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

207 

sfatygowana koszula, a na niej bluza nieokreślonego koloru, zakończonaskórzanym pasem. Ten pas był teraz zdjęty i rzucony obok ogniska. Nie o

pas tu zresztą chodziło, ale o palną broń tkwiącą w futerałach. Z mieszanym

uczuciem obrzydzenia i litości przyglądałem się spodniom pełnym łat i cer,opadającym na buty z wysokimi obcasami —  meksykańska moda —  i z

ostrogami w kształcie potężnych kółek. W sumie —  mieszanina brudu,

ubóstwa i abnegacji życiowej. Przez ręce tego człowieka pewnie niejeden

raz przesuwały się srebrne monety dolarowe i szeleszczące papierki o

większej wartości, aby trafić bezpośrednio do kasy jakiegoś karczmarza, dorąk karcianego oszusta lub sprzedawcy ognistej wody. Na zaspokajanieinnych potrzeb już ich nie starczało. Typowy dla Dzikiego Zachodu obraz

człowieka żyjącego z dnia na dzień, bez myśli o jutrze. 

Dostrzegłem przy skroni zakrzepłą plamę krwi. Musiał uderzyćgłową o głaz, gdy spadał. Kazałem przynieść wody, obmyłem ranę,

obmacałem żebra, ręce i nogi. Przez ten czas leżał nieruchomo, nie

odzywając się, tylko oczy miał niespokojne, rozbiegane, obserwującepochylone nad nim postacie.

— Możecie oddychać? — zapytałem. 

— Mogę. 

— Nie boli?

— Nie.

— A tu?

— Nie boli.

— Jak głowa? 

— Trochę szumi, można wytrzymać. 

Uśmiechnąłem się mimo woli. 

—  Przejdzie. Wygląda na to, że nic mu nie jest —  powiedziałempodnosząc się z klęczek. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 208/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

208 

—  Doskonale —  stwierdził Colorado. —  Będziemy mogli terazpogadać jak starzy znajomi. 

Jeniec usiłował powstać. — Leż, leż, bratku. Odpocznij sobie. 

— Kto to jest? — wtrącił Karol. 

—  Jeden z mojej leśnej trójki. To on przywiązał mnie do drzewa.

Gdzie Lesser?

Milczał przez chwilę, pewnie się namyślał. 

—  Czego ode mnie chcecie? Nie znam żadnego Lessera, niezrobiłem wam nic złego... 

— Nie znasz Lessera, to znasz Gordona. Tak się przecież przezwał.Ja ci również nic złego nie zrobię. Przed odjazdem przywiążę do drzewa. Jak

ty mnie. Chyba, że zaczniesz odpowiadać. 

— Colorado — szepnął — przecież nie zostawi mnie pan tutaj? 

Dostrzegłem, jak pobladł pod maską opalenizny.

— A, więc poznałeś mnie. Cieszę się. Może teraz powiesz, z kim toprowadziłeś rozmowę tam na górce? No? 

— To Indianin.

— Dobrze o tym wiemy i nie o to pytam. Kto to był?  

—  Ostra Strzała —  zawahał się chwilę, a później dodał szybko,

zbyt szybko: — Oni mają na was napaść... 

— Jacy: oni?

—  Apacze Lipan. Chciałem was o tym uprzedzić i właśniepróbowałem zejść... 

— Kłamiesz. Bardzo nieudolnie. Gdzie Lesser-Gordon?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 209/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

209 

— Chciałem was zawiadomić — powtórzył poprzednie słowa tak,jakby nie padło żadne nowe pytanie. —  My biali powinniśmy trzymać się

razem.

—  Colorado —  odezwał się Karol —  szkoda czasu na

wysłuchiwanie tych głupstw. Jeśli do świtu nie zdecyduje się napowiedzenie prawdy, postąpimy z nim tak, jak powiedziałeś. Odchodzę.  

Ruszył w kierunku ogniska, które już tylko żarzyło sięczerwonymi węgielkami. Powodowani ostrożnością, przygasiliśmy

płomienie. Poszedłem za nim, a po chwili przyłączył się do nas Pehnulte.Colorado został przy więźniu. Czy z niego co wyciągnie? 

Usiedliśmy. 

—  Co to może być “grzmiąca woda"? —  odezwał się mójprzyjaciel.

— Czy nie przesłyszałeś się, Janie?  

Pokręciłem przecząco głową: 

—  Zanim słońce wzejdzie dwa razy, nad grzmiącą wodą —  powiedziałem. — Powtórzyłem słowo w słowo to, co wówczas usłyszałem.

Grzmiąca woda to oczywiście wodospad.

—  Tego nie trzeba tłumaczyć. Ale który wodospad? Ten? — 

wskazał ręką za siebie, gdzie w narastającej ciemności wieczoru huczały

spienione nurty. — Przecież nie mogą spotkać się tutaj. 

— Chyba mogą... 

— Nie — zaprzeczył energicznie. — Sam powiedziałeś, że za dwa

dni. Wówczas nas tu już nie będzie. 

— Właśnie! Tu się spotkają i ruszą za nami. 

— Moi bracia niepotrzebnie się spierają — odezwał się Pehnulte.— Ja znam tamto miejsce. Nargoleteh-tsil.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 210/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

210 

W języku Apaczów i w pokrewnych dialektach słowo “tsil"oznacza górę. Nargoleteh-tsil —  to po prostu Deszczowa Góra. Co miał na

myśli wódz Mescalerów? Spojrzałem nań pytająco. 

—  Tam się znajduje inna grzmiąca woda, potężniejsza od tej, a

obok wąwóz o bardzo stromych ścianach, pozbawiony roślinności.Niebezpieczne miejsce.

I wytłumaczył nam, na czym to niebezpieczeństwo polega. Dnowąwozu jest zupełnie równe, nikt nie może się ukryć — ani śladu drzewka,

krzaczka czy nawet trawy. Wejście jest tylko jedno. Jeśli obsadzić dobrymistrzelcami krawędzie tej zapadliny i pilnować wąziutkiego do niej wjazdu,

ludzie znajdujący się wewnątrz nie mają żadnej szansy ratunku. Zostanąwybici, nawet nie widząc napastników. 

Deszczowa Góra wznosi się nad wąwozem. Z niej spływa rzeczka.

To właśnie grzmiąca woda. Rzeczka stwarza jeszcze jedno

niebezpieczeństwo dla ludzi koczujących w wąwozie. Deszczową Górę — 

zgodnie z jej nazwą — co pewien czas zlewają krótkotrwałe co prawda, alebardzo gwałtowne deszcze. Wówczas woda w strumieniu raptownie

przybiera i nie mogąc przecisnąć się przez wąskie wyjście, zalewa wąwóz. 

—  Dlaczego Apacze Lipan chcą napaść na naszego brata? — 

zapytałem. 

—  Nie bądź naiwny, Janie —  odpowiedział Karol. —  PorwaćPehnulte to nie byle jaki triumf. Myślę, że tą drogą można sporo osiągnąć u

Mescalerów. Zwiadowcy Lipan musieli iść za tobą — zwrócił się do wodza.

— Stwierdzili, że odesłałeś swych wojowników. I tak zapewne narodził się

pomysł napadu. 

Spojrzałem na Indianina. Skinął głową. 

— Spotkali się z Lesserem chyba przypadkowo — zauważyłem. 

—  Sądzę, że tak. To było spotkanie bardzo nie na rękę

czerwonoskórym. Wyobrażam sobie, jak się przerazili. Początkowo pewnieprzypuszczali, że banda Lessera stanie w obronie naszej trójki, a więc i w

obronie Pehnulte. Widać jednak się dogadali. I chociaż wojownikom Lipan

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 211/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

211 

wcale nie chodzi o nas trzech, dla świętego spokoju gotowi są nas wydaćtamtym.

—  Może masz rację. Jak powinniśmy teraz postąpić? Naszczerwony brat zna Deszczową Górę, czy można ukryć się w jej pobliżu? 

Wódz nie zdążył odpowiedzieć, bo z ciemności nocy wyszedłColorado.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 212/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

212 

X I V  

D e s z c z o w a G ó r a  

O świcie ruszyliśmy zbadać dokładniej halę. Poprzedniegowieczoru niewiele mógł wskórać wojownik wysłany przez Pehnulte. Teraz

więc za tropem naszego jeńca powędrowaliśmy obaj z Colorado, śladamiIndianina —  Karol i Pehnulte. Poprowadziłem całą trójkę znaną mi jużdrogą ponad wodospad, aż do miejsca, w którym dostrzegłemnieoczekiwanych przybyszów. Rosnąca nad strumieniem trawa jeszcze się

nie podniosła, była nadal mocno przygnieciona. Czy Indianin czekał nacowboya, czy odwrotnie — tego oczywiście nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy

odczytać ze śladów. Faktem było, że musieli w tym miejscu spoczywaćbardzo długo. Wyglądało to na zastanawiającą beztroskę. Chyba można byłowytłumaczyć tylko tym, że ściana skalna wydawała się absolutnie

niedostępna. 

Nie zatrzymywaliśmy się nad tym wyraźnym tropem. Ruszyliśmy

wzdłuż odcisków nóg, które do niego wiodły, ale wkrótce musieliśmy się

rozdzielić. Ślady grubych podeszew i wysokich obcasów ciągnęły się wzdłużkoryta strumienia, za to szerokie, płaskie znaki mokasynów skręcały w

prawo. Karol pomachał mi ręką posuwając się szybko, krok w krok zaPehnulte. Spoglądałem za nimi widać zbyt długo, bo traper pociągnął mnie

za rękaw. 

— Nie mamy wiele czasu, doktorze — powiedział tonem nagany.

—  Czeka nas daleki spacerek i mało bezpieczny. Niech pan dobrzewytrzeszcza oczy, nagłe spotkanie bardzo prawdopodobne. I wszystkozależy od tego, kto kogo wcześniej zauważy.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 213/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

213 

Po krótkiej wędrówce dotarliśmy do punktu, w którym odciskibutów były jeszcze wyraźniejsze. Widniały na granicy wody i ziemi, po

czym nikły. 

— Przeszedł — zauważył traper. Uczynimy to samo. 

W tym miejscu rzeczka rozlewała się szeroko, ale dlatego właśniebyła bardzo płytka. Przekroczyliśmy ją nie zdejmując obuwia. Siady nadal

wyraźne, później nieco zamazane, ciągnęły się dalej w poprzek łąki, niecona ukos.

—  Bardzo niedobrze —  mruknął Colorado. —  Sądziłem, że

jegomość ruszy w pobliże skałek, tam łatwiej się ukryć. Nie podoba mi sięprzestrzeń. 

—  Za godzinkę wzejdzie słońce i będziemy widoczni jak ryby na

patelni.

—  Zostawmy trop —  zadecydował. —  Nie może nigdzie skręcić.

Chodźmy pod skały. Korzyść z tego podwójna: łatwiej się skryć, a nasześlady nie będą tak wyraźne. 

Natychmiast opuściliśmy wijącą się wśród traw ścieżkę. Jak jużwspominałem, halę ograniczała z jednej strony skalista ściana, bardzostroma i naga, nie do sforsowania. Ku niej skierowaliśmy swe kroki. Już na

kilka stóp od podnóża skał ciągnął się jednolity pas piargów. Nie była towygodna droga, ale za to nasze obuwie nie pozostawiało odcisków. 

Ostatniej nocy Pehnulte, znający okolicę, stwierdził, iż wędrująchalą można również dotrzeć do Deszczowej Góry, że ta droga jest nawet

krótsza. Dla nas jednak nie miało to znaczenia, jako że nie można byłowprowadzić na nią koni. Natomiast bardzo łatwo mogli opanować łąkęwojownicy, Lipan, przybywszy z zupełnie innej strony, pozostawić na

miejscu wierzchowce i zaatakować nas pieszo. Ale z tego, co podsłuchałem,wynikało, iż napad nie tu jest zaplanowany.  

Tak sobie rozmyślałem depcząc po piętach Colorado. Minęładobra godzina, nim zauważyliśmy, że płaszczyzna łąki pochyla się w

kierunku naszej wędrówki, ukazując bardzo dalekie, siwociemne pasmo

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 214/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

214 

lasu. Gdy czerwony rąbek słońca wyjrzał zza skalistej grani, Coloradopociągnął mnie za rękę w głąb dziwnego tworu natury, jaki wyrósł przed

nami. Prawdopodobnie kiedyś, zapewne w wyniku kataklizmu, olbrzymi

złom skalny oderwał się od szczytu i runął na łąkę. Tu zarył się w ziemię usamego podnóża góry i pękł, tworząc trzy oddzielne części. Osiadły one w

miękkim gruncie jako wysoka ściana o półkolistym kształcie. Pęknięciaspowodowały powstanie dwu szczelin, bardzo wąskich, ale stanowiących

doskonałe miejsca obserwacji dla każdego, kto by ukrył się we wnętrzu tej

kamiennej barykady. Odkryło ją bystre oko Colorado.

—  Wszystkiemu winna konna jazda —  powiedział, gdy

znaleźliśmy się w środku kamiennej komnaty. —  Człowiek odwykł odchodzenia, nogi mnie rozbolały na tych głazach i muszę kapinkę odpocząć. 

To powiedziawszy rozciągnął się na trawie, z głową tuż przy

szparze biegnącej od szczytu do podstawy głazu. Ja zająłem miejsce kilkakroków dalej, przy drugim bliźniaczym pęknięciu. 

Odpoczywając rozważałem wczorajszą relację Colorado zrozmowy przeprowadzonej z jeńcem. Jaką sztuczką zdołał coś wyciągnąć z

milczącego jak głaz człowieka —  nie wiedziałem. Zagadnięty o to traperniechętnie przyznał, iż obiecał mu “dobre traktowanie". Zdziwiło mnie

bardzo, iż na taką przynętę dał się schwytać nasz więzień. Do dziśpodejrzewam, że było to coś więcej. Może obietnica uwolnienia?

Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śledzący Pehnultespotkali się z bandą Lessera przypadkowo. Do walki nie doszło. Obustronom jednakowo zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły

nas zaalarmować. Zawarli więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce — według informacji naszego jeńca —  uznali zgodność swych interesów. Ijednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu naszej grupy. Jednakże BawoleSerce —  prawdopodobnie jakiś pomniejszy wódz Indian, bo Pehnulte nie

znał takiego —  nie mógł podjąć decyzji. Musiał porozumieć się z kimś

ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu. Rozmówiwszy się zLesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze swych zwiadowców,by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami, że odesłał swy ch

ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle opowiedział Colorado.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 215/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

215 

Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikałojednak, iż Apacze Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę.

Najprawdopodobniej orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej znów

strony mogli się obawiać, iż w razie odmowy Lesser w jakiś tam sposóbpokrzyżuje ich plany. Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron odbyćsię musiała przed kilku dniami i wówczas ustalono miejsce powtórnegospotkania. Lesser już nie przyszedł na nie — może bał się zasadzki? — tylko

wysłał zaufanego człowieka. Czemu jednak do tej pory nie zatroszczył się o

jego los? Może sądził, iż jego wysłannik powędrował gdzieś dalej, doobozowiska Lipan?

Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tegoczłowieka. Wyruszył albo jeszcze w nocy, albo wczesnym świtem.  

— To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach. 

— Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać? 

—  Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie

zdołałem wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji.Sami powinniśmy dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała nasza

wędrówka... 

Nieźle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko.

Osiem już godzin minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiastahala doprowadziła nas łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej wdole puszczy. Skrajem boru toczył swe wody strumień.

Najprawdopodobniej ten sam, nad którym rozbiliśmy wczoraj biwak. 

Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśródpni pierwszych drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym

szumem gałęzi, lekkim pluskiem wody i rzadkimi głosami ptaków ukrytychw gęstwinie żaden inny dźwięk nie dobiegał jednak naszych uszu. Takwędrując wkrótce odnaleźliśmy wydeptany kopytami szlak, a nieco późniejczarne koło wypalonej trawy. Colorado natychmiast zajął się badaniem

śladów. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 216/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

216 

Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzewnakazując mi surowym głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie

czekać. 

Czekałem. I to dość długo.

Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadziłza uzdę osiodłanego konia. 

Zaniemówiłem. 

— A to co? — wykrztusiłem po chwili. 

— Koń. Zwykły koń, doktorze. 

—  To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim

zapomnieli.

—  Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec naszego jeńca.

Czekał w ukryciu na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, żeposuwamy się po właściwym tropie. 

— A może... 

— Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest

ktoś inny? Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie manikogo. Człowiek, którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla

ostrożności, a rumaka tu właśnie ukrył. Na hali trudno to było uczynić. 

—  Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie zaatakował go

żaden z drapieżników. 

—  Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser niezdąży już nikogo wysłać na poszukiwanie. Bardzo by się zdziwiłdowiedziawszy się o zniknięciu i jeźdźca, i wierzchowca. 

— Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.  

—  Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia

została dobrze zdeptana, na łące szliśmy po skałkach, a co się tyczyznalezionego konia, zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 217/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

217 

Powędrujemy nurtem rzeczki. Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą,ale za to bezpieczniejszą drogą. No, doktorze, ruszamy. Posuwać się dalej

byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą i tak przed nocą nie wrócimy do

swoich. Teraz już jestem pewien, że Lesser nic nie wie o schwytaniu swegowysłannika i nic jeszcze nie przedsięwziął, aby go odszukać. 

Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym

skierował wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami iszybka jazda groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownegowozu.

Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do

celu. Nasz obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko istłumiony tupot spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, żewojownicy Apaczów jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną

nagany niedbałością zlekceważyli obowiązek wystawienia wart.Wjechaliśmy, nie zatrzymywani, w sam środek obozu.  

— Co to znaczy? — mruknąłem do siebie. — Pospali się? 

Zeskoczyłem pierwszy. Traper uczynił to w sekundę po mnie,

cicho jak kot. W tej samej chwili poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.Odwróciłem się, wyciągając zza pasa rewolwer. 

— Spokojnie, Janie. Bądź łaskaw nie strzelać. 

Ręka mi opadła. 

—  Karolu —  powiedziałem z wyrzutem w głosie. —  Cóż to zażarty? 

—  Czułem pismo nosem —  odezwał się Colorado. —  Nie

jechałbym tak beztrosko. Co wam do głowy strzeliło? 

— Chcieliśmy sprawdzić, czy można tu ukryć ponad pół setki ludzitak, aby ich nie dostrzegło najbystrzejsze oko i nie dosłyszało najczulsze

ucho. Colorado mówił, iż czuł pismo nosem, ale przecież nic nie zauważył! 

— To znaczy, że wojownicy Pehnulte już przybyli? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 218/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

218 

— Właśnie tak. Zaraz ich ujrzycie. 

Ktoś dorzucił gałęzi do żaru, bo ogień buchnął wysoko, oświetlając

kilka zaledwie postaci Indian.

Rozejrzałem się dokoła. 

— Gdzież oni? 

— Niech wódz da znak — odezwał się Karol. 

Pehnulte wymówił jedno krótkie słowo. Nawet nie podnoszącgłosu. I nagle ożyły otaczające nas ciemności. W blasku migocących

płomieni ujrzałem wyrastające jak spod ziemi sylwetki zbrojnych.  

—  Uff —  Colorado głośno odsapnął. —  Takiej sztuczki, jak żyję,

nie widziałem. 

—  To jeszcze nie wszystko —  odparł Karol. —  Wiedzieliśmy, że

nadjeżdżacie. Zwiadowcy czatowali wzdłuż rzeczki. 

— Wspaniale!

—  Chodźmy do ogniska —  zaproponowałem. —  Jestem głodny iwszystkie kości mnie bolą po tej jeździe we dwójkę.  

— Skąd ten koń? — zapytał mój przyjaciel. 

—  Niech Colorado opowie —  odparłem lokując się jaknajwygodniej przy ogniu. — Czuję się jak po tuzinie wykonanych operacji.  

—  Współczuję ci, Janie. Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze

sporo takich operacji, i to w okresie najbliższych dwu dni. 

Byłem zbyt zmęczony, żeby cisnąć w Karola patykiem leżącym umych stóp. Nie zważałem na to, co opowiadał Colorado, wpatrzywszy siętępo w płomienie. Ocknąłem się dopiero wówczas, gdy wetknięto mi do ręki

plaster pieczeni i podsunięto pod nos kubek z parującą kawą. Pijąc i jedzącnastawiłem uszu na słowa Karola. Teraz dowiedziałem się o rezultatach

wędrówki Pehnulte i mego przyjaciela. Obaj po rozstaniu się z nami szliwyraźnym tropem, wędrując —  podobnie jak my —  wzdłuż skalnego

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 219/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

219 

podnóża. W ten sposób dotarli do miejsca, w którym górski łańcuch skręcałraptownie, odsłaniając daleką przestrzeń zielonej prerii. Widoczność

ograniczały tylko gdzieniegdzie kępy liściastych drzew i krzewów — 

świetne miejsca dla ukrycia się przed wrogiem, ale  również znakomitaokazja dla zasadzek. Ryzyko pieszej wędrówki było więc niemałe. Jednakżebez dalszych niespodzianek dotarli do opuszczonego obozowiska

czerwonoskórych. Tu musiał przez pewien czas przebywać Bawole Serce zeswymi towarzyszami. Stąd pewnie  wyruszył na spotkanie większego

oddziału Apaczów Lipan. Od tego miejsca trop stał się jeszcze wyraźniejszy.

W drugiej połowie dnia Karol przy pomocy lornetki ujrzał w sporejodległości jakiś ruchomy punkt. Natychmiast ukryli się w gąszczunajbliższej kępy  drzew. Ruchomy punkt zbliżał się coraz bardziej, aż

wreszcie można było dostrzec, iż składa się on z jeźdźców podzielonych na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 220/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

220 

dwie grupy. W pierwszej znajdowało się zaledwie kilku indiańskichwojowników. W drugiej —  znacznie poważniejsza liczba. —  Oba oddziały

dzieliła przestrzeń kilkunastu jardów: wyglądało to na ucieczkę i pościg.

Tak sądził przez chwilę Karol, ale Pehnulte wyprowadził go z błędu,stwierdzając, iż widzi tylko wojowników Lipan. Dlaczego jechali dwomaoddziałami — za chwilę się wyjaśniło — Oto pierwsza grupa skręciła naglew prawo i po chwili znikła z oczu. Druga — zatrzymała się mniej więcej w

odległości pół mili od kępy. Na tej otwartej przestrzeni nie sposób było ich

podejść. Powstało poważne niebezpieczeństwo, że wojownicy Lipan będąposuwać się dalej w tym samym kierunku i zauważą wówczas ślady Karola iPehnulte. Nasi towarzysze postanowili więc wycofać się, przebiegając od

kępy do kępy. Podczas wykonywania tego planu usłyszeli strzały, a drogęprzecięły im dwie antylopy. Zaledwie zdążyli uskoczyć poza kępę krzaków,

gdy ukazał się oddział indiańskich wojowników. Obie antylopy padły, alejeźdźcy zamiast zabrać trofea i odjechać, zbliżyli się jeszcze bardziej do

przypadkowego schronienia śmiałków. 

— Zimno mi się zrobiło — 

opowiadał Karol —  kiedy

zauważyłem ich manewr.Dostrzegałem już twarzepomalowane jaskrawymi farbami

(oznaka, iż plemię znajdowało sięna wojennej ścieżce) i mogłem

wszystkich dokładnie policzyć. Była

ich równa dziesiątka. 

Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni. Kilku z  nich zajęło sięoprawianiem antylop, kilku poczęło zbierać chrust, o parę zaledwie krokówod naszych towarzyszy. Indianie widać jednak tak byli pewni swego

bezpieczeństwa, że nawet nie zwrócili uwagi na niezbyt wyraźny, aleprzecież dostrzegalny ślad stóp wśród trawy. 

Rozpalili ognisko, a kiedy zakończono ściąganie skór z upolowanejzwierzyny, pokrojone na długie płaty mięso, zatknięte na patyki, poddane

zostało procesowi przypiekania. Przez cały ten czas żaden z ludzi

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 221/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

221 

siedzących wokół ognia nie odezwał się ani słowem. Po jakichś trzechgodzinach (“Zdrętwiałem cały od tego leżenia w bezruchu —  mówił Karol

—  a ruszyć się nie można było") —  kilku wojowników poderwało się

gwałtownie. Rozległ się tętent kopyt i nowy przybysz pojawił się w kręguognia. Widzieli go obaj dokładnie, jak zsiadał z konia. W kruczoczarnychwłosach nosił ptasie pióro. Pewnie był wodzem, ale pomniejszegoznaczenia, bowiem Pehnulte podczas swych niedawnych odwiedzin

Apaczów Lipan nie zauważył go w kręgu członków plemiennej rady. 

Koło siedzących natychmiast się rozsunęło robiąc wolne miejsce. 

— Jeszcze nigdy tak nie nasłuchiwałem, jak wówczas — stwierdziłKarol. — Miałem nadzieję, że na koniec dowiemy się czegoś interesującego.Ale okazało się natychmiast, iż muszę się jeszcze uzbroić w cierpliwość. 

Przybysz milczał, siedzący wokół niego milczeli również.

Zadawanie niecierpliwych pytań zaliczane jest wśród Indian do bardzozłego tonu. Po prostu świadczy o braku wychowania, i to tym bardziej, im

wyższą rangę społeczną lub wiek posiada zapytywany. A ten przecież byłwodzem!

Na szczęście wszystko ma swój kres, więc i milczenie zostałowreszcie przerwane.

—  Niech wojownicy Lipan słuchają —  odezwał się przybyszgłosem przypominającym skrzypienie zawiasów starych drzwi. 

Było coś tak zaskakującego w  kontraście, jaki zachodził międzymłodym wyglądem Indianina a jego starczym głosem, że Karol z trudem

powstrzymał się od śmiechu. — Niech wojownicy Lipan słuchają — powtórzył. — Przynoszę im

słowa Ostrego Noża. Moje usta są jego ustami. 

— Nie potrafię dokładnie odtworzyć tego, co mówił — opowiadałdalej Karol. —  Ale sens zapamiętałem. Jeśli się pomylę, niech mnie mój

czerwony brat poprawi —  tu zwrócił się do Pehnulte, a na potakująceskinienie głową począł streszczać podsłuchaną rozmowę. Niezwykle dla nas

ważną. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 222/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

222 

Wynikało z niej bowiem, że wojownicy Lipan już nazajutrz mieliruszyć za nami. Jednakże nie z miejsca, w którym znajdowaliśmy się

obecnie. Próg skalny —  jak wspominałem —  uniemożliwiał sprowadzenie

koni z hali w dolinę. Indianie mieli najpierw dotrzeć do podnóża hali, tam gdzie łączyła się ona z lasem. 

— Z relacji Colorado wynika, że właśnie tam dotarliście dzisiaj — 

dodał Karol. 

Przytaknęliśmy. 

— Świetnie. Tam mają się ukryć Indianie Lipan i czekać na nasze

przybycie, po czym deptać nam po piętach. 

— Trzeba będzie dobrze zacierać ślady — wtrącił się stary traper.— Jak zauważą, ilu nas jest, gotowi zawrócić. 

— A niech zawracają — powiedziałem. — Tym lepie

—  Niezupełnie —  odparł Karol. —  Lipan zasługują na nauczkę,żeby więcej nie próbowali takich sztuczek.

— Słusznie — mruknął Colorado. — Należy się im dobra nauczka. 

— Oczywiście — zacząłem — ale..

— Daj mi skończyć, Janie. 

Umilkłem, chociaż perspektywa walki z Indianami wydawała misię posunięciem zupełnie bezsensownym. Zdziwiło mnie stanowisko Karola

w tej sprawie, i to tym bardziej, iż znałem go od lat jako zagorzałego

przeciwnika bratobójczych wojen plemiennych, wyniszczającychczerwonoskórych co najmniej w tym samym stopniu, co walki z białymi. Nie

było jednak czasu na medytację, interesowała nas obecnie inna sprawa.

Otóż Ostry Nóż miał iść za nami wiodąc trzydziestu wojowników i

zaatakować nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się u stóp Deszczowej

Góry, w wąwozie opisanym przez Pehnulte. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 223/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

223 

— A jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać Lesser i jego ludzi e?

— zapytałem. 

—  Dowiedzieliśmy się i tego —  stwierdził Karol —  ZadanieLessera ma polegać na wejściu w głąb wąwozu i natychmiastowym

wycofaniu się stamtąd. Chodzi po prostu o ślady, jakie nam majązasugerować rzekomą obecność bandy wewnątrz wąwozu. 

—  Chyba musiałby mieć skrzydła —  zauważyłem zgryźliwie —  i

unieść się w powietrze wraz z końmi. Pozostawiliby przecież tropy

biegnące w odwrotnym kierunku. 

—  Mój biały brat nie zna wąwozu —  odezwał się Pehnulte. — Tamtędy płynie rzeczka. Wjeżdżając do wąwozu można zostawić ślady najej brzegach, ale wyjeżdżając środkiem wodnego nurtu, oszuka się nawetnajlepszego tropiciela. Howgh!

Karol kiwnął potwierdzająco głową. 

— Rozumiem — odparłem. — Coś jak pułapka na myszy. Myszy towłaśnie my, a przynęta to tropy oddziału Lessera. Pięknie sobie obmyślili. A

co my na to?

—  Za jednym posunięciem złapiemy i Lessera, i wojownikówLipan — odezwał się niespodziewanie Colorado. — Dostaną się we własne

sidła. Rzecz polega tylko na tym, aby skłonić Indian do wkroczenia w głąbwąwozu nie po nas, ale zamiast nas. Czy nie mam racji?

— Na to trzeba by chyba cudu — zauważyłem. 

—  Nie trzeba cudu —  odparł Karol. —  Posiadamy olbrzymiąprzewagę i nawet nie mam na myśli liczby osób, ale po prostu fakt, iż Lessernie został zawiadomiony o planie Ostrego Noża. To oczywiście twoja

zasługa, Janie. Jestem gotów się założyć, iż obierze wąwóz za miejscechwilowego postoju, że tam właśnie będzie oczekiwać powrotu swegowysłannika. Gdy wojownicy Lipan nadciągną, uznają tropy jego oddziału za

nasze. Przecież Ostry Nóż nic nie wie, że siły nam tak wzrosły.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 224/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

224 

— Bardzo to skomplikowane — wyraziłem swą wątpliwość. — A

poza tym zbyt liczymy na nieostrożność i naiwność przeciwników. A może

to właśnie my jesteśmy naiwni? Czy Lesser będzie czekał przez cały dzień

na powrót wysłanego do Lipan człowieka? Na pewno nie. Zacznie go szukaćalbo po prostu zostawi swemu losowi i podejrzewając, iż wpadł w naszeręce, czym prędzej ruszy dalej. 

— Słusznie rozumujesz. Dlatego musimy uprzedzić Lessera. 

— W jaki sposób? 

— Wyruszając do Deszczowej Góry jeszcze tej nocy. 

— Czy zdążymy przed świtem? 

— Na pewno. Tak twierdzi Pehnulte.

Wódz skinął głową. Nie zabierałem więc już głosu, całkowicie

zgnębiony perspektywą nocnej jazdy. Nie odpocząłem jeszcze po przebytejdrodze. Jak pech, to pech!

— Jedno mnie zastanawia — mruknął Colorado. — Dlaczego Ostry

Nóż pragnie nas wpędzić w wąwóz? Mając taką przewagę, jak sądzi, mógłbynapaść w każdej innej, dogodnej dlań chwili. 

—  A tę uważa za najdogodniejszą —  powiedział Karol. — 

Przypuszczam, że pragnie zapobiec strzelaninie. Chce Pehnulte wziąć

żywcem i uważa, iż dokona tego bez walki, zamykając nas w wąwozie. No..

ale teraz pozwólcie, że dokończę opowiadania, chociaż nic interesującegojuż nie mam do powiedzenia. Otóż wojownicy Lipan upiekli mięso,

wskoczyli na konie i odjechali. A myśmy skorzystali natychmiast z okazji ipod ochronę zapadającego zmroku wrócili do naszego obozowiska. 

Wyczerpawszy swe informacje Karol pierwszy podniósł się od

ognia.

— Nie mamy zbyt wiele czasu — stwierdził. — Ruszajmy.

Nie minęło i pół godziny, a ognisko zostało zgaszone, nasz jeniec

przytroczony do końskiego siodła i wzięty pod opiekę przez dwu aż

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 225/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

225 

wojowników, a ja znalazłem się na grzbiecie swego wierzchowca, w długiejkolejce jeźdźców. 

Rozpoczynaliśmy nocną wędrówkę podzieleni na dwa oddziały.Pięciu wojowników, Pehnulte oraz nasza trójka ruszyliśmy brzegiem

strumienia. Pozostali musieli posuwać się środkiem rzeczki. Bardzo imwspółczułem, ale nie istniał inny sposób zatarcia śladów tak licznej grupy.

Co prawda Ostry Nóż miał oczekiwać znacznie dalej, ale chodziło o to, abyna wszelki wypadek tropy na jak najdłuższej przestrzeni świadczyły, iżnadal stanowimy zaledwie garstkę wędrowców. 

Długo będę wspominał tę noc. Najpierw było ciemno jak w dziuplii zaledwie rozróżniałem plecy jadącego przede mną Karola. Później księżyczajrzał w głąb doliny ożywiając fantastyczne cienie wśród drzew i krzewów.Po pewnym czasie te cienie poczęły mi się dwoić i troić w oczach. Poczułem

przemożną senność. Walczyłem z nią, jak mogłem, i chyba zwycięsko, bojeszcze widziałem dokładnie miejsce ostatniego obozowiska Lessera, znanemi już z rannej wędrówki. Ale później straciłem świadomość czasu i

przestrzeni, zapadłem w drzemkę. 

Kiedy otworzyłem oczy, nie dojrzałem już księżycowego blasku, amimo to nie było tak ciemno, jak na początku naszej drogi. 

Staliśmy na samym skraju lasu. Gdzieś z prawej strony, w

odległości kilku chyba jardów, cicho pluskała rzeczka. Ze zdziwieniem

zauważyłem, iż wpada do niej drugi strumień, a połączony nurt   skręcaraptownie i ginie w głębi puszczy. 

— Co tam? — szepnąłem w kierunku pleców Karola. 

Odwrócił się i położył palec na ustach: 

—  Jesteśmy w pobliżu wąwozu. Pehnulte wysłał zwiadowców.

Spójrz — wyciągnął rękę przed siebie. 

Przetarłem oczy. W mrocznej dali wznosiła się niewyraźnym

zarysem potężna ściana skalna, której szczyt tonął w oparach mgieł. 

— Deszczowa Góra — szepnął Karol. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 226/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

226 

Nagle zrobiło mi się zimno. Trochę z wrażenia, trochę zprzedrannego chłodu. 

— Co to za druga rzeczka? — zapytałem. — To strumień wypływający z wąwozu. A teraz.. sza! Nie gadaj! 

Siedziałem więc w milczeniu rozglądając się dokoła, ale niewiele

mogłem dostrzec. Zauważyłem tylko, że oddział czerwonoskórych, któryposuwał się korytem rzeczki, zniknął teraz bez śladu, jakby się w ziemięzapadł. 

Chyba jeszcze z pół godziny sterczeliśmy na siodłach, aż wreszcieKarol — nie wiem na czyj sygnał, może Colorado, a może Pehnulte, bo oniobaj znajdowali się gdzieś na przedzie — zeskoczył z konia i skinął na mnie. 

— Chodź — powiedział półgłosem.

Zsunąłem się z siodła i omal nie przewróciłem, tak miałemzdrętwiałe nogi. Ale jakoś mi przeszło. Ująłem wierzchowca za cugle i krokpo kroku ruszyłem za przyjacielem. Z początku wiódł mnie skrajem lasu,

potem skręcił gwałtownie między drzewa. Poszedłem w jego ślady,

przeklinając po cichu kostropate gałęzie szarpiące mnie za ubranie iuderzające po twarzy. Tu panowała jeszcze noc. 

Odetchnąłem, gdy wreszcie wyszliśmy na jakąś trawiastą polankę.Dostrzegłem kilku Apaczów siedzących z filozoficznym spokojem pod

drzewami lub wspartych na strzelbach o niezmiernie długich lufach:

Opowiadano mi niegdyś, iż tego rodzaju broń rozpoczęto produkować nażądanie “łowców skórek", traperów zajmujących się polowaniem na

zwierzęta futerkowe i handlarzy skupujących skóry. Otóż za broń palną,bardzo chętnie nabywaną przez wszystkie plemiona Indianpółnocnoamerykańskich, żądano tyle skórek futrzanych, ile zmieści się w

stosie równym postawionej kolbą na ziemi strzelby. Im dłuższa lufa —  tym

większy stos skór! 

—  Zostaw tu konia i weź sztucer —  zarządził Karol. —  I nie śpijjuż. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 227/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

227 

—  Dałbyś spokój —  burknąłem. —  Wleczesz mnie przeklętymbezdrożem i jeszcze wmawiasz sen! 

— Przecież drzemałeś na koniu. —  Możliwe... Co mam dalej robić? Gdzie Pehnulte i Colorado?

Kiedy mi wreszcie wytłumaczysz...

— Nie tak głośno. Chodź. Zaraz wszystko zrozumiesz.  

Znowu musiałem przedzierać się przez gęstwinę: Gdy

wydostaliśmy się z lasu, Karol poprowadził mnie spory kawałek drogi. Nakoniec kazał się położyć wśród krzaków i zanim zdążyłem to uczynić,pierwszy dał nurka w zarośla. Czołgałem się za nim, starając się unikaćnajmniejszego szmeru. Spocony z wysiłku znalazłem się wreszcie tuż obokKarola. Przed moim nosem rosły dwa małe krzaczki, ale na prawo i na lewo

czerniała cała gęstwina. 

— Wysuń głowę, tylko ostrożnie. 

Przygiąłem gałązkę, która mi zasłaniała widoczność, posunąłem

się ze dwa cale i natychmiast przywarłem piersiami do ziemi. To byłozaskoczenie.

Przede mną raptownie urywała się zielona płaszczyzna. Naga

ciemnobrązowa ściana spadała stromo ku równie brązowemu podłożu.Wąwóz! Dostrzegałem jego przeciwległe zbocze, tak samo nagie i tak samo

porosłe na szczycie krzewami i wysoką trawą. Zdumiewający wybryk

natury, która przy pomocy wody stworzyła w tym miejscu miniaturowykanion. Jego gładkich ścian nie potrafiłby sforsować nawet najbardziej

doświadczony w wysokogórskiej wspinaczce człowiek. 

W wąwozie-przepaści kłębił się jeszcze nocny mrok i na jego dnie

nie byłem w stanie nic zauważyć. Usłyszałem tylko monotonny szum.Gdzieś w głębi waliła ze stoków Deszczowej Góry woda. Właśnie ta“grzmiąca woda", o której po raz pierwszy dowiedziałem się z podsłuchanej

rozmowy.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 228/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

228 

Pode mną toczył swe wody niewidoczny strumień wypływającygdzieś dalej jedynym wyjściem wąwozu. Ale gdzie znajdowało się to wyjście

— na próżno starałem się dojrzeć. Cofnąłem się. 

— Karolu — szepnąłem. 

Uniósł głowę. 

— Gdzie Lesser?

—  W środku. Dolina jest przez nas otoczona. Nie wymknie się. A

teraz możesz sobie pospać. Mamy czas. 

Nie odpowiedziałem. Posępne godziny kończącej się nocy działałyna mnie dziwnie niepokojąco Miałem nerwy napięte do granicwytrzymałości i nawet najwygodniejsze łoże nie skłoniłoby mnie teraz dosnu.

Co się stanie za godzinę, za dwie... Gdy z przedrannych oparówwynurzą się zamazane zarysy Deszczowej Góry, a wnętrze wąwozurozbłyśnie światłem dnia? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 229/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

229 

X V

P r z e d w a l k ą  

Leżałem pełen niepokoju, stwierdzając, że najtrudniejszą naświecie rzeczą jest oczekiwanie. Tymczasem nadal nic się nie działo. Było

ciemno i coraz chłodniej. Cisza lasu i daleki szum wodospadu. Podziwiałem

wojowników Mescalerów, którzy zachowywali tak doskonałą ostrożność, żedo uszu moich nie dobiegł ani dźwięk trąconej broni, ani szelestrozchylanych gałęzi, ani przytłumiony tupot kroków. 

Ktoś mnie trącił w ramię i znajomy głos zaszeptał nad uchem: 

— Mamy ich, doktorze.

Odetchnąłem głęboko. Colorado! Od niego na pewno czegoś siędowiem.

— O'Brien? — powiedziałem pytająco. 

— Jest, jest. Zdrowiutki jak ryba, jeśli się nie mylę. A dokoła niego

cała banda. Śpią jak susły. 

— Na co czekamy?

— Aż się obudzą. 

— Kpisz, Colorado?

— Ani mi w głowie. Czekamy na Apaczów Lipan. To będzie piękny

dzień. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 230/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

230 

—  Właśnie —  mruknąłem myśląc o nieuniknionej walce. Gdynadciągną wojownicy Lipan, przemówią strzelby i rewolwery. Nigdy nie

lubiłem słuchać takiej “gadaniny". A teraz przyrzekłem sobie, że dziś nie

oddam ani jednego strzału. Mieliśmy tak ogromną przewagę, że mojepostanowienie w niczym nie zmniejszało naszych szans. 

—  Colorado —  powiedziałem —  jeśli oni śpią, trafia się świetna

okazja uwolnienia O’Briena.

— Zrobiłbym to już ze sto razy, gdyby właśnie nie Samuel. 

— Nie rozumiem.

— Z niego żaden traper. Jeśli się go wyrwie ze snu, gotów narobićhałasu. Rozbudzi wszystkich i zacznie się walka. Przedwczesna. I zupełniezbędna. 

— Na niej przecież sprawa się zakończy. 

Roześmiał się cicho: 

—  Nie będzie żadnej walki, doktorze. Chyba, że ci Lipan mają w

głowach sieczkę zamiast mózgu. 

— To dla mnie jakaś zagadka. 

—  Taki jest plan Pehnulte. Otoczyliśmy wąwóz, że mysz się nie

wymknie. Nie ruszamy Lessera, ma być przynętą dla Lipan. Gdy nadciągną,zaraz wpakują się do wąwozu. Wezmą ludzi Lessera za naszą gromadkę.Wówczas ich zamkniemy. Byliby szaleńcami przyjmując walkę w takich

warunkach, i to tym bardziej, że Pehnulte zamierza ich puścić wolno.

Dziwny z niego Indianin. Jeszcze takiego nie spotkałem. 

—  Więc po co ta cała zasadzka? Wystarczy, abyśmy się pokazali

wojownikom Ostrego Noża. Wobec tak nierównych sił zrezygnują z walki.  

—  Ba, pewnie. Ale Pehnulte zażąda nie tylko wydania nam ludzi

Lessera, ale i całej palnej  broni. Powinni przecież ponieść jakąś karę.Według mnie łagodna to kara.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 231/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

231 

— Musicie tyle gadać? — ozwał się z boku groźny szept Karola. — 

Umarłego można by zbudzić. 

Umilkliśmy, ale nie na długo. Paliła mnie ciekawość. Więc tylkoprzysunąłem się bliżej trapera.

—  Uważam —  powiedziałem —  że Ostry Nóż byłby durniem,gdyby przed napadem nie zapragnął raz jeszcze porozumieć się z Lesserem.

Wyśle zwiadowców i odkryje naszą obecność. 

—  Ostry Nóż będzie się spieszył. Jest przekonany, iż z nami da

sobie radę nawet bez pomocy bandy. Przecież bardzo niechętnie tę pomoc

przyjął. Tak wynikło z pańskiego opowiadania, doktorze. 

Potwierdziłem ten wniosek. 

—  A kiedy należy się ich spodziewać? —  zapytałem mając namyśli wojowników Lipan. 

— Trudno określić. Jednakże na pewno nim skończy się dzień.  

Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło.  

—  Colorado —  powiedziałem —  niech pan natychmiast posypie

tych bandytów jakimś proszkiem nasennym albo napoi ich odwarem zpeyotlu14, żeby spali jak najdłużej. W przeciwnym bowiem wypadku gotowiobudzić się przed przybyciem Ostrego Noża i cały nasz plan weźmie w łeb! 

—  Pozostawiam to panu, jako lekarzowi —  odciął się. —  Jeśliprzebudzą się przed czasem, nic w tym dla nas groźnego. Sprawa nieco się

pogmatwa, kiedy będą chcieli stąd wyjść. Musimy ich zatrzymać. 

—  Z odpowiednim hałasem i strzelaniną —  dodałem —  co

uprzedzi Ostrego Noża. 

—  Uprzedzi albo nie... Czekajmy cierpliwie, a zobaczymy, jak kij

popłynie... 

14 Sok z peyotlu (małego kaktusa barwy niebiesko-zielonej) jest silnym środkiem odurzającym. Indiańscyczarownicy od wieków stosowali go często podczas rytualnych obrzędów. Peyotl, popularny na terenieMeksyku, znany był w Ameryce Północnej aż po krainę Wielkich Jezior. Obecnie zakazany w handlu jako

narkotyk. [JW48]

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 232/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

232 

Ależ on miał nerwy! Ja mało ze skóry nie wyskakiwałem zniecierpliwości. Po raz wtóry przysunąłem się bliżej krawędzi wąwozu.

Wydało mi się, iż obecnie dostrzegam już w dole rzeczkę, a nieco w głębi

czerwone węgielki gasnącego ogniska.

— Gdzie Pehnulte? — szepnąłem. 

—  Po tamtej stronie wąwozu, da nam znać wystrzałem albo

przyśle wojownika. 

Piekielnie dłużył mi się czas. Co kilkanaście minut zerkałem w

głąb doliny, nic się w niej nie działo. Aż wreszcie z oparów ustępującego

mroku —  tam w dole —  wyłoniła się postać człowieka. Widziałem, jakściągał z pleców koszulę, a potem, schylony, opryskiwał się  wodąstrumienia. Na koniec odszedł, lekko pogwizdując. Bardzo bezpieczniemusiał się tu czuć Lesser i jego ludzie. 

Minęło z pół godziny, gdy różowa, maleńka łuna podniosła się nadrozpadliną. Pewnie się rozbudzili i rozpalili ognisko. Z kolei usłyszałem tępy

stukot kopyt uderzających o stwardniały grunt. Z głębi wąwozu wynurzyłsię człowiek na koniu. Jechał stępa, kierując się w stronę wyjścia. Czyżby

Lesser wysyłał go dla zbadania okolicy i odszukania zaginionego od wczorajgońca? Na to wyglądało. Koń i jeździec znikli mi z oczu za skalnymzałomem. 

— Jeśli napotka teraz Lipan... — szepnąłem do Colorado. 

—  Niech się Pehnulte tym martwi. Droga jest obstawiona i niepowinien daleko ujechać. 

Poczułem blask światła na twarzy. Uniosłem głowę. Nad zboczemDeszczowej Góry ukazał się czerwony rąbek słonecznej tarczy. Lasrozbrzmiał nagle głosami ptaków, a liście krzewów, wśród których

spoczywałem, zaszeleściły w porannym wietrze. Oczekiwałem lada chwilacałego oddziału Lessera opuszczającego wąwóz. Ale nic podobnego się niezdarzyło. Prawdopodobnie szef sądził, iż my również jeszcze nie

wyruszyliśmy w drogę, a może nawet przypuszczał, że nas w nocynapadnięto i pojmano. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 233/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

233 

Zerknąłem w kierunku Karola. Leżał w tym samym miejscu.Usłyszał spowodowany przeze mnie szelest gałęzi i zgromił mnie

wzrokiem, a potem położył palec na ustach. 

Słońce dźwigało się coraz wyżej, promienie jego sięgały już

połowy wysokości ścian wąwozu. Począłem marzyć o swym rodzinnymMilwaukee i o wygodnym łóżku. Nerwowe podrażnienie już minęło i tera z

czułem się straszliwie senny. Powoli zapadłem w jakąś drętwotę, z którejwyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie za rękaw. To Colorado. 

— Czy pan śpi, doktorze? 

Mruknąłem coś niewyraźnego, byle się odczepił, podłożyłemłokieć pod głowę, zmrużyłem oczy. I prawie w tej samej chwili poderwałemsię jak dźgnięty szpilką. Przeraźliwy dźwięk ozwał się w dole, chyba wokolicy wejścia do wąwozu. Jakieś: ii-ii-ii-ii! —  w górnych, przenikliwych

tonach.

—  Leż spokojnie, Janie —  odezwał się Karol. —  To bojowe

zawołanie Apaczów, pewnie Lipan nadciągnęli i wzięli ludzi Lessera zanaszą gromadkę. 

Spojrzałem w dół. Dwa szeregi Indian biegły po obu stronachstrumienia, wrzeszcząc ogłuszająco. Odpowiedziały im jakieś inne głosy.

Tumult trwał chyba jeszcze ze dwie minuty, po czym raptownie ucichł.Wówczas zagrzmiał huk strzału z rusznicy. Jeden raz tylko. 

— Colorado! Janie! Biegnijmy!

Karol wyskoczył z zarośli wielkim susem i począł gnać wzdłuż

krawędzi wąwozu tak szybko, że ledwie mogłem dotrzymać mu kroku. Zamną tupotały ciężkie buciory trapera. Oczekiwałem, że lada chwila potknęsię o któryś z wystających korzeni i runę w gąszcz. Na szczęście, po

przebiegnięciu kilku jardów, zarośla ustąpiły wysokiej trawie porastającejopadającą łagodnie równinę. Prawie bez tchu dotarłem do dna  jakiejśkotlinki, przegrodzonej połyskującym korytem wody. Mała rzeczka płynęła

pieniąc się i bulgocząc. Tu mój przyjaciel zatrzymał się. Stanąłem obokniego, mocno robiąc piersiami. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 234/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

234 

Kotlinka, szeroko otwarta z trzech stron, z czwartej ograniczona

była pionową ścianą, pękniętą od szczytu do podstawy. Szpara pęknięcia —  

jak stwierdziłem pobieżnie —  pozwalała jednak na swobodne przejście

człowieka z koniem. Ze szczeliny wypływał strumień, nie wypełniający całejjej szerokości. Po obu stronach dwa wąziutkie spłachcie piasku poznaczonebyły odciskami kopyt i stóp ludzkich. Zdążyłem to zauważyć przez jednomgnienie oka, bo Karol natychmiast odciągnął mnie w bok. Przy samej

rozpadlinie, z wysuniętymi strzelbami, spoczywało kilku wojowników

Mescalerów. Dalej, oparty o zrąb skalny, stał Pehnulte. 

— Moi bracia przybyli w samą porę — odezwał się beznamiętnym

głosem. — Ostry Nóż znajduje się w wąwozie. Będzie chciał się wydostać.Nie dopuścimy do tego. Howgh! 

—  Pułapka się zamknęła —  mruknął Colorado. —  Czy oni są zkońmi? 

— Nie — odparł wódz. — Konie zostały tam — wskazał ręką pozasiebie. — Strażników schwytaliśmy. 

— Co teraz nasz czerwony brat zamierza? — zapytał Karol. 

—  Nie chcę przelewu krwi. Jeśli zapragną sforsować przejście,damy salwę w górę. Howgh! 

Karol przytaknął skinieniem głowy. 

—  Oby tylko strzały na postrach wystarczyły —  —  dodał

niepewnie.

—  Tym przejściem mogą się przecisnąć najwyżej dwie osobyjednocześnie. Biorę na siebie jednego. 

—  Ja drugiego — dodał Colorado. — A pięści mam nieliche. Zdaje

się, że nadchodzą. 

Usłyszeliśmy jakieś pomieszane głosy, tupot nóg, aż wreszcie wgłębi węzizny ujrzałem grupę zbrojnych. Na czele posuwał się Indianin

olbrzymiego wzrostu, z piórami wpiętymi we włosy, za nim biegli w długim

szeregu wojownicy z łukami i strzelbami w dłoniach. Zorientowali się w

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 235/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

235 

pomyłce i teraz spieszyli opuścić wąwóz. Zauważyłem człowieka, którytowarzyszył Indianinowi. Poznałem natychmiast, mimo iż zmienił się

bardzo od chwili, w której ostatni raz go oglądałem. To nie był już ten

pozornie ociężały, o bladej, wygolonej twarzy, nieco pochylony właścicielgospody “Arizonac" w Rainy Valley. Pod rondem wygniecionego kapeluszazdążyłem dostrzec twarz ogorzałą od wichrów i słońca, czarny zarost,opadającą na pierś, w szpic przyciętą brodę. 

— Lesser — powiedziałem do Karola. 

Nie wiem, czy również poznał, odpowiedzi nie dosłyszałem lub wogóle nie nastąpiła. Zamiast Karola przemówiła długa rusznica Pehnulte,

głosem podobnym do gromu. Nacisnąłem dwukrotnie cyngiel sztucera.Broń ozwała się trzaskiem przypominającym dźwięk, jaki wydaje łamana

sucha gałąź. Ale ten dźwięk

prawie zginął w potężnejpalbie. To wojownicy

Mescalerów, ukryci w

gąszczu porastającym

krawędzie wąwozu, daliznać o swej obecności. Na

naszych przeciwnikach

wywrzeć to musiałowrażenie, jak  to się mówi,piorunujące. 

Jednym okiem (za

każdym razem, gdy

stawałem tuż przedszczeliną, Karol gwałtownie odciągał mnie w bok!) dostrzegłem, że

biegnąca grupa zatrzymała się, a potem szybko rozproszyła. Wyobraziłemsobie, jaki popłoch spowodować musiała  nieoczekiwana strzelanina, jak w

pierwszej chwili rozglądać się poczęli za rannymi i zabitymi. Biedacy! W

tym nagim wąwozie stanowili cel równie otwarty, jak tarcza na strzelnicy. 

Gdy tylko zamilkło trzecie, najsłabsze echo, ozwał się donośnym

głosem Pehnulte:

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 236/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

236 

— Niech mnie słuchają wojownicy Lipan! 

Przerwał na sekundę dla wywołania większego efektu. Ani jeden

dźwięk nie zamącił ciszy tej przerwy. Wydało mi się, że zamilkły nawetleśne ptaki. 

—  Wojownicy Lipan! Mówi do was wódz Apaczów Mescalero.Niewiele słońc minęło, gdy przebywałem w waszych wigwamach.

Przyniosłem czerwonym braciom zieloną gałązkę pokoju. Mówiłem, żenadszedł czas zjednoczenia wszystkich plemion Apaczów rozsianych jak

ziarnka piasku na pustyni. Krew przelana we wzajemnych walkach mogłabywypełnić koryta wszystkich rzek płynących tym krajem, a groby poległych

wojowników wyznaczyć drogę od jednej wielkiej wody do drugiej! Co miodpowiedziano? Ostry Nóż słuchał w milczeniu moich słów, ale kiedy mnieżegnał, jego język stał się jak kolec skorpiona: ostry i trujący. Chociaż byłem

jego gościem, a topór wojenny nie został między nami wykopany.  

Znowu przerwał. Z głębi wąwozu nie ozwał się ani jeden głos

protestu czy nienawiści. 

— Wojownicy Lipan na dobre odpowiedzieli złem. Wyruszyli, abymnie napaść. Sprzymierzyli się z pięcioma bladymi twarzami, których ręceczerwone są od krwi Indian. Takich przyjaciół znalazł sobie Ostry Nóż!Słuchajcie mnie! Jesteście otoczeni, nie możecie się obronić. Wzywam

Ostrego Noża, aby przyszedł do mnie. Dowie się, na jakich warunkach

wypuszczę go i wszystkich wojowników. Niech się pospieszy. Gdy nawąwóz padnie cień Deszczowej Góry, zamiast mnie przemówią strzelbyMescalerów. Howgh! 

Odwrócił się i skinął na nas.  

— Niech moi bracia mają się na baczności. Będą znowu próbowali

przedrzeć się. 

—  Jeśli tak, to nie obejdzie się bez pukaniny —  odparł Colorado.— Nie widzę innego sposobu pochwycenia tej bandy.  

— Colorado się myli. Jest sposób. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 237/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

237 

Spojrzałem pytająco na wodza, na Karola, na trapera. Co miał namyśli Pehnulte? Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Najpierw

dostrzegłem kilku Indian wbiegających do kotlinki, w której staliśmy, z

olbrzymimi naręczami gałęzi i chrustu. Rzucili je na dwa stosy tuż przywylocie wąwozu, po obu stronach rzeczki. Sądziłem, iż budują w ten sposóbcoś w rodzaju zasłony dla nas, a jednocześnie barykady tarasującejprzejście. Jakżeż licha to była zapora! Jednakże pomyliłem się. Nie o to

chodziło. W chwilę później skrzesano ogień i płomień objął oba stosy,

strzelił wysoko ku górze, tworząc jakby świetlisty most nad wodą. 

— Niech spróbują skakać! — krzyknął Colorado. 

Dołożono jeszcze więcej drewien, a temperatura tak wzrosła, iżmusieliśmy się cofnąć kilka kroków. Szaleniec, który próbowałby sforsowaćtę ścianę ognia, nawet gdyby się mu to udało, wyszedłby z takiej próby

ciężko, jeśli nie śmiertelnie poparzony. A jednak Ostry Nóż próbował — co

prawda jeden tylko raz —  wyrwać się na zewnątrz. Przewidująco iroztropnie położyliśmy się nieco z boku wejścia. Wówczas poprzez

buzujące płomienie grzmotnęła w naszym kierunku salwa co najmniej kilku

fuzji. Z ognia strzeliły snopy iskier, a parę płonących głowni z suchymszelestem wyleciało ze środka ogniska i padło gdzieś za nami. Teraz cały

stos począł drgać, jakby go usiłowano zepchnąć w rzeczkę, na koniec

buchnął z niego kłąb pary i dymu. Musiano chlusnąć wodą. 

Dwukrotnie nacisnęliśmy cyngle, celując i tym razem nie w głąb

rozpadliny, ale wysoko ponad płożenie. Równocześnie dorzucono nowąporcję suchych gałęzi. Przygaszone drewno buchnęło silniejszym

płomieniem. Okolicznością jeszcze pomyślniejszą stała się zmiana kierunku

wiatru. Począł dąć nam w plecy, kierując płomienie w gardziel wąwozu idaleko poza nią, uniemożliwiając naszym przeciwnikom podejście do ognia.  

Jak długo jednak mieliśmy czekać na ostateczny wynik akcji?

Termin wyznaczony przez Pehnulte był odległy. Gdy słonecznatarcza w całości wyjrzała zza szczytu Deszczowej Góry, zorientowałem się,

iż cień, o którym mówił wódz Mescalerów, paść może dopiero w drugiej

połowie dnia. Ten wniosek — przez dziwne skojarzenie — przypomniał mi,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 238/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

238 

iż od rana nic jeszcze nie miałem w ustach. Natychmiast poczułem głód. I tojaki! Powiedziałem o tym Karolowi. 

— Wytrzymaj jeszcze trochę, Pehnulte na pewno o tym pomyślał.  Cicho westchnąłem. Ostatecznie jednak moje dolegliwości 

fizyczne warte były ceny bezkrwawego zwycięstwa. Więc nic nieodpowiedziałem. Ale oto — co mnie bardzo podniosło na duchu — poprzez

zaporę płomieni przedarł się ku nam donośny głos: 

— Ostry Nóż chce mówić z Pehnulte! 

— Niech wyjdzie z wąwozu — odparł Wielki Jeleń. 

—  Czy Pehnulte przyrzeka Ostremu Nożowi, że będzie mógłodejść nie zatrzymywany? 

—  Przyrzekam, jeśli zjawi się przede mną bez broni w

pokojowych zamiarach.

— Czy ma przyjść sam? 

—  Wojownicy Lipan są gadatliwi jak stare sąuaw! Czy Ostry Nóżlęka się Mescalerów? Powiedziałem, że go nie zatrzymamy. Howgh!  

Nie padło już żadne dalsze pytanie. Po tamtej stronie musianozapewne naradzać się, bo znowu zaległa cisza. W końcu po wielu, wielu

minutach oczekiwania ten sam głos zawołał: 

— Odsuńcie ogień! Ostry Nóż chce przejść: 

— Uwaga — szepnął Karol. 

— Niech moi biali bracia przesuną się na jedną stronę. Jeżeli Ostry

Nóż będzie próbował się przebić, moglibyśmy się nawzajem pozabijać.  

Zastosowaliśmy się natychmiast do tego polecenia. Pehnulte był

przewidujący. 

Teraz dwu Mescalerów długimi gałęźmi zmoczonymi w potoku

poczęło rozwalać jedną z ogniowych barykad, tę, która płonęła na lewym

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 239/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

239 

brzegu. Część żarzących się głowni odsunięto pod ścianę, część zepchniętow nurt. Uniosła się chmura pary i dymu. Gdy opadła —  ujrzałem po raz

drugi tego ranka wyniosłą postać Ostrego Noża 

Szedł teraz ku nam nie spiesząc się. Za jego plecami dojrzałem

grupę trzech czy czterech Indian, ale ani jednego białego. Pehnulte ostrzegł:  

—  Niech Ostry Nóż natychmiast odprawi swych wojowników.

Będę rozmawiał tylko z nim. 

Poskutkowało. Widziałem, jak wielkolud odwrócił się na chwilę, a

grupka postępująca za nim zaraz się cofnęła. Usiedli półkolem, ale w

odległości kilku jardów od cieśniny. Chyba zrozumieli, że żadne sztuczki niepoprawią ich sytuacji.

Pehnulte —  dotąd stojący —  teraz usiadł mając za plecami stok

kotlinki. Nasza “biała" trójka zajęła miejsca nieco z boku, aby mócswobodnie obserwować wylot wąwozu. Trzej wojownicy Mescalerów nadalspoczywali w trawie z bronią wymierzoną w rozpadlinę. 

Ostry Nóż wysunął się wreszcie przed skalne wrota. zatrzymaj się

i rozejrzał dokoła. Siadając naprzeciwko Pehnulte, musiał odwrócić siętyłem do wąwozu. 

Czekałem, co dalej nastąpi. Indianie nie spieszą się z rozpoczęciem

rozmowy. Długotrwałe milczenie  symbolizuje wielką mądrość, dodajepowagi wojownikowi. Teraz więc, gdy Ostry Nóż zajął przeznaczone dlań

miejsce, milczeli obaj. Wielki Jeleń udawał, że w ogóle nie dostrzega swegoprzeciwnika: bawił się woreczkiem od leków zawieszonym na szyi i od

czasu do czasu spoglądał w niebo, jak gdyby właśnie stamtąd oczekiwałprzybycia wysłannika. 

Obserwowałem twarz Ostrego Noża. Początkowo nie zdradzała

żadnych uczuć. Jednak po paru minutach poczęła chmurnieć. Wodzaogarniało zdenerwowanie pomieszane z gniewem, którego nie potrafił jużukryć. Na koniec wybuchnął: 

—  Czego Pehnulte szuka na niebie?! Przyszedłem na rozmowę o

ludziach, nie o ptakach!

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 240/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

240 

Dostrzegłem nikły cień uśmiechu na twarzy Wielkiego Jelenia.Dopiero teraz spojrzał przed siebie. 

—  Witam Ostrego Noża —  powiedział spokojnie. —  Gdyby jegosłowa były inne, gdy bawiłem u wojowników Lipan, nie siedziałby teraz

przede mną jako wróg. Ale ja nie pragnę przelewu krwi. Howgh! 

Umilkł. Widziałem, jak pierś Ostrego Noża podniosła się w

głębokim oddechu. Po raz drugi w tak krótkim odstępie czasu wódzMescalerów zapewniał go, iż nie chce walki. 

— Czy Pehnulte wypali ze mną fajkę pokoju? 

Jak na mój rozum było to bezczelne pytanie. Tak samo musiał jeocenić Pehnulte, bo odparł ostro: 

—  Wojownicy Lipan oddadzą wszystką broń, zanim zostanąwypuszczeni. Koni nie odzyskają. Ostry Nóż rozbroi trzech białych i

przywiedzie do mnie człowieka, który jest ich jeńcem. O niego najbardziej

nam chodzi. Kiedy to wszystko zostanie dokonane, zastanowię się, czy mamwypalić fajkę pokoju. Howgh!

Ostry Nóż widać nie spodziewał się tak ciężkich warunków. Zbytwiele wiązał nadziei z niechęcią wodza Mescalerów do rozlewu krwi. Terazdowiedział się prawdy i to go rozzłościło. Zerwał się z ziemi i ochrypłym

głosem krzyknął: 

— Nigdy!

Na twarzy Pehnulte nie drgnął ani jeden muskuł, nawet nie

poruszył się. Obojętnym głosem, jak gdyby kończąc przerwaną pogawędkę,dodał: 

— Wojownicy Mescalerów czekać będą do zachodu słońca. Teraz

Ostry Nóż może odejść. 

Powiedziawszy to podniósł się powoli i nie patrząc na swego

przeciwnika odwrócił się do niego plecami. Tamten stał przez chwilę nieco

pochylony, gotując się do skoku. Widziałem, jak dłonie jego zacisnęły się

niby drapieżne szpony, a oddech stał się szybki. Ale to trwało krótko.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 241/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

241 

Wyprostował się i nie obdarzywszy nas ani jednym spojrzeniem, ruszył wkierunku szczeliny. Kiedy ją minął i zniknął nam z oczu, stos płonących

drew znowu zatarasował przejście. 

—  Gniew mu rozum odebrał — odezwał się pierwszy Colorado i

tak głośno, aż drgnęliśmy. — To szaleniec!

—  Wieczorny cień przywróci mu rozsądek —  odparł Pehnulte i

zaraz dodał, jak gdyby dla zaakcentowania, iż szaleństwa Ostrego Noża nietraktuje poważnie: — Na moich białych braci czeka już pieczeń z antylopy.

Wojownicy rozpalili ogień pod lasem. A trzech z nich należy tu przysłać. Dowieczora będzie spokój, ale przezorność jest równa mądrości. Idźcie. 

Z kotlinki znajoma już droga doprowadziła nas nie do jednego, aledo kilku ognisk, przy których Indianie piekli mięso. Wreszcie mogłemzaspokoić głód. Ale zaraz potem uczułem wracającą falę ociężałości i snu.

Karol na pewno musiał być równie zmęczony, lecz stary nawyk traperskinie pozwolił mu kłaść się pod najbliższym drzewem. Widząc, iż zamierzam

tak właśnie postąpić, zapewnił mnie, iż najwygodniej będzie spocząć obok

własnych koni. Odprowadziliśmy więc trzy wierzchowce na sam skraj lasu i

tu rozsiodłali. Karol natychmiast otulił się pledem i podsunął siodło podgłowę. 

— Radzę wam postąpić tak samo — mruknął. — Nie wiadomo, co

nas czeka w nocy.

Odwrócił się plecami i — założę się — po minucie spał. Począłem

sobie mościć legowisko. Nareszcie odeśpię zaległości. Jednak nie dane mi

było tego dokonać. Colorado skończył czyścić konia, ale nie położył się.

Widziałem, jak krążył tu i tam, bez jakiegoś widocznego celu. Coś go

niepokoiło. Na koniec przystanął, rozejrzał się dokoła i zerkając na śpiącego

Karola, podszedł do mnie. 

—  Nie mogę spać, doktorze —  rzekł jakby usprawiedliwiającymtonem.

— Co pana gnębi? — zapytałem nieco sennie. — Indianie?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 242/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

242 

— Nie, nie w tym rzecz. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy inie mogę się ich pozbyć. Ot, wspomnienia przeszłości... Czuję, że muszę się

wygadać, doktorze, może odzyskam spokój. 

W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dziwny ton słów ani

na samą propozycję i odparłem machinalnie: 

— Dobrze, pogadamy, jak się wyśpię. 

Ziewnąłem rozciągając na murawie pled. Traper położył mi dłońna ramieniu.

— Później może nie starczyć czasu. 

Przetarłem dłonią oczy. 

— Co? Co pan powiedział, Colorado? Może z Karolem, jeśli to cośważnego... ale on już śpi — westchnąłem. 

— Nie trzeba budzić — zaprotestował. — Ja mam sprawę do pana,doktorze, ot, taką prywatną... Chodźmy gdzieś na boczek.  

Ujął mnie pod ramię i odprowadził poprzez gęstwinę krzewów ażna trawiasty wygon, gdzie rosło samotne drzewo. 

—  Siadajmy, doktorze. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a i my

nikomu.

Byłem zmęczony, ale zaniepokoił mnie wygląd Colorado. Twarzmiał poważną, a oczy spoglądały prawie surowo. Usiadłem na trawie,

plecami oparłem się o kostropaty pień. 

—  Czy pan wie, doktorze, kim ja jestem? —  zaczął dośćnieoczekiwanie.

Uśmiechnąłem się: 

— Znakomitym strzelcem i doświadczonym traperem. 

— Ach tak, ale to jeszcze nie wszystko, to prawie nic. Ale pan się

dowie.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 243/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

243 

Zupełnie mnie to zdezorientowało. Czego chciał ode mnieColorado?

— Dobrze — zgodziłem się ustępliwie — ale dlaczego...

—  Niech pan nie przerywa. Muszę to powiedzieć. Właśnie panu.Jest pan jedynym tutaj człowiekiem, który potrafi zrozumieć.  

— Przesada, Colorado.

—  Nie. Jest pan człowiekiem z dalekich miast wschodu, skąd i ja

pochodzę. 

— Domyślałem się tego. 

—  Lecz na pewno nie domyślił się pan, dlaczego i w jakim

charakterze w te strony przybyłem. Po co przyjechałem na Dziki Zachód, abył on wówczas na pewno dzikszy niż obecnie. Odległe to lata. 

Odetchnął głęboko. Jeszcze nigdy nie widziałem Colorado w takimnastroju.

— Ja tu, doktorze, przyjechałem jako.. prawnik.  

Stwierdzenie to stało się dla mnie czymś tak nieoczekiwanym, że

głośno krzyknąłem: — Co?!

—  Jako prawnik, z dyplomem uniwersyteckim w kieszeni — 

powtórzył. — Niech pan posłucha... 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 244/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

244 

X V I  

T a j e m n i c a s t a r e g o t r a p e r a  

Wyrzuciło go wnętrze zakurzonej karocy-dyliżansu, który dwarazy na dobę przebiegał ten ostatni odcinek przetartego szlaku. Dalej na

zachód nie istniało już nic poza dziką przyrodą, poza rozproszonymi

plemionami Indian, poza górami, które wznosiły swe posrebrzone śniegiemszczyty hen, daleko na horyzoncie. Wypchnęła go z wnętrza dusznegopojazdu niecierpliwość, która nie zezwoliła czekać, aż umilkną ostatnie

uderzenia końskich kopyt, a woźnica triumfalnie strzeli z bata za pomyślnieskończoną podróż. 

Wyskoczył, gdy tylko ujrzał pierwsze zabudowania, a dyliżans zgwałtownego pędu przeszedł w leniwy trucht. Szybciej nie sposób było tu

się posuwać, przeszkadzała wąskość uliczki i dziwna jej nieregularność.

Domki, szopy, budy i stragany stały tu zupełnie dowolnie: raz cofały się, razposuwały, tworząc nieoczekiwane placyki lub węziny, przez które z trudem

przecisnąć się mogła szeroka kolasa. Wyskoczył na jednym z takich

placyków przed piętrowym, nieforemnym domem.

Słońce zachodziło i deska wisząca nad wejściem do gospody “PodDzielnym Psem" przybrała czerwoną barwę. Popatrzał na napis, na brudne,

małe okienka, na ściany nieokreślonej barwy, szare jakieś i zgniłe, naśmiecie walające się przed obejściem, na cały ten obraz zaniedbania,chociaż żaden budynek nie mógł tu być stary. Ale widać czas upływał wtych stronach szybciej.

Pomyślał, że tej gospodzie pasowałaby raczej nazwa “Pod

Zdechłym Psem", lecz cóż było robić? Pchnął drzwi i wkroczył do środka.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 245/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

245 

Znalazł  się w długiej izbie, mrocznej, wypełnionej krwawym refleksemwieczornej zorzy błyskającej na szybach. Pod wpływem pierwszego

wrażenia aż się cofnął, lecz zaraz się zreflektował: nie zna przecież nikogo

w tym miasteczku, a inne gospody przedstawiają się na  pewno podobniealbo gorzej.

Podszedł do szynkwasu, który w

odległym kącie dziwnie złowieszczopołyskiwał metalowymi okuciami, podobnydo wielkiej barykady tarasującej przejście w

głąb domostwa. Spodziewał się, że ujrzy za

blachą obitą ladą oberżystę z obliczemzbrodniarza, co pasowałoby do tegoponurego wnętrza. Zapomniał więc języka wustach, gdy zagadnął go głos o brzmieniu

nieoczekiwanie delikatnym, o wysokiej

tonacji:

— Słucham pana... 

Spojrzał na młodą dziewczynę izająknął się: 

— Czy tu ktoś obsługuje?...

—  Właśnie ja. Zaraz przyniosąświatło — i odwróciwszy głowę powiedziała

głośno i wyraźnie: —  Francis! Przynieślampy. —  I znowu powtórzyła: Słucham

pana...

— Chcę wynająć pokój na kilka dni. Czy jest jaki wolny? 

— Tak, proszę pana... 

— Zastałem gospodarza?

— Nie, proszę pana. Ojciec wyszedł na chwilę. 

— Mam z panią załatwić? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 246/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

246 

— Tak, proszę pana. 

— Chciałbym obejrzeć pokój. 

— Tak, proszę pana. Chłopiec zaprowadzi.... 

“Tak, proszę pana. Nie, proszę pana..." — uśmiechnął się. 

— Pusto tu — zauważył. 

—  Tak —  potwierdziła —  Przeważnie schodzą się wieczorem, adzisiaj jest piątek. 

Nie zrozumiał, co ma wspólnego piątek z pustą salą, ale nie

zapytał, tylko stwierdził pół żartem, pół serio:  

— Nie jest pani rozmowna.

Nie odpowiedziała od razu, dopiero gdy zabłysły jak małe słońca

dwie metalowe lampy naftowe wniesione przez chłopca, rzekła:  

—  Zawieś, Francis —  a zwracając się do przybysza, z nutką

niecierpliwości w głosie: — Tu często lepiej mówić mniej, zwłaszcza kiedy

się stoi za ladą. —  I podnosząc ton o pół nuty wyżej: —  Pan myśli, że toprzyjemne?

Przerwała nagle i po sekundzie dodała już zupełniebeznamiętnym akcentem: — Francis, zaprowadź pana na górę, weź klucze z

tablicy, siódemkę. 

Po czym odwróciła się do półek zastawionych butelkami i szkłem.  

“Patrzcie ją! — pomyślał podróżny. — Jaka harda! Nawet na mnienie spojrzała." 

Jednakże mylił się. Nie zdając sobie z tego sprawy, zwracał nasiebie uwagę ubiorem. Nikt tak się tu nie odziewał. W czarny, miejski

garnitur, w kołnierzyk z krawatem, w kapelusz z małym, lekko

podwiniętym rondem. Walizeczka, którą trzymał w ręku, była na pewno

równie elegancka, co mało pakowna. Takich tu nikt nie używał. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 247/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

247 

Dziewczyna zza lady dobrze to wszystko zauważyła, ale wnioskizachowała dla siebie. W półdzikim kraju nieoględne słowo było równie

niebezpieczne, jak ukąszenie żmii. Więc już lepiej: “tak, proszę pana... nie,

proszę pana..." 

Podróżny nie bawił długo na piętrze. Zszedł do sali, zamówiłkolację i skończył ją wtedy, gdy przy oświetlonym już bufecie gromadzić się

poczęli stali i  przypadkowi bywalcy “Dzielnego Psa". Ludzie różnychzawodów i bez zawodu, rozmaitego pochodzenia, wieku, umiejętności.Przybysze ze wszystkich stron świata szukający szczęścia na ziemiach

dziewiczych. Pionierowie przyszłej cywilizacji tych obszarów, ale

jednocześnie —  jakże często! —  lenie, obiboki i zwykłe rzezimieszkiszukające łatwego chleba. 

To były czasy wielkich wędrówek, lata, w których przystępowano

do budowy pierwszej linii kolejowe] mającej połączyć wschód z zachodemwielkiego kontynentu15. To były lata, w których Oklahoma należała jeszczedo czerwonoskórych16, a odkryte świeżo bogactwa mineralne nowych ziem

w jednym tylko roku ściągnęły na Dziki Zachód prawie sto pięćdziesiąt

tysięcy ludzi do pracy w górnictwie. 

Jednakże przybysza nie interesowały tego wieczoru postaci coraz

gęściej tłoczące się przy szynkwasie. Prawdopodobnie był zmęczonycałodzienną podróżą. Skończywszy posiłek udał się do swego pokoju i

natychmiast zasnął. W jego wieku zasypia się natychmiast, a czarno ubrany

podróżny nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia kilka lat. 

Nazajutrz wstał wcześnie i opuścił gospodę. W tym samym

ciemnym ubraniu, ale bez walizeczki Przed wyjściem powiedział dogospodarza zastępującego córkę za kontuarem: 

— Nazywam się Lytton, Samuel Lytton. Mieszkam tu od wczoraj.

— Wiem. Gabriela mi mówiła. Czy o pana będzie kto pytał?  

15 Mowa o linii kolejowej “Union Pacific", której budowę rozpoczęto w 1863— 64 r.

16

 Mowa tu o roku 1864. Dziś Oklahoma jest drugim po Arizonie stanem z największą liczbą ludności indiańskiej.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 248/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

248 

— Bardzo wątpię — odparł żartobliwie. — Byłoby to wydarzenienieprawdopodobne.

Gospodarz odwzajemnił się uśmiechem: — Tu wszystko jest prawdopodobne. Pan pierwszy raz?

— Tak. Nie znam nikogo w tych stronach.

Uczynił krok w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymał się na

chwilę: 

— Gdzie mieszka szeryf?

Gospodarz, potężnej budowy blondyn o siwiejących włosach iczerwonym obliczu, przerwał ustawianie kufli na półce. 

— Ma pan jakieś kłopoty? — zagadnął poufnym tonem, ale zarazdodał: — Nie wtrącam się w cudze sprawy. Tu jest tylko jedna ulica. Pójdzie

pan na prawo, gdzie stacja dyliżansu. Jeszcze nikt tu nie zabłądził. 

Roześmiał się krótko i zabrał się do wycierania lady, mimo że nie

było na niej ani kropelki wilgoci, ani pyłku kurzu. 

Nieznajomy pożegnał go skinieniem głowy. W chwilę później

wędrował piaszczystą drogą-ulicą, po której z rzadka przemykał lekkimtruchtem samotny jeździec lub przechodzień brząkający wielkimiostrogami. Biuro szeryfa odnalazł przy niewielkim placu, na którym tkwiłateraz zakurzona buda dyliżansu, a czwórkę koni przy dźwięku łańcuchów,potupywaniu zwierząt i okrzykach woźniców zaprzęgano właśnie do

wehikułu. Grupka osób stała z boku, odziana w różnobarwne opończe.

Podróżni: trzech mężczyźni i dwie kobiety. Zauważył to jednymspojrzeniem i poszedł dalej. Niedaleko. Dyliżans stał przed szeroką,ocienioną spadzistym daszkiem werandą, a zaraz pod daszkiem wisiał

kolorowy szyld. Pod słowem “Colorado" namalowano falistą linią niebieski

poziomy pas, symbolizujący zapewne słynny kanion, przez który przepływarzeka o tej samej nazwie.

Obok wznosił się domek, węższy i niższy, z jednym oknem

zaopatrzonym w mocną kratę. Komu ta krata nie zdradziła tajemnicy

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 249/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

249 

wnętrza, tego informował ostatecznie napis umieszczony na wąskichdrzwiach osadzonych w ścianie o dwa kroki od okna: “Szeryf w Little Price". 

Uśmiechnął się. Ta nazwa bawiła go od pierwszej chwili, gdy o niejusłyszał17.

Zastukał do drzwi. Wesoły głos zawołał z wnętrza:  

— Wejść! 

Nacisnął klamkę, pchnął. Zawiasy nawet nie skrzypnęły. Ujrzał

pustą przestrzeń izby ograniczoną nagą ścianą. Aż zdziwił się, że tylemiejsca znajduje się we wnętrzu tak niewielkiego budynku. 

Po prawej stronie stały dwa biurka, jedno niedaleko drugiego,zagradzające drogę do następnych drzwi na głucho zawartych. Za jednym ztych biurek sterczało puste krzesło, za drugim siedział człowiek o twarzysuchej, pociągłej, krzaczastych brwiach, z kosmykiem czarnych włosów

spadającym na czoło i zarysowującą się na czubku głowy łysiną. 

— Czy można? — zapytał gość. 

Został zmierzony bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu: 

— Pan nietutejszy. Miejscowi nie mają takiego zwyczaju. 

— Jakiego? — zapytał nieco zdziwiony. 

— Nie pytają, czy można. Weź pan tamten stołek i siadaj. Nie lubięrozmawiać, gdy kto przede mną stoi. No więc, o co chodzi? 

—  Nazywam się Samuel Lytton. Do Little Price przybyłemwczoraj. Szukam pracy.

—  Tu nie kantor pośrednictwa, młodzieńcze —  oceniłnatychmiast jego wiek. —  Ale dam radę: trzy mile stąd są roboty ziemne

przy budowie kolei. Niech się Pan tam zwróci. Inżynier? —  zakończyłpytaniem swą informację. 

— Nie.

17

 dosłownie: mała cena. W potocznym znaczeniu można by użyć określenia „Taniocha”. [JW48] 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 250/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

250 

— Technik?

Przeczące potrząśnięcie głową. 

—  Hm, to na nic. Do roboty z łopatą chyba się pan nie nadaje.Proszę pokazać dłonie. Nigdy pan nie pracował fizycznie. Czego pan tuszuka? A może jakieś grzeszki na sumieniu? Radzę natychmiast wracać.Rolnik, górnik, inżynier, kupiec, traper... tylko tacy mają tu jakąś szansę i

przyszłość. Pan nie jest żadnym z nich. Moje stare oczy od razu tozauważyły. Wracaj, młodzieńcze, wracaj. Dyliżans, zdaje się, jeszcze nie

odjechał. 

Jakby na zaprzeczenie tych słów, gdzieś zza okna dobiegłprzytłumiony turkot kół. 

— Do licha! Właśnie odjechał. Ale jutro będzie drugi. 

— Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać. 

— Nie? Dlaczego? A może... Ma pan broń? 

— Nie.

— Umie pan strzelać? 

— Nigdy nie strzelałem: 

Szeryf wybuchnął gromkim śmiechem: 

— Przez sekundę podejrzewałem, że mam do czynienia z którymśz takich obiboków, co to nie sieją ani orzą... Ale nie. Przykro mi, że nie mogę

w niczym pomóc. Może w którejś z gospod? Słyszałem, że potrzebują do

obsługi... Co pan właściwie potrafi? 

— Jestem prawnikiem. Sk ończyłem uniwersytet harwardzki18.

— Ho, ho! Rzadko się tu trafia ktoś taki. Powiem, że raczej się nie

trafia. Wybralibyśmy pana na sędziego. Za jakie... dwa, trzy lata. W tej chwilipański zawód nikomu tu na nic się nie przyda. Ach, gdyby pan był chociaż

lekarzem! Ale prawnik...

18

 Słynny uniwersytet założony w 1636 r. w Bostonie. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 251/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

251 

— Nie przyszedłem tu bez celu, szeryfie, a do właściwego miejscapracy.

— Co pan ma na myśli? Tu pracować? U mnie?

—  Właśnie tak —  stwierdził z lekkim uśmiechem. —  Przecieższeryf... to prawo.

—  Pięknie powiedziane. Jednak w naszych specyficznych — 

przymrużył oko —  warunkach wystarczy znajomość kilku przepisów iumiejętność władania bronią. Tak, tak, młody człowieku. Resztę pozostaw

sędziemu. Jak się masz, Roger? 

Ostatnie słowa zostały skierowane do nieoczekiwanego gościa,którego wejścia Lytton nawet nie zauważył. 

— Co słychać? 

— Może przeszkadzam? 

—  Nigdy nie przeszkadzasz —  stwierdził szeryf. —  Patrz, to

kandydat na wiceszeryfa. Co ty na to? Przyjrzyj mu się.  

Lytton odwrócił głowę. Nieco z boku, oparty o puste biurko, stał

mężczyzna o tak charakterystycznej twarzy, że nie mógł od niej oczuoderwać. Profil, czoło, łuki brwi, zarys nosa i podbródka tworzyłyzaskakujący wizerunek. Tak musiał wyglądać Juliusz Cezar w

młodzieńczym wieku. Rzymianin w Little Price! 

Przybysz zauważył badawcze spojrzenie, ale nie zmieszał się ani

zadziwił. 

—  Przepraszam —  odezwał się Lytton. —  Pańska twarz

przypomina mi oblicza starożytnych posągów. 

A dostrzegłszy zdziwione spojrzenia obu, dodał: 

— Pan wygląda jak Juliusz Cezar... 

— Czy to jakiś prawnik? — mruknął szeryf marszcząc krzaczastebrwi.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 252/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

252 

— Nie znam żadnego Cezara — stwierdził nieznajomy. 

Lytton stłumił śmiech. 

— Ja go również nie znałem — odparł — ale czytałem o nim wiele.To był wielki wódz w dawnych czasach. 

—  Jeśli tak, bardzo pasuje do Rogera. On z pewnością kiedyś

będzie wodzem —  powiedział półżartem szeryf. —  Mógłby zrobić karierępracując ze mną, ale nie chce. 

—  Pomagam, jak mogę. Chyba pan nie zaprzeczy? Ktozdemaskował szulera w oberży Patricka? Albo zaprowadził do więzieniaCzarnego Billa?

— Nie zaprzeczam, ale to była twoja ochotnicza akcja. A ja ciąglemyślę o tobie jako o swoim zastępcy. 

— Nie, Pool, tego się nie doczekasz.

Lytton wreszcie dowiedział się nazwiska szeryfa. 

—  Futerka bardziej mi się opłacają —  mówił dalej Roger. —  Nie

znam się nic a nic na prawie. Masz zresztą kandydata.  

— Kandydat chce, ale ja go nie chcę. Wiesz, czym on jest? 

— Dla mnie wygląda w sam raz na zastępcę szeryfa — tu skłonił

się Lyttonowi. 

— Nie żartuj, Roger. On jest, nie zgadniesz: prawnikiem!  

—  Świetnie! Jakby z nieba spadł. Nie ma się nad czymzastanawiać. 

— Nie umie strzelać. 

— Tym lepiej.

Tu Lytton wtrącił się gwałtownie: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 253/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

253 

—  Czy pan wie, dlaczego tu przybyłem? Bo uważam, że trochęprawa i praworządności przydałoby się w codziennym życiu mieszkańców

Zachodu. Rozmowa z panem potwierdziła jeszcze ten pogląd. Wymiar

sprawiedliwości to wcale nie pewne oko i pewna ręka z palcem na cynglu. 

—  Brawo! —  wykrzyknął Roger. —  Wreszcie ktoś powiedziałprawdę. 

—  Uważam —  mówił dalej Lytton mile zaskoczonynieoczekiwanym poparciem —  że na tych ziemiach zbyt wiele jest

strzelaniny. W końcu czasami nie wiadomo, co różni szeryfa od... —  zaciąłsię. 

— Od zwykłego bandyty — wpadł mu w słowo Roger. 

Szeryf poczerwieniał. 

—  Czy to do mnie pite? Jak na kandydata na mego pomocnika

wysuwa pan zadziwiające argumenty. Tobie również się dziwię, Roger. No

— podniósł się z krzesła — skończmy rozmowę. 

—  Nie przesadzaj, Pool. Nasz gość przecież nie ciebie miał na

myśli. Ani ja. Jesteś najlepszym szeryfem, jakiego poznałem od lat. Właśniedlatego, że umiesz wysłuchiwać innych. Weź go. 

Było coś tak przekonywającego w głosie, iż Pool z powrotemosunął się na krzesło. 

— Obiecuję swoją pomoc — dodał Roger. — Jeśli się nie zgodzisz...umywam ręce od wszystkiego. 

— To się nazywa szantaż, jeśli się nie mylę. 

— Nie będziemy się spierać o nazwę. 

— Ale dlaczego ci tak zależy? 

— Nie znajdziesz nikogo lepszego. Nie znajdziesz w ogóle nikogo.

Brak tu amatorów na tak kiepską płacę i na tak odpowiedzialną robotę.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 254/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

254 

—  Zapomniałeś chyba, że nasi ludzie to nie baranki. Jak sobiewyobrażasz doprowadzenie do aresztu jakiegokolwiek awanturnika przez

nie uzbrojoną osobę? 

—  Uzbroisz go. Kto tam będzie  wiedział, że nie umie strzelać?

Zresztą zapoznam go z bronią. 

— I zginie w pierwszej bójce — upierał się szeryf. 

— Powiedziałem już, że nauczę go strzelać. 

— Dobrze, ustępuję. Będziesz go miał na sumieniu.  

Odsunął z hałasem szufladę, pogrzebał w jej wnętrzu, zatrzasnął icisnął na blat lśniącą, sześcioramienną gwiazdę. Brzękła metalicznie ipotoczyła się wprost w kierunku ręki Lyttona. 

—  Trzymaj pan aż do chwili —  tu spojrzał surowo —  w której

zażądam jej zwrotu. Co, jak sądzę, wkrótce nastąpi. Nazywam się  Pool,

Gerald Pool, a ten —  wskazał palcem —  to Roger Drake. Jemu pan

zawdzięcza nową posadę. Radzę podziękować, i to zaraz. Po paru dniach

odejdzie już panu ochota. Little Price to nie Waszyngton ani Boston. A

teraz... idźcie sobie obaj! Pokaż mu, Roger, miasto. To przecież twojasprawka. Jutro, panie Lytton, oczekuję tutaj. Rankiem. No, to na raziewszystko.

Wyszli zostawiając szeryfa w bardzo złym humorze. 

—  Dziękuję —  Lytton odezwał się pierwszy. —  Nie sądziłem, żenatrafię aż na takie trudności, gdyby nie pan..

—  Głupstwo. Pool zawsze marzył, żeby mieć “kogoś", a chętnychbrak.

— Szeryf darzy pana wielkim zaufaniem.

—  To prawda. Niezły z niego chłop. Ale robota kiepska i zapłata

kiepska. Nawet dziwię się panu. — Zniżył głos: — Co pana tu przygnało? 

Lytt on roześmiał się: 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 255/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

255 

— Nic na mnie nie ciąży. Nie mam ukrytych celów. Po prostu będętu miał szersze pole działania niż na wschodzie. Siedzenie w murach

kancelarii adwokackiej, papierkowa robota..: to mi nie wystarcza. Po trzech

latach doszedłem do wniosku, że powinienem mieć więcej do czynienia zludźmi niż z dokumentami. Słowem i czynem pomagać prawu, a nie...pisaniną. 

— Ach, tak...

Wydało się Lyttonowi, iż w głosie jego towarzysza zabrzmiał cieńrozczarowania.

— Pan jest sam?

— Jak palec. Drake kiwnął głową: 

— Chodźmy. Gdzie pan mieszka? 

— W gospodzie “Pod Dzielnym Psem". 

—  Dobrze wybrane. Na zewnątrz buda wygląda kiepsko, ale

karmią świetnie, a w pokojach czysto. Poznał pan Greiga? Solidny gość,

chociaż trochę mruk. Za to córeczka... oho! — przerwał i zerknął na Lyttona.— Widział ją pan? 

Ten fragment rozmowy odczuł Lytton —  sam nie wiedziałdlaczego — jako niemiły zgrzyt. Odpowiedział więc bez krzty wesołości:  

—  Z niej jeszcze większy mruk. —  Nie z każdym rozmawia.Przekonam ją do pana. 

I to przyrzeczenie nie spodobało się Lyttonowi, ale szybko o nimzapomniał. Roger Drake okazał się bowiem wspaniałym gawędziarzem oraz

kopalnią wiadomości o Little Price i dalszej okolicy. Dlatego przechadzka po

miasteczku —  mimo iż miało ono jedną tylko ulicę —  trwałanadspodziewanie długo. Z tej wędrówki zachował Lytton w swej głowie niebyle jaki mętlik: imion, nazwisk, przezwisk spotykanych ludzi, nazwsaloonów, składów towarowych i małych sklepików. Kiedy wreszcie

rozstali się “Pod Dzielnym Psem", Lytton z przyjemnością siadł na twardym,

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 256/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

256 

niewygodnym stołku, stwierdzając, iż trzyletnia praktyka w adwokackimbiurze odzwyczaiła go od chodzenia. 

Wędrówki, jakie odbywał podczas dni następnych —  już wtowarzystwie szeryfa i ze srebrną gwiazdą przypiętą na wysokości serca — 

były  mniej męczące fizycznie. Pozostawiały jednak po sobie dokuczliweślady jakiegoś zmęczenia psychicznego. Jego organizm źle znosił nadmiar

nieoczekiwanych wrażeń obcego dlań świata. Wprawiały one Lyttona wtrwający od świtu do zmroku stan nerwowego napięcia, przechodzącegowieczorami w apatię. Ledwie był w stanie cokolwiek przełknąć i walił się

bez czucia na łóżko w swym skromnym pokoiku na piętrze. Co rano

zastanawiał się, czy nie postąpił zbyt pochopnie? Czy nie powinien byłnajpierw zaaklimatyzować się w Little Price, jako skromny, nikomu nie

znany przybysz? Poznać stosunki i atmosferę. Przywyknąć do nowego stylużycia. 

Od drugiego dnia swego pobytu wyrósł na postać o nie byle jakimznaczeniu. Stał się przedmiotem obserwacji, dziesiątków rozmów z

nieznanymi ludźmi, setek podchwytliwych pytań i lekkich docinków. Mimo

że utrzymywanych w żartobliwo rubasznym tonie, przecieżnieprzyjemnych. Jego samopoczucie jeszcze się pogorszyło, gdy szeryf

począł go wyciągać na nocne wędrówki, wprowadzać do wnętrz saloonów,

gdzie przy słabym świetle naftowych lamp kłębił się tłum na pół pijanychgości, a opary dymu zmieszane z kwaśnym zapachem piwa i wódki ażwierciły w nosie. Na szczęście w tym pierwszym okresie szeryfoskiej służby

nie doszło do żadnej awantury, w której konieczna byłaby interwencjaprzedstawicieli prawa. Ale i bez tego Samuelowi Lyttonowi nie brakło

mocnych wrażeń. 

Po kilku takich nocnych wędrówkach stwierdził, iż szeryf nie

stroni od kieliszka. Ten fakt sprzyjał co prawda rozładowaniu niejednejscysji (szeryf “stawiał" obu powaśnionym stronom, po czym strony“stawiały" szeryfowi i rozchodziły się w rozczulającej, pijackiej zgodzie), ale

nie podobał się Lyttonowi, zwłaszcza iż Pool nie potrafił zachować umiaru. 

Drugie stwierdzenie dotyczyło osoby Rogera Drake. Roger lubił

grać w karty, i to o wysokie stawki. W trakcie nocnych wędrówek spotykali

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 257/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

257 

go często ,,przy stoliku", od którego trudno go było oderwać. Kiedy jednakkończył grę, stawał się znowu znakomitym kompanem i towarzyszył im w

dalszym obchodzie Little Price, podkreślając za każdym razem, iż czyni to

“ochotniczo" i z czystej sympatii dla obu przedstawicieli porządku. Zdarzałosię jednak, iż szeryf wychylał szklaneczkę za szklaneczką, a Roger Draketkwił — obojętny na wszystko — przy karcianym stole aż do szarego świtu.Wówczas Samuel Lytton odczuwał boleśnie swą samotność w tłumie

obcych twarzy. Jednakże cierpliwie znosił bezceremonialne poklepywanie

po plecach, mniej cierpliwie — zapraszanie na “kolejkę". Nie zawsze mógłodmówić. Nieco alkoholu przywracało mu wewnętrzną równowagę ipewność siebie, ale kiedy zanosiło się na dłuższe “kolejki" — wymykał się z

tłumu i wędrował ciemną i pustą ulicą, rozważając w myślach, jak powinienpostąpić na przykład w wypadku dostrzeżenia złodzieja włamującego siędo czyjegoś mieszkania albo na widok napadu z bronią w ręku? 

Rewolwer już miał. Wręczył mu go szeryf z nieco ironicznym

uśmieszkiem, a w kilka dni później Roger —  w podmiejskim lasku — 

udzielił mu pierwszej poglądowej lekcji strzelania. Tłumaczył, iż celne okot o jeszcze nie wszystko. Decyduje szybkość wyciągnięcia broni z futerału

wiszącego przy pasie. Lytton oświadczył, iż nie będzie używał takiego pasa,bo sam jego widok prowokuje do strzelaniny. Rewolwer równie dobrze

może spoczywać —  niewidoczny dla innych —  w wewnętrznej kieszenikurtki.

Nieco później wypadek pozornie drobny stał się dla młodego

prawnika początkiem powrotu wiary we własne siły. Podczas jednego znocnych spacerów, gdy Pool znajdował się już na granicy pijackiego

bezwładu, a Roger Drake zapomniał o świecie przy talii zatłuszczonychkart, Lytton zawędrował do saloonu “Pod Dzielnym Psem". Kiedy pchnąłdrzwi, owionął go dobrze znany zapach alkoholu i tytoniowego dymu. Stał

chwilę na progu, wsłuchany w gwar zmieszanych głosów, gdy nagle ponadte monotonne dźwięki wzbił się ochrypły wrzask. Słów nie mógł zrozumieć,

starczyło to, co zobaczył. Dwu tęgich brodaczy trzymało za ramionatrzeciego, który wyciągał ręce w kierunku butelek stojących na bufecie.Jakiś czwarty typ, z głową nakrytą dziwacznym szczątkiem kapelusza bez

ronda, gramolił się niezdarnie na blat bufetu —  w przeciwległym jego

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 258/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

258 

krańcu. Na koniec piąty, wpół leżąc na szynkwasie, trzymał Greiga za obieręce, nie pozwalając mu ruszyć się z miejsca. Lytton zdołał jeszcze

zauważyć, iż nikt z siedzących przy stołach nie zwracał uwagi na to, co się

działo przy bufecie. Gwar rozmów, przerywany głośnymi wybuchamiśmiechu, nie ucichł ani na chwilę, mimo iż jeden pijak wrzeszczał, a drugiwyrywał się współtowarzyszom bełkocąc coś podniesionym głosem. 

Lytton zatrzymał się na dwa kroki przed szynkwasem. W głowiemiał pustkę, nie mógł się zdobyć na żadną decyzję. Stał jak bezwolnymanekin, wydawało mu się, że bardzo długo. Nagle i niespodziewanie dla

siebie samego ogarnęła go fala gniewu. Na to, że przybył  do Little Price z

niedorzecznym pragnieniem wpojenia w tych dzikich ludzi poczuciaspołecznego ładu i szacunku dla prawa, na samo miasteczko, które wydałomu się teraz zbiorowiskiem jutrzejszych przestępców, wreszcie — na tych

zgromadzonych w sali, dla kt órych jedyną rozrywką było oszałamianie się

alkoholem.

—  Ja tu nie pasuję —  powiedział do siebie, a równocześnie

podszedł do szynkwasu. Jednym chwytem ręki ściągnął gramolącego się na

ladę osobnika, który runął na podłogę jak wór piachu. Teraz Lyttonposkoczył do drugiego, szamocącego się z gospodarzem. Szarpnął go za

rękaw, a gdy to nie poskutkowało, trzasnął pięścią w miejsce między uchem

a szczęką. Zaatakowany zamilkł, odwrócił się bokiem i wolno osunął nadeski.

Energia Lyttona na tym się wyczerpała.  

“Co będzie, to będzie" —  pomyślał ze wściekłą determinacją.

Schylił się, schwycił leżącego za kołnierz kurty i pociągnął po podłodzepoprzez niski próg, aż w mroczną przestrzeń nocy. 

Stał teraz na dworze, oddychając głośno i dziwiąc się, iż wszystkotak gładko poszło. Najbardziej jednak zdumiała go własna siła. Nigdy dotądnie miał okazji jej wypróbować. Dlatego to, czego dokonał przed chwilą,wydało mu się bajką? Natychmiast jednak zjawiła się refleksja: co dalej? 

Spodziewał się, iż za chwilę przez drzwi wypadnie gromada

towarzyszy pijaka, a im nie da już rady.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 259/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

259 

—  Do diabła z Little Price —  powiedział półgłosem. —  Jutro

wyjeżdżam, jeżeli będę... żył. 

Ujrzał w ciemności błysk światła. Drzwi otworzono, ale zamiastrozjuszonego tłumu ujrzał chłopca i usłyszał jego głos pełen niekłamanego

zachwytu:

— Ale im pan dogodził, szeryfie!  

— To ty, Francis? Nie jestem szeryfem.

— Ale prawie...

— Co się tam dzieje? 

— Ano nic. Gospodarz mnie przysłał do pana.  

— Francis, przynieś wiadro wody, ten gość chyba zemdlał. 

Chłopak zniknął w mroku, ale nie na długo. Ciekawość przygnałago bardzo szybko. Lytton złapał za kubeł, chlusnął raz i drugi.Poskutkowało. Leżący dźwignął się ciężko, siadł i trwał w takiej pozycji

przez dobrą minutę. Wreszcie stanął, spojrzał na Lyttona. Samuel oczekiwałwybuchu wściekłości. Pomylił się. 

— Brrr — odezwał się pijak — ma pan twardą rękę, szeryfie. Topan mnie tak oblał? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — Nazywam się

Carter. Jestem kowalem. Gdyby pan chciał kiedy podkuć konia albonaprawić wóz, proszę do mnie. Kapinkę za dużo dziś wypiłem. 

Uścisnął oniemiałemu ze zdziwienia rękę i poczłapał w ciemność.

Nazajutrz rano Roger Drake powiedział: 

— Wyrabiasz się, Lytton. Będą z ciebie ludzie. 

A szeryf niewyspany i z bolącą głową:  

— Słyszałem o wszystkim. Nie chcę cię chwalić, mój chłopcze, alena twoim miejscu nie postąpiłbym inaczej. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 260/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

260 

Tak więc jedna noc stała się punktem zwrotnym wmałomiasteczkowym życiu Lyttona. Zmienił się jego stosunek do otoczenia,

zmienił się stosunek otoczenia do niego. Już go nie   obserwowano, ale

witano! Co zresztą na początku napełniło goryczą serce Lyttona. Jednouderzenie pięścią sprawiło to, czego nie zdołał osiągnąć głosząc szacunekdla prawa: dało mu autorytet. Gorycz rozpłynęła się jednak w uczuciusamozadowolenia, a myśl o wyjeździe została ostatecznie zapomniana. 

Przez następne kilka dni nie wydarzyło się w Little Price nicgodnego uwagi, ale wiedza Lyttona wzbogaciła się o dwie nowe informacje.  

Pierwsza —  że w odległości

trzech mil od miasteczka buduje sięodcinek linii kolejowej. Poinformowałgo o tym Pool.

—  To nieustanna przyczyna

moich kłopotów — stwierdził. 

— Napady Indian? — wyraziłprzypuszczenie prawnik.

—  Gdzie tam! Sami Indianie

świetnie bronią robotników przedinnymi... Indianami19. Ale kto nas

obroni przed białymi?

—  Nie rozumiem — 

stwierdził skromnie Lytton. 

—  Roger panu nie wspomniał? Widzi pan, tam jest zatrudnionybardzo, jakby to powiedzieć... rozmaity element. Nawet z pańskiego punktuwidzenia.

— Co to znaczy, szeryfie?

19 Autentyczne. Plemię Pawanczów (zwane również Pini) podczas budowy linii kolejowej “Union Pacific" broniło

zatrudnionych robotników przed napadami innych plemion czerwonoskórych. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 261/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

261 

—  No, z prawnego punktu widzenia. Przedsiębiorstwo przecieżnie sprawdza przeszłości swych ludzi. Podejrzewam, że sporo wśród nich

najzwyklejszych zbójów poszukiwanych przez policję wschodnich stanów. 

— Skąd takie przypuszczenie? 

—  Widzi pan, od roku trafiają się w okolicy napady na karetkipocztowe. A tak się składa, iż od roku mamy za sąsiadów budowniczych

kolei.

— A przedtem nie zdarzały się napady? 

—  Owszem, ale nigdy w pobliżu Little Price. Dlatego tak sobie

powiązałem jedno z drugim. Co na to pańska prawnicza wiedza? 

—  Może to tylko zbieg okoliczności, a może trafił pan w sedno

rzeczy, szeryfie. Czy były próby pochwycenia napastników? 

— Nie z mojej strony. Ja tu od trzech lat jestem sam.

— A Drake? To dzielny człowiek. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 262/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

262 

—  Na pewno. Najdzielniejszy z całego miasteczka, tylko że nigdynie chciał mi towarzyszyć. Przepraszam, czy pan jeździ konno? 

Lytton z pewnym zakłopotaniem oświadczył, iż nigdy jeszcze niemiał okazji. 

— Masz tobie — jęknął Pool. — Tego tylko brakowało. Gdzieś siępan uchował? Ach, prawda, w Bostonie. Ale tak dłużej być nie może. Daję

panu dwa miesiące na naukę jazdy albo się rozstaniemy. 

— Nie mam konia — zauważył skromnie prawnik. 

—  Zwróć się pan do Rogera. On wszystkim handluje i ma

szczęśliwą rękę. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 263/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

263 

X V I I  

T a j e m n i c y c i ą g d a l s z y   

Lytton ciągle nie mógł zrozumieć, co stanowi źródło dochodów

Rogera Drake. On sam —  zapytany —  oświadczył, iż jest łowcą skórek, żepolowania na skunksy, szare lisy oraz zastawianie wnyków na bobry iszczury piżmowe pozwala mu nie tylko dostatnio żyć, ale nawet sporo

odkładać. 

Wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę, bo chociaż nie

wyglądał na rozrzutnego, potrafił w przystępie dobrego humoru postawić

kolejkę przypadkowym gościom obecnym w saloonie. 

Szeryf Pool zagadnięty w tej sprawie stwierdził, iż Roger jest nietylko świetnym myśliwym, ale równie dobrym handlarzem koni, na którychzna się jak nikt inny w całej okolicy. Lytton za radą szeryfa zwrócił się więc

do Rogera. I nie zawiódł się. Drake, po kolejnym wyjeździe i powrocie,sprezentował prawnikowi konika zgrabnego, siwej maści, z kompletną

uprzężą. Nie najnowszą, ale w bardzo dobrym jeszcze stanie. 

— Masz — powiedział. — To twój rumak. Naucz się dbać o niego. 

Lytton zakłopotał się. Dobry koń był tutaj w cenie, a sakiewkaprawnika — mimo oszczędnego życia — nie wyglądała zbyt okazale.

Uspokoił go, a jednocześnie... zaniepokoił sam Roger.  

—  Wypożyczam tego konia —  oświadczył. —  Na moje własne

ryzyko. Jak się spodoba, pogadamy o sprzedaży. 

— Ależ... — zaprotestował Lytton. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 264/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

264 

— Nie mówmy o tym więcej. 

Że sprawa rozegrała się tuż przed gospodą Greiga, weszli do

wnętrza i za pomyślny nabytek wypili po szklaneczce whisky. Od tej chwilipoczęli sobie mówić po imieniu. 

Następnym odkryciem, jakiego dokonał prawnik, byłostwierdzenie, iż Gabriela nie ogranicza się już do lakonicznych, urywanych

odpowiedzi. Zaczęła rozmawiać. Uznał to za swój osobisty sukces, napewno związany z objęciem stanowiska zastępcy szeryfa. Dziewczyna

podobała mu się coraz bardziej. Opowiedziała mu o śmierci swej matki,która zmarła po trudach dalekiej drogi na zachód, i kłopotach związanych z

osiedleniem się w Little Price. Od niej dowiedział się o przygarnięciusieroty, Francisa Dawsona. Jego rodzice zginęli podczas potwornej rzezi,której ofiarą padło stu czterdziestu osadników zdążających przez Utah nazachodnie wybrzeże. Ocalało wówczas tylko siedemnaścioro dzieci.Napastnikami byli Indianie i sprzymierzeni z nimi biali — Mormoni20.

— Nie dalibyśmy rady, gdyby nie jego pomoc! Cóż to za człowiek! 

Lytton uśmiechnął się słysząc ten okrzyk entuzjazmu. 

— O kim właściwie pani mówi, Gabrielo? 

—  Ach, przepraszam. Przecież i pan mu to zawdzięcza — 

wskazała palcem na gwiazdę. 

— Więc to Pool wam pomógł? 

Potrząsnęła głową: 

— Myślałam o Rogerze. 

20  Wydarzenie autentyczne z 1857 r. Mormoni razem z Indianami napadali na białych osadników. Nazwa

„mormoni” jest nazwą potoczną pochodząca od proroka Mormona. Ogłoszona przez niego Księga jest przeznich uznawana za Słowo Boże. W rzeczywistości mormoni są Kościołem (a nie sektą) Jezusa Chrystusa Świętychw Dniach Ostatnich założonym przez Josepha Smitha w 1830 roku. W wyniku konfliktów społecznych, mormoniwyemigrowali ze wschodnich terenów USA i osiedlili się w stanie Utah nad Słonym Jeziorem, gdzie w 1847 roku

założyli miasto Salt Lake City (obecna stolica stanu). W 1850 roku Rząd Federalny przyznał im to terytorium,które funkcjonowało do 1910 roku na prawach oddzielnego państwa. Kościół jest obecny w wielu krajachświata, także w Polsce. W czasach, w których toczy się powieść, prorokiem, a później prezydentem mormonów

był John Taylor. [JW48]

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 265/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

265 

Lytton nagle spoważniał: 

—  To on pani powiedział, że ta gwiazda... —  urwał w połowie 

zdania.

Jeśli Roger Drake był nawet samochwałem, nie wypadało mu tegowytykać publicznie. 

— Nie — odparła dziewczyna — on tego nie powiedział, ale ja takzrozumiałam. To przecież prawda? 

— Oczywiście — mruknął. 

—  Roger jest wspaniały —  stwierdziła półgłosem. —  Chociażojciec go nie lubi... Lytton stracił ochotę do dalszej rozmowy, natomiastpoczuł sympatię do właściciela gospody. 

Po paru dniach zapomniał o tym wszystkim. Inne wydarzenia

zajęły jego uwagę. 

Pewnego pochmurnego ranka Pool powitał go równie chmurnym

obliczem.

—  Pan nic jeszcze nie wie, a mnie głowa pęka, Lytton. Może od

wczorajszej whisky, a może od dzisiejszej wiadomości. Myślę, że od jednegoi od drugiego.

— Co się stało, szeryfie? 

—  Napad. Napad na dyliżans. Pierwszy od chwili pańskiego tu

przybycia. A taki byłem przekonany, że pan mi szczęście przyniósł. Diabła

tam! Znowu się zaczęło! 

Z dalszych wyrzekań szeryfa wynikało, iż napadu dokonano oświcie, dziesięć mil na wschód od Little Price, w lesie, przez który przebiegadroga. Podróżnych ogołocono doszczętnie z pieniędzy. Poza tym nikomu z

pasażerów nic się nie stało. 

— Ilu było napastników? — rzeczowo zapytał Lytton. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 266/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

266 

—  Trzech albo czterech. Zresztą może... więcej? Każdy zeświadków mówi co innego. Wszyscy byli śpiący albo na pół śpiący. A st rach

ma wielkie oczy, rozumie pan. Ot, po prostu zatrzymano pojazd, kazano

wysiąść i pod groźbą rewolwerów dokonano rewizji kieszeni i torebek.Bagaży nie ruszali. Pewnie im się bardzo spieszyło.  

— A co na to obsługa? Woźnica i jego pomocnik? Nie mieli broni?

—  Mieli, gałgany. Zawsze mają. Głęboko schowaną, żeby im niezabrano!

— Co?! Pan chyba kpi, szeryfie?

— To bandyci kpią sobie z nas. Znajdź pan taką obsługę dyliżansu,która w obronie podróżnych użyje broni! Myślę, że sami pasażerowieprotestowaliby w takim wypadku. Lepiej stracić trochę grosza niż życie.

Karetki nie są zbudowane z pancernych blach, a przy takiej strzelaninie...Rozumie pan?

—  Doskonale. Tylko, że w ten sposób nie zapobiegnie sięrabunkom.

—  I to pan tak twierdzi! —  wykrzyknął Pool. —  Jeszcze nie tak

dawno słyszałem, że umiejętność strzelania nie jest potrzebna szeryfowi,czy coś w tym rodzaju... 

—  Coś w tym rodzaju mówiłem —  potwierdził Lytton. —  Ale tu

chodzi nie o szeryfa, ale o eskortę dyliżansu. Czemu jej pan do tej pory nie

zażądał?

—  A to świetnie! Czy ja jestem właścicielem przedsiębiorstwautrzymującego komunikację w tych przeklętych stronach? To przecież on,czy oni, powinien zwrócić się do władz z takiej sprawie. A poza tym niby od

kogo to miałem żądać eskorty?  

— Od wojska.

—  Człowieku, najbliższy fort leży osiemdziesiąt mil stąd.

Komendant nie ma zamiaru wypożyczać żołnierzy, a tylko to miałoby jakiś

sens.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 267/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

267 

— Więc co pan zamierza, szeryfie? 

— Nic, zupełnie nic. Ścigać bandytów nie mam z kim... 

— Rozumiem — Lyttona ogarnął gniew. — Całe to biadolenie nieprowadzi do niczego. Co z pana za szeryf? Chyba się zwrócę w tej sprawiedo Rogera.

— Ba, to samo chciałem uczynić. Drake wyjechał po swoje futerka.Trzeba czekać. 

Lytton zdołał już przywyknąć do zwyczajów szeryfa. Ale jegospokój  w tej sprawie wydał mu się równoznaczny z tchórzostwem. Nic

jednak nie powiedział. Kiedy w parę dni później żalił się z tego powoduprzed Rogerem Drake, zawiódł się srodze. 

—  Ciągle jeszcze nie możesz, Samuelu, zrozumieć sytuacji Poola.Wierz mi, a znam go dość dobrze, że uczyni wszystko, aby utrzymać spokój

w Little Price. Mieszka tu sporo rozsądnych ludzi, na których może liczyć, i

dlatego mało awantur, a od lat żadnych zbrodni. Pool potrafi się dogadać zkażdym. Ale zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, gdy chodzi o napady

poza miastem. Chętnych do ścigania bandy nie znajdziesz. Pool wpojedynkę nie wskóra nic. Z tobą... wybacz, również nic! Jak zresztąwyobrażasz sobie schwytanie napastników? Będziecie ich szukać na tych

pustkowiach? A może zamieszkacie na stałe w dyliżansie w oczekiwaniu nakolejny napad?

— Więc cóż radzisz? Liczyłem na ciebie. 

— I nie zawiedziesz się. Krążę dość często po okolicy, może trafię

na jakiś ślad, wskazówkę. Wówczas obmyślimy plan działania, ale teraz dajsobie z tym spokój. Ostatecznie ci napastnicy nie uczynili nikomu krzywdy,

a że przetrząśnięto nieco mieszków... —  klepnął Lyttona po plecach. — 

Chodź, Samuelu, na piwo. 

Lytton nie mógł pogodzić się z taką niefrasobliwością, ale nie

protestował. Nie umiał znaleźć argumentów, by przekonać Rogera. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 268/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

268 

W tydzień później trafiła się jedna z “piekielnych sobót", jak jąPool nazwał. Zwaliło się tego dnia do Little Price ze stu robotników

kolejowych. Ponieważ od poniedziałku przechodzili na dalszy odcinek

budowy, dobre dziesięć mil od miasteczka, postanowili na pożegnanieodpowiednio się zabawić. Pool stanął tym razem na wysokości zadania. Aprzecież były i rewolwerowe salwy, bez skutku —  na szczęście, i bójki, iniesamowite wrzaski, które postawiły w środku nocy całe Little Price na

nogi. Że jednak nie doszło do zdemolowania wszystkich saloonów przez

pijaną bandę, do walki na noże i podpalenia całego miasteczka —  była tozasługa szeryfa wspieranego silnie (niekiedy w dosłownym znaczeniu!)przez Rogera Drake i Lyttona. Cała trójka napracowała się niemało,

korzystając zresztą z pomocy co stateczniejszych obywateli miasta. Nadranem szeryfoski areszt był pełen. Skoro aresztanci wytrzeźwieli, Pool

wypuścił ich uważając, iż nie ma potrzeby zawracać głowy sędziemu, i totym bardziej, że mieszkał aż w Ogden, szmat drogi. 

Samuel Lytton jeszcze raz się przekonał, że bez wielkiego wysiłkupotrafi zwalić z nóg najtęższego siłacza. Ten fakt nie sprawił mu jednakspecjalnej przyjemności. Począł marzyć o stanowisku sędziego jako o

funkcji bliższej jego  umiejętnościom prawniczym niż zastępstwo szeryfa.Jednakże nie wspominał o tym nikomu.  

Następne tygodnie minęły bez jakichkolwiek incydentów. Lyttondoszedł do wniosku, że obraz tak zwanego Dzikiego Zachodu został przezmieszkańców wschodnich stanów namalowany zbyt jaskrawymi barwami

albo że Little Price stanowiło wyjątkową oazę spokoju. Rozmawiał na tentemat z Greigiem. Gospodarz nie zgadzał się jednak z takim poglądem,

powołując się na przykład tragicznej śmierci rodziców Dawsona. Samchłopak nie chciał  mówić na ten temat. Wiadomo było tylko, że do LittlePrice przywiózł go Roger Drake, który przypadkowo znalazł się wówczas w

pobliżu miejsca rzezi. 

— Z tego wynika, że Roger Drake to prawdziwy anioł opatrzności

— zauważył żartobliwie prawnik. 

Słuchały go trzy osoby, ale tylko Gabriela Greig wybuchnęła

szczerym śmiechem. Lytton bardzo lubił, jak się śmiała. Ale tym razem

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 269/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

269 

zwrócił uwagę na lekkie skrzywienie twarzy starego oberżysty i na ponurespojrzenie niebieskich oczu Francisa Dawsona.

“Coś w tym jest — pomyślał później. — Ale co?" I z kolei sam sięzasępił. Jeśli Greig nie lubił Rogera, to może dlatego, że zbyt go lubi

Gabriela? Ale Francis Dawson? Zazdrosny o młodą gosposię? 

Postanowił zbadać tę sprawę. Pewnego niedzielnego ranka, gdy

gospoda “Pod Dzielnym Psem" świeciła pustką, pod pozorem czyszczeniakonia wyciągnął chłopaka do stajni. Gdy skrobali zgrzebłami siwka, Lytton

zagadnął: — Umiesz jeździć konno? 

— Trochę. 

— A ja prawie wcale.

— Nauczy się pan szybko. 

— Skąd taka pewność? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 270/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

270 

— Znam się na ludziach — stwierdził z powagą chłopak. 

Lytton uśmiechnął się: 

— No, proszę. Nie przypuszczałem..: 

— Bo wie pan, ludzie od razu rodzą się do czegoś.  

— Jak to rozumiesz?

—  Różnie się zdarza. Jeden będzie się uczył pływać przez całeżycie i pozostanie kiepskim pływakiem. Drugi skoczy raz do wody i lepiej

się rusza od ryby. Jak pan pierwszy raz wlazł na siodło, od razu wiedziałem,

że się pan do konia urodził. I do takiego pięknego konia.  

— To już zasługa Rogera Drake — odparł Lytton, i dodał: — Ten

człowiek da się lubić... 

Nie otrzymał odpowiedzi. Szczotkowali dalej wierzchowca w

milczeniu, aż do chwili, w której prawnik uznał, iż sierść zwierzęciabłyszczy wystarczająco. Odłożył zgrzebło. 

— Słuchaj, Francis — zapytał — dlaczego ty go nie lubisz?

— Pan jest jego przyjacielem.

— Prawda, ale daję ci słowo, iż nie powtórzę nic nikomu z tego, comi powiesz.

Chłopak zamyślił się, spojrzał raz i drugi na Lyttona, wreszciemruknął: 

— Gospodarz tak samo go nie lubi.

— Zauważyłem to. Ale nie o Greiga mi chodzi. 

— Nie powie pan nikomu?

— Przyrzekam.

Zauważył, iż Francis odetchnął głęboko. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 271/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

271 

—  To dobrze —  odparł. —  Od dawna chciałem o tym komuśpowiedzieć. Myślę, że pan się bardzo zdziwi. Ale powiem. Ja podejrzewam

— obejrzał się dokoła i zniżył głos do szeptu: —  że on mnie uratował, ale

przedtem brał udział w tamtej rzezi... 

— Co? To niedobry żart, mój chłopcze. 

—  Nie żartuję. Ile razy pomyślę o tamtym dniu, tyle razy widzę

twarz Rogera wśród białych myśliwych, którzy zabili moich rodziców. 

—  Oszalałeś, Francis! Zastanów się. Po cóż morderca ratowałby

przypuszczalnego świadka zbrodni? 

—  To dziwny człowiek, proszę pana. Może mu nagle sercezmiękło? 

—  Byłeś wtedy małym chłopcem, nie możesz przecież dokładniepamiętać. 

— Ach, żebym to ja miał pewność! 

— To co wówczas? 

— Poszedłbym do szeryfa.

— I sądzisz, że szeryf uwierzyłby? Nikomu tego nie powtórzę, aletwoja opowieść jakoś nie pasuje do Rogera.  

Na tym rozmowa została zakończona. Wieczorem jednak, gdyLytton sobie o niej przypomniał, opadły go wątpliwości. 

— A gdyby to było prawdą? — powiedział sam do siebie. — Nie,

nie. Cóż za idiotyczny pomysł? 

Ale “idiotyczny pomysł" zasiał w jego umyśle ziarno podejrzenia.Czy Greig mógł coś wiedzieć o tej sprawie? Pewnego dnia zagadnął

gospodarza o minione dzieje Dawsona, ale nie dowiedział się n ic nowego. A

Roger Drake? Tak, przywiózł chłopca na pół żywego z przerażenia. Tak,chłopiec tu pozostał, Gabriela się nim opiekowała. To porządny chłopak. Nie

lubi Rogera Drake? Nie wiem, to jego sprawa.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 272/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

272 

Znacznie rozmowniejsza od ojca okazała się jego córka, ale o

Rogerze mówiła wciąż z nieukrywanym zachwytem. 

Szeryfa Lytton już nie nagabywał w tej sprawie. Minęło kilkamonotonnych tygodni, podczas których jedyną rozrywkę stanowiła nauka

konnej jazdy. Francis nie mylił się. Pod bacznym okiem Rogera młodyprawnik czynił zdumiewające postępy. Potem wydarzyła się kłopotliwa dla

szeryfa historia schwytania na gorącym uczynku pewnego Metysa, któryuznał, iż jednorazowa, ale większa kradzież pozwoli mu zrezygnować zpracy przy budowie linii kolejowej. Przywędrował  do Little Price

wieczorem, a w cztery godziny później został schwytany przez właściciela

sklepu w chwili, gdy dobierał się przy pomocy noża i kawałka żelaza doszuflady, w której spoczywał całodzienny utarg. NajprawdopodobniejMetys dopiąłby swego, gdyby nie przekorny los, który kazał handlowcowiprzegrać w karty wszystkie posiadane przy sobie pieniądze. Kupiec

postanowił odegrać się. Opuścił lokal udając się najkrótszą drogą do sklepu.

Trafił na odpowiedni moment i zaskoczonego złodzieja —  łagodnego jakbaranek — doprowadził wprost do szeryfa. Tak oto, ku zmartwieniu Poola,w pustym zazwyczaj areszcie znalazł się uciążliwy lokator, którego należało

pilnować i karmić. Wynikiem tej sytuacji była rozmowa szeryfa z Lyttonem.  

— Musisz pan jechać do Ogden i sprowadzić sędziego. Niech skaże

tego draba i czym prędzej go zabierze. 

— Do Ogden? Nigdy tam nie byłem. Czy nie mógłby Roger... 

— Nic z tego. Znowu wyjechał. 

— Obawiam się, iż moja umiejętność jazdy konnej... 

— A kto każe wędrować konno? Dyliżans dowiezie pana prosto do

celu.

I oto rankiem następnego dnia Lytton wyruszył w drogęulokowany w ciemnej głębi obszernego, ale mało wygodnego pudła, razemz kilkoma innymi pasażerami. Do Ogden dotarł wieczorem. Sędzia przyjął

nieoczekiwanego gościa radośnie i zatrzymał  na noc. Dogadali się bardzoszybko, a wzmianka o harwardzkim uniwersytecie wywołała u gospodarza

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 273/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

273 

wybuch entuzjazmu. Okazało się, iż sędzia również kończył bostońskąuczelnię, tylko parę lat wcześniej. Takie spotkanie dwu posiadaczy

dyplomów jednego z najstarszych uniwersytetów Ameryki wśród na pół

cywilizowanej ludności Zachodu uznane zostało za nadzwyczajnezrządzenie losu, godne specjalnego uczczenia. Lyttona przedstawiono panidomu, sprezentowano mu troje dzieci. Po sutym posiłku, gdy resztadomowników udała się na spoczynek, młody prawnik i sędzia spędzili

dobre pół nocy w gabinecie gospodarza, gawędząc o znajomych

profesorach i popijając co mocniejsze trunki. Skutek był taki, iż kiedyrankiem Lytton wraz z sędzią wpakowali się do wnętrza dyliżansu, mło dy

prawnik natychmiast zasnął. 

Nie wyrwał go z drzemki ani tętent kopyt, ani turkot kół, anipodskakiwanie pojazdu na wybojach nierównej drogi. Przebudziła godopiero cisza i bezruch. Wewnątrz dyliżansu pozostał tylko sędzia. Reszta

pasażerów stała na drodze rozmawiając z woźnicą, który majstrował coś,

pochylony nad tylnym kołem pojazdu. Wszystko to zauważył Lyttonpoprzez otwarte drzwiczki.

— Może pan spać spokojnie dalej — powiedział sędzia. — Mamy

mnóstwo czasu. 

— Co się stało? 

—  Koło. Pękła obręcz na jakimś kamieniu tej piekielnej drogi.

Pomocnik woźnicy pojechał po kowala, a pasażerowie złoszczą się. Chcepan się przejść? 

Wysiedli tuż przy grupie podróżnych, którzy zamilkli na ich

widok, ale mieli bardzo ponure miny. Perspektywa długiego czekania napustkowiu nie mogła nikogo radować. Krajobraz również nie nastrajał

wesoło: jałowy, prawie płaski step, ograniczony na zachodzie pasmem gór,zamknięty na północy czarną ścianą ledwie widocznego lasu. 

—  Tam —  palec sędziego powędrował ku północy —  przecinają

się drogi, tuż przed lasem. Dwie godziny jazdy stąd. Na rozstaju wznosi się

karczma. Tam właśnie mieszka kowal. A więc, moi panowie —  zwrócił się

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 274/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

274 

teraz do wszystkich — nie ma powodu do rozpaczy. Za cztery, najdalej pięćgodzin znajdziemy się znów w drodze do Little Price.

— Straszne opóźnienie — zauważył jeden ze słuchaczy. —  Czy będzie pan w Little Price wieczorem, czy nocą, na jedno

wychodzi —  zauważył Lytton. —  Trzeba nocować w miasteczku, w dalsząpodróż dyliżans wyrusza dopiero rankiem. 

— I słusznie — dodał sędzia. 

— Drogi w tym kraju nie są bezpieczne. 

—  Drogi, jak drogi —  odezwał się woźnica —  jeszcze by uszły.Gorsi są ludzie. Zdarzają się napady.  

— Był pan świadkiem? — zainteresował się Lytton. 

— Nie, ale opowiadali koledzy.

— I cóż mówili? 

—  Zawsze to samo. Dwu albo trzech konnych. Z zakrytymi

twarzami. Zatrzymują wóz albo wczesnym rankiem, albo późnymwieczorem. Nigdy w innej porze.

— Widać w tym kraju bandyci zastępują zegarki — wtrącił jeden zpodróżnych. 

Roześmieli się. 

—  Od razu poznać, że pan nie z tych stron —  odparł urażony

woźnica. —  Drogi są tu puste, ale najbardziej puste o świcie i w nocy.Wówczas nikt im nie może przeszkodzić. Oni wiedzą, co robią.  

Podróżni popatrzyli jeden na drugiego i jakoś odeszła im ochotado śmiechu. Sędzia ujął Lyttona pod ramię i odprowadził kilkadziesiąt

kroków w bok. 

— Napady, szeryfie, to prawdziwa plaga tych stron — powiedział

ściszając głos. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 275/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

275 

—  Na pewno —  przytaknął prawnik —  ale sądząc z reakcjimieszkańców przydarzać się muszą raczej rzadko. 

—  W ciągu dwu lat   mej sędziowskiej kadencji słyszałem odwunastu czy trzynastu. Nie przypuszczam, aby to były wszystkie. Mniej

odważni boją się wnosić skargę. No i oczywiście, mniej poszkodowani. Aleprzed rokiem, coś pod jesień, dokonano napadu na karetkę wiozącą

pieniądze na wypłatę robotnikom zatrudnionym przy budowie liniikolejowej. Nie ma pan pojęcia, jakiej to narobiło wrzawy. 

— Z jakim skutkiem?

— Z dobrym. Sprowadzono wojsko, zgłosili się nawet ochotnicy. 

— Nawet?

—  Spokojni farmerzy nie lubią ryzyka, a drapichrust y nie

występują w obronie prawa. Ale wówczas znalazło się kilku śmiałych. Jak

stwierdzili podróżni, napastników było pięciu. Trzech schwytaliśmy

następnego dnia. 

— To znaczy, że brał pan w tym udział. 

— Właśnie tak. Był tam i pański szef. 

— Pool? — zdziwił się Lytton. 

—  Oczywiście. Szeryf jest co prawda ostrożny, ale wcale nietchórz. Mam dla niego sporo uznania. Little Price stało się jednym znajspokojniejszych miasteczek, jakie znam w tych stronach. Czy to nie

świadczy dobrze o szeryfie? 

—  Tak, tak —  pospieszył zapewnić Lytton, chociaż niezupełnie

zgadzał się z taką oceną. 

—  Pool był nam wielką pomocą w schwytaniu tej trójki. Ich

szczęście, że nie mieli na sumieniu żadnej ofiary.  

— Pieniądze się znalazły? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 276/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

276 

—  Niestety! Schwytani twierdzili, że całą zrabowaną sumę mieliprzy sobie ich dwaj towarzysze. Zresztą i ich odnaleźliśmy. W kilka dni

później. Zabitych. 

— Co?!

— Ano tak, byli martwi jak kamienie.

— Kto ich zabił? 

—  Nie wiem, nikt nie wie. Przypuszczano, iż pozabijali się

wzajemnie podczas kłótni o łup. Mówiąc szczerze, nigdy w to nieuwierzyłem. Gdzież bowiem znikły pieniądze? Podejrzewam, że do sprawy

wmieszał się ktoś trzeci i uprzedził nas. Chciałbym kiedyś spotkać się oko woko z tym człowiekiem i zapytać, co począł z łupem. 

— Dużo tego było? 

—  Ponad osiem tysięcy dolarów. Wszystko przepadło. Wielce totajemnicza historia.

— A co działo się później? 

— Później nastąpiła paromiesięczna przerwa. Napady rozpoczęły

się na nowo, gdy roboty ziemne przeniesiono bliżej Little Price. Muszę siępanu przyznać, iż  marzę o chwili, w której pierwszy pociąg przyjedzie doOgden. Skończą się dyliżanse i mam nadzieję, napady: Brr, robi się chłodno.

Wracajmy do karety, szeryfie.

Kiedy nadeszli, towarzysze podróży nawet nie zwrócili na nich

uwagi, pochłonięci grą w karty. Sędzia przez kilka minut obserwował

grających, później usadowił się w samym kącie pojazdu, wyciągnął nogi,owinął się płaszczem, nacisnął na oczy kapelusz i zapadł w drzemkę. Lyttonpostąpił podobnie. Obudził go tupot koni oraz gromki głos woźnicy

nawołujący pasażerów do opuszczenia na chwilę dyliżansu. Zmiana kołatrwała bardzo krótko i pojazd potoczył się z miejsca w ostrym kłusie

ciągnących go korni. Jednakże w sumie oczekiwanie na przybycie kowalatak się przeciągnęło, że kiedy osiągnięto karczmę na skrzyżowaniu dróg,

poczęło zmierzchać. O dłuższym postoju nikt nie chciał słyszeć. Zatrzymano

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 277/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

277 

się więc tylko dla zapalenia latarń i ruszono dalej tak szybko, jak na topozwala wyboista droga. Po paru minutach wjechano w las. Mrok gęstniał, a

odgłos kopyt stał się bardziej głuchy. 

Jak długo tak jechano, Lytton nie zdawał sobie sprawy. Ciągle

znajdował się w stanie półdrzemki, z której wyrwał go czyjś okrzyk, a zarazpo nim gromki głos strzału. Karoca gwałtownie się zatrzymała. Potem

nastąpiła chwila ciszy, wreszcie nieznana ręka energicznie otworzyładrzwiczki.

— Wszyscy wychodzą! 

— Co się stało? 

Lytton nie wiedział, z czyich ustpadło to pytanie. 

—  Natychmiast wychodzić — 

powtórzyła postać stojąca na zewnątrz. — 

Nie mam zbyt wiele czasu.

Lyttonowi serce zabiło mocniej.

— Znowu spadło koło? — zapytał

sąsiad młodego prawnika. 

— Szybciej!

Niezdarnie gramolili się zwnętrza, przeklinając taką jazdę, i

natychmiast milkli. Lytton wyszedł ostatni.

Kiedy wyskoczył na piasek leśnej drogi,resztka snu pierzchła. Zobaczył, że woźnicai jego pomocnik oraz wszyscy pasażerowie

stali długim, śmiesznym szeregiem wzdłużdyliżansu, z rękami nieco uniesionymi, z

głowami prawie że przylepionymi do ściany pojazdu.  

I naraz poczuł na plecach ucisk twardego przedmiotu. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 278/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

278 

— Stań obok, podnieś ręce. 

Gdy to uczynił, inny głos, o jakimś nieobcym dla prawnika

brzmieniu, dodał: —  Nie poruszać się, nie odwracać, nie rozmawiać. We własnym

interesie, dżentelmeni. Nie lubię rozlewu krwi. 

Ta ostatnia uwaga musiała być ostrzeżeniem dla odważniejszych,

ale Lytton pomyślał, że nikt ze stojących obok niego i bez tego ostrzeżenianie zaryzykowałby samotnej próby oporu. Na to, aby wszyscy jednocześnie

rzucili się na napastników — co stwarzało jakąś możliwość sukcesu — nie

można było liczyć. Stanął więc spokojnie, rozważając jednak planwydobycia broni. Miał ją przecież tuż pod ręką, w górnej, wewnętrznejkieszeni marynarki. Uznał jednak ten pomysł za szaleńczy i czekał, co dalejnastąpi. 

A dalej sprawy przebiegały w zupełnej ciszy, przerywanej jedynieparskaniem koni i skrzypieniem piasku pod podeszwami trzech —  tyle ich

zdążył naliczyć Lytton —  bandytów. Mieli twarze przewiązane chustkami.Chyba niezbyt mocno —  rozważał zastępca szeryfa. Wystarczy silniej

pociągnął za zwisający luźno koniec. Bandyci muszą  być znani w okolicy,inaczej nie zakładaliby tych prowizorycznych masek. Wystarczy pociągnąć,ale ten, kto pociągnie, ryzykuje życiem.  

“Nie będę próbował" —  takie było ostateczne zakończenierozważań Lyttona. Pomyślał jeszcze tylko ze złośliwym zadowoleniem, że

niewiele się na nim obłowią. 

“A broń? —  zaniepokoił się nagle. —  Do licha! Wstyd będzie sięprzyznać, jeśli ją zabiorą. W tych stronach ludzie mają cięte języki." 

Sterczał na końcu szeregu podróżnych, zaraz za sędzią. Kiedy już

—  jak zauważył kątem oka —  przetrząśnięto kieszenie poprzedników(dokonywało tego z wielką wprawą dwu ludzi, podczas gdy trzeci stał ztyłu, z dwoma coltami w zaciśniętych dłoniach) usłyszał głos: 

— Tych dwu zostawcie. Oni nie mają nic, a my nie mamy czasu. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 279/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

279 

A po sekundzie przerwy:

— Dżentelmeni! Dziękuję za zastosowanie się do naszych poleceń.

Odjeżdżamy. Nie radzę nikomu odwracać się przez następną minutę.Strzelam świetnie, nawet z dużej odległości. Raz jeszcze dziękuję.  

Ostatnie zdanie zabrzmiało jak szyderstwo. Ale nie na to zwróciłuwagę Lytton, tylko na brzmienie głosu. Po raz drugi wydało mu się, że jest

mu dziwnie znajome.

—  To musi być ktoś z Little Price —  stwierdził i odwrócił się

natychmiast, jak tylko zatętniły kopyta. Nie strzelano do niego. Dwu

jeźdźców pochłonął już zapadający mrok nocy, trzeci podrywał konia doskoku. I wówczas zdarzyła się rzecz nieoczekiwana: spadla mu chustka zgłowy. Lytton przez mgnienie oka dostrzegł profil oblicza i w tej samejchwili... jeździec znikł w tumanie kurzu. 

Lytton przetarł oczy, podbiegł, podniósł chustkę. 

— Panowie! — zawołał. — Czy widzieliście twarz tego człowieka? 

Odpowiedział mu tylko jeden głos sędziego: 

— Przez chwilę. 

— Poznałby go pan? 

— Nie wiem. Nie jestem pewien, było dość ciemno.  

— Ja również nie jestem pewien, ale nie dlatego, że źle widziałem.  

Sędzia mruknął coś niezrozumiale, ale kiedy wreszcie pojazd

gwałtownie szarpnął, pochylił się ku Lyttonowi i w rozgwarze ożywionejwymiany zdań podróżnych, zapytał półgłosem: 

— Dlaczego nie jest pan pewien?

— Dlatego — odparł z wahaniem młody prawnik — że przestałemwierzyć swym oczom, a także uszom. Myślę, że to skutki zmęczenia..  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 280/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

280 

Późną nocą przybyli wreszcie do Little Price. Pierwszą osobą,która powitała Lyttona na dyliżansowej stacji był Roger Drake.  

Opowieść o napadzie zdobyła sobie —  oczywiście —  szerokirozgłos. Gadano o nim w Little Price przez kilka tygodni, ale nie uczyniono

nic, aby schwytać sprawców. 

W nocy nikt nie chciał wyruszyć w pościg, mimo gorących namów

sędziego, szeryfa, Lyttona i Rogera Drake. Najodważniejsi — przynajmniej z

pozoru —  oświadczyli, iż pojadą rankiem. Jednakże nazajutrz nikt się nie

zgłosił, a nagabywani ochotnicy powiedzieli z kolei, iż po tylu godzinach nanic się zda nawet najszybszy pościg. Co nie było pozbawione słuszności.Lytton nie nalegał więcej. Ba, nawet na propozycję Rogera wyruszeniasamotrzeć (wraz z szeryfem) odparł, iż przeciwnicy pogoni mają rację. Poprostu — szkoda czasu.

Po odstawieniu pechowego Metysa do Ogden (eskortował go wrazz sędzią szeryf Pool) przez tygodnie nic nie  mąciło spokoju Little Price.

Roger Drake pojawiał się i znikał, szeryf odwiedzał nocą saloony, a Lytton wwolnych chwilach odbywał konne przejażdżki po okolicy. Jeździł coraz

lepiej, a pod nieobecność Rogera Drake, za zgodą Greiga, zabierał ze sobąFrancisa Dawsona. Polubił chłopca i wiedział, iż chłopak darzy go sympatią.

Wieczorami udawał się na conocny obchód miasteczka, aby przydybać wktórejś z gospod szeryfa i zameldować mu, iż “wszystko jest w najlepszym

porządku". Przy takiej okazji przytrafiła się  Lyttonowi rzecz, która

przesądziła o jego dalszej karierze na stanowisku zastępcy szeryfa. Trzebatrafu, iż stało się to w lokalu “Pod Dzielnym Psem", gdzie Lytton od

początku mieszkał. Po którejś z nocnych wędrówek tam dopiero odnalazł

Poola, co uznał za  dobry omen, ponieważ dzięki temu nie potrzebował jużnigdzie dalej iść. Dobry omen został nieco przyćmiony stwierdzeniem, iż

szeryf przebrał miarkę. Widać tym razem Pool nie żałował sobie (a możenie żałowano jemu!), bo ledwie trzymał się na nogach. Lytton westchnął namyśl, iż będzie musiał odprowadzić swego szefa do domu. Żeby odegnać od

siebie tę przykrą świadomość, obszedł dokoła salę gawędząc to z tym, to zowym, aż na koniec dotarł do stolika otoczonego grupą widzów. Grano w

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 281/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

281 

karty. Lytton tylko dlatego przerwał w tym miejscu swą wędrówkę, iżwśród grających dostrzegł Rogera Drake. 

Tekturowe kartoniki z suchym szelestem padały na blat stołu,brzęczały metalicznie pieniądze. Czy Roger go dostrzegł? Prawdopodobnie

nie. Lytton przyglądał się grze obojętnym wzrokiem, wreszcie zdecydowałsię zniknąć z pola widzenia szeryfa, po prostu — iść spać. Postanowił o tym

poinformować Greiga. Gdyby wybuchła jaka awantura —  w co zresztą niewierzył — niech go obudzą. 

Nieprzewidziana przeszkoda obróciła wniwecz cały zamiar. Kiedy

odchodził od stolika, zatrzymał go jakiś nieznajomy w kapeluszu

zawadiacko zsuniętym na tył głowy. Dmuchając w twarz Lyttonamieszaniną zapachów piwa, whisky i tytoniu, zagadnął: 

— Pan mnie sobie przypomina, szeryfie?

Lytton bacznie przyjrzał się zaczerwienionej, spoconej twarzy isumiastym wąsom zakrywającym wargi. 

— Nie — odparł krótko. 

— Przecież jechaliśmy tym samym dyliżansem! 

— Do Ogden?

— Wprost przeciwnie. Wówczas, gdy zdarzył się napad. 

—  Aha —  mruknął Lytton. — Rzeczywiście, możliwe... —  kiwnąłgłową i zamierzał odejść, ale nieznajomy położył mu rękę na ramieniu.  

— Mam coś do pana — powiedział szeptem. 

— O co chodzi? — zapytał siląc się na najgrzeczniejszy ton głosu. 

—  Ja jestem z Ogden. Drugi dopiero raz tu przyjeżdżam. Ma się

różne interesy... Dowiedziałem się, że jest pan zastępcą szeryfa... więc tego...co to chciałem powiedzieć? Już wiem — nachylił się nad uchem prawnika iszepnął: — Ja wtedy widziałem twarz... Rozumie pan?  

— Czyją twarz? 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 282/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

282 

— Tego bandyty, który zgubił chustkę. 

—  Tak? —  Lytton udał zainteresowanie. W rzeczywistości nie

przykładał wielkiej wagi do bajędy człowieka, któremu dobrze kurzyło się zczupryny. Już tylko dla formy zapytał: — Czemu pan o tym od razu mi nie

powiedział? Przecież pytałem wszystkich. 

—  Nie byłem pewien... nie byłem pewien. Dopiero teraz go

poznałem... 

Przerwał i wyciągnął rękę w kierunku grających. 

— Człowieku, co pan wygaduje? Kogo pan poznał? 

— No, właśnie mówię, tego herszta. Siedzi tu obok i gra w karty. 

Lytton odetchnął głęboko. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno.

—  Który to? —  zapytał opanowując drżenie głosu. Wskazujący

palec ręki informatora zatrzymał się na postaci Rogera Drake.  

“Stało się — pomyślał Lytton. — To nie było złudzenie." 

Ale głośno powiedział:

— Pan się myli. Człowiek, na którego pan wskazał, był pierwszymwitającym nas po przyjeździe do Little Price... 

— Taak? Można jednak sprawdzić, czy nie przybył tuż przed nami.Na koniu zawsze jedzie się szybciej. No, szeryfie, niech go pan aresztuje. Niema co czekać. 

—  Zaraz, nie tak prędko.  Jeśli mi pan jutro po trzeźwemupowtórzy to samo, a jeszcze lepiej: zezna przed szeryfem Poolem,

rozpatrzymy sprawę. 

— Co takiego?! — przybysz z Ogden podniósł głos o ton wyżej. 

— Proszę nie krzyczeć. Słuchają nas. 

—  Niech słuchają! To tak? Mówiono mi, że  jest pan przyjacielem

bandyty. Nie chciałem wierzyć, ale teraz rozumiem... 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 283/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

283 

— Co pan rozumie?

— Że pan go kryje! 

Zapewne wbrew woli obu rozmowa stała się tak głośna, iżwidzowie otaczający stolik poodwracali głowy: 

—  Słuchajcie! —  począł wrzeszczeć pijak. —  Gracie z bandytą.

Uważajcie, żeby was nie obrabował tak, jak mnie w dyliżansie! 

—  Dosyć tego! —  Lytton stracił cierpliwość i chwycił pijaka za

rękę. 

—  Proszę się uspokoić, inaczej... powędrujemy do aresztu — powiedział wolno i wyraźnie. 

Ale to odniosło wręcz przeciwny skutek.

— Mnie do aresztu?! Słyszeliście, dżentelmeni? A bandyta jest na

wolności i gra w karty! Ale ja mu pokażę!  

Z nieoczekiwaną siłą szarpnął się, skoczył w stronę Rogera, ale

nim zdążył go dosięgnąć, Drake zerwał się z zydla, zamierzył się dłoniąściśniętą w kułak i wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, zupełnie jak w

sztuczce prestidigitatorskiej, trzy karty sfrunęły gdzieś z góry i padły zszelestem na blat stołu. Pijany przybysz z Ogden zamilkł i z otwartymiustami wpatrzył się w kolorowe tekturki. Lytton dostrzegł, jak Drake

pobladł pod maską opalenizny. Ręka opadła mu gwałtownie:  

— Czego ten pijak chce? — wybełkotał: 

Nikt mu nie odpowiedział. Lytton oblizał językiem zaschłe wargi:  

—  Rozstąpcie się —  rozkazał. —  Roger, chodź ze mną,  a wy — 

zwrócił się do pozostałych graczy —  zabierzcie swoje pieniądze. Ciszej,ludzie! —  zawołał, bo dopiero teraz buchnął gwar dziesiątków

podnieconych głosów. 

— Co to znaczy, Samuelu?

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 284/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

284 

—  To znaczy, iż muszę cię aresztować, Drake. Za oszustwo wkartach, a poza tym jesteś posądzony o udział w napadzie na dyliżans. Ta

sprawa wymaga wyjaśnienia. Chodź. 

— Zwariowałeś! 

—  Drake —  odezwał się któryś z widzów —  nie zaprzesz się!Wszyscy widzieli! Z rękawa wypadły trzy asy. Idź z szeryfem albo ci...

pomożemy! 

Drake sięgnął obu rękami do pasa. 

— Radzę nie ruszać się — rzekł ochrypłym głosem. — Cofnij się,Lytton.

Dwie lufy rewolwerowe zatoczyły półkole, a krąg widzówrozsunął się błyskawicznie. Tylko Lytton ani drgnął. 

—  Drake —  powiedział spokojnie —  jeśli pragniesz  stryczka, to

strzelaj.

— Odsuń się, Lytton. 

— Strzelaj — powtórzył prawnik — albo... rzuć broń! 

— Nie doczekasz się tego! — wrzasnął. 

Skoczył w bok, przedarł się przez krąg zaskoczonych widzów.

Ruszyli za nim hurmem, przeszkadzając sobie wzajemnie. Przewrócono złomotem dwa stoły i kilka ław, aż kurz uniósł się z podłogowych desek i

przysłonił światło lamp. Na drugim końcu sali zauważono już tumult.

Ludzie biegli, głośno zapytując, co się stało. W ogólnym zgiełku nie sposóbbyło usłyszeć, co mówi najbliższy sąsiad. 

Lytton zdołał utorować sobie drogę przy pomocy łokci i pięści.Kiedy wyskoczył na dwór w srebrny półmrok nocy, ujrzał jeźdźca na

wspinającym się koniu. Napiętą uzdę trzymał obu rękami Greig. Skąd się tu

nagle znalazł gospodarz saloonu! Lytton nie  wiedział i nie miał czasu sięzastanawiać. Skoczył ku cuglom. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 285/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

285 

— Odsuń się, Lytton, puszczaj, Greig! — wrzasnął Drake. 

Koń poderwał się raz jeszcze do skoku, ale powstrzymały go cugle.

Teraz zastępca szeryfa ujrzał w rękach Rogera rewolwer wymierzonyprost o w pierś oberżysty. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyszarpnął broń.  

— Złaź z konia albo strzelam! 

Miał zamiar trafić jeźdźca w dłoń lub ramię. W rozgorączkowaniuzapomniał, jakim kiepskim był strzelcem, jak niepewne było światłoksiężyca. W ciągu ułamka sekundy sytuacja skomplikowała się jeszcze

bardziej. Lytton uniósł uzbrojoną dłoń i w tej samej chwili między niego,

Greiga i konia wdarła się czwarta postać. 

— Uciekaj, Roger! — krzyknęła przejmującym głosem. 

Prawnik ujrzał błysk ognia na lufie broni Drake'a Nacisnął cyngiel.Huk obu strzałów złączył się w jeden przeciągły łoskot. Wierzchowiec

wspiął się po raz ostatni, wykręcił i skoczył w mroczną dal. Kilku ludzi — 

bezsensownie —  pognało za nim z wielkim krzykiem, kilku innych rzuciłosię szukać wierzchowców, ale większość zebranych otoczyła zwartym

kołem trójkę aktorów ostatniego wydarzenia.  

Greig dźwignął się z ziemi. 

—  Nic mi nie jest —  powiedział. —  Chybił o cal, ale chybił...Gabrielo!

Gabriela Greig leżała nieruchomo dwa kroki od osłupiałegoLyttona. Podniesiono ją, bezwładną i milczącą. Dwu ludzi wniosło

dziewczynę do wnętrza gospody. — Czy jest tu lekarz? Sprowadźcie lekarza... 

Dalszych słów Lytton już nie dosłyszał. Gwar buchnął z nową siłą.Odwrócił się, aby wejść do budynku. Drogę zastąpił mu chwiejący się nanogach szeryf.

— Coś ty narobił? — wykrzyknął. — Aresztuję cię, Lytton... 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 286/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

286 

— Szeryfie, bez głupstw! — krzyknął głos z ciemności. 

—  Co pan wyrabia? —  wrzasnął ktoś inny. —  Trzeba wysłać

pogoń! Czego pan się czepia Lyttona? Czy to on pierwszy strzelił? 

—  Aresztuję cię, Lytton, pod zarzutem usiłowania zabójstwa.Ludzie, rozstąpcie się! — powtórzył z pijackim uporem Pool. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 287/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

287 

X V I I I  

O s t a t n i s t r z a ł   

—  Nie wiem, doktorze, jak to wszystko się stało. Można mójówczesny stan nazwać jakimś paraliżem umysłu i ciała. Nie potrafiłem

pojąć, co mi zarzuca szeryf i dlaczego mnie aresztuje. Pamiętałem tylko o

jednym: że kula mej broni trafiła nie tę osobę, dla której zostałaprzeznaczona. Przeklęta broń i przeklęta ręka, która nią kierowała. 

Pool powiódł mnie do swego biura i zamknął za mną kratęmaleńkiej klitki aresztu. Ludzie byli wzburzeni, świadkowie zdarzeniaotoczyli Poola żądając, aby mnie natychmiast puścił. Doszłoby i do bójki,

gdyby nie moja interwencja. Poprosiłem, aby sprawę odłożyli do rana.

Zgodzili się, chociaż niechętnie. I tak oto zostałem więźniem.  

Siadłem na drewnianej pryczy i bezmyślnie patrzałem, jak szeryfmościł sobie posłanie na dwu złączonych stołach. Postanowił bowiemosobiście mnie pilnować. Po kilku minutach dobiegło mych  uszu głośne

chrapanie. Ile czasu od tego momentu upłynęło, nie pamiętam. Zodrętwienia wyrwał mnie cichy szelest. Mam bardzo wyostrzony słuch,

doktorze. Ujrzałem, jak drzwi od ulicy lekko się uchyliły (Pool zapomniałzamknąć!). W jasnej szparze zauważyłem  szczupłą postać. Ostrożnie

przekroczyła próg. Zatrzymała się chwilę, a później podeszła do śpiącego.Blask księżyca oświetlił jej twarz. Poznałem. To był Francis. Czego tu chciał?Może schwytano Rogera Drake i chłopiec przybiegł z wiadomością? Alenatychmiast odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Gdyby złapano zbiega,zwaliłby się tu tłum ciekawskich. 

Postanowiłem nie odzywać się, lecz czekać, co dalej nastąpi. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 288/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

288 

Chłopak zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nachylił się nadPoolem. Ze zdumieniem zauważyłem,  że przeszukuje kieszenie śpiącego.

Ale trwało to bardzo krótko. Wyprostował się i podszedł do kraty. Cicho

szczęknął masywny zamek. 

— Francis — szepnąłem — co robisz?

— Niech pan nic nie mówi, szeryfie, tylko szybko wychodzi.  

— Nigdzie się nie ruszę. 

— Mnie tu przysłał gospodarz. 

— Greig?

— Tak.

Serce podeszło mi do gardła. 

— Co z Gabrielą? — zapytałem. 

Zastanowił się chwilę. 

— Jak pan wyjdzie, to powiem.

— Nie wyjdę. Nic mi tu nie grozi. 

—  Ale Drake ucieknie. Pool nie będzie go ścigał, czy pan do tegodopuści? Greig pana prosi. Niech pan nie odmawia. 

—  Trzeba to załatwić zgodnie z prawem. Pool trochę zwariował,

ale jak wytrzeźwieje, to mnie puści. 

— Będzie już za późno na jakąkolwiek pogoń. Proszę iść ze mną,zawsze jeszcze może pan zawrócić. 

To mnie przek onało, ale przede wszystkim pragnąłem dowiedziećsię, jak przedstawia się stan zdrowia Gabrieli. Bez przeszkód dotarliśmyprzed gospodę “Pod Dzielnym Psem". Było ciemno, cicho i pusto. Budynek

wyglądał jak wymarły, ale kiedy wstępowałem po stopniach werandy,

skrzypnęły drzwi. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 289/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

289 

— To ty, Francis? — zapytał znajomy głos. 

— Przyprowadziłem go — odparł chłopak. — Pójdę do koni. 

— Idź, już czas — a kiedy Dawson zniknął w mroku, zwrócił się domnie: — Siądźmy na chwilę, szeryfie... 

A gdy to uczyniłem, zwiesiwszy nogi pod deski werandy,

powiedział do mnie smutnym, zmęczonym głosem: 

— Nigdy nie zapomnę tej nocy. Pan chyba również. 

Skinąłem głową. 

— Jak... jak się czuje Gabriela? 

Nastała chwila ciszy, w miarę jej trwania poczęło mnie ogarniaćprzerażenie. 

— Francis nie mówił? To lepiej, że pan się ode mnie dowie. To niepana wina... — znowu umilkł. 

— Greig — rzekłem ściśniętym gardłem — co się stało?... 

— Gabriela nie żyje... 

Nie sposób mi powiedzieć, co wówczas czułem. To zbyt trudne.

Czy Gabriela wiedziała o sprawkach  Rogera, czy też wierzyła w jego

niewinność —  nigdy się o tym nie przekonałem. Wtedy, tamtejprzerażającej nocy postanowiłem wrócić do aresztu. Uznałem, iż ucieczkamoże tylko potwierdzić opinię Poola o mej winie. Ale przecież nie to było

najważniejsze, lecz świadomość, iż stałem się mordercą. Ja, prawnik! 

Jednakże nie wróciłem. Czy postąpiłem źle, czy dobrze — nie ma

dziś sensu rozważać. Greig przekonał mnie, iż pierwszym moimobowiązkiem jest pogoń za bandytą. Nie mogłem odmówić prośbie ojcadziewczyny.

Wyruszyliśmy na długo przed świtem: ja i Francis. Greig miał

dopędzić nas po dwu dniach w umówionym miejscu. I tak też się stało. Niktnas nie ścigał, my natomiast wpadliśmy na trop uciekiniera. Najpierw na

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 290/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

290 

ślady jednego tylko wierzchowca, później —  trzech. Dognaliśmy tę trójkę.To był Roger Drake z dwoma towarzyszami, mieszkańcami Little Price.

Doszło do strzelaniny. Przewaga była po ich stronie. Ja nie bardzo umiałem

używać broni, a Francis niewiele lepiej ode mnie. A przecież odnieśliśmyzwycięstwo. Jakże  jednak opłakane. Co prawda obaj wspólnicy Drake'apadli, ale Greig został ciężko ranny. Ledwie zdołaliśmy dowieźć go donajbliższej osady. Tam umarł. Przyrzekłem sobie wówczas, iż nie spocznę,

dopóki nie oddam Drake'a w ręce sprawiedliwości. Zrezygnowałem zpowrotu na wschód, zrezygnowałem z wykonywania swego zawodu.

Wszystko, co mnie z nim łączyło, stało się nienawistne, nawet czarny strój,tak charakterystyczny dla sędziów i adwokatów. Przy najbliższej okazjinabyłem ubranie najbardziej kolorowe ze wszystkich i broń, której wybór

doradził mi spotkany przypadkowo traper. I dobrze mi doradził.Zmieniwszy strój, zmieniłem także nazwisko. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 291/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

291 

Pozostaliśmy we dwóch: Francis i ja, a wiodło nam się bardzoróżnie. Roger Drake jakby pod ziemię się zapadł. Moje oszczędności

pieniężne stopniały. Trzeba było przerwać pogoń i poszukać zarobku.

Różnych wówczas robót się imałem. Pracowałem przy budowie ostatniegoodcinka linii Union Pacific, byłem przewodnikiem osadniczych karawan,które wiodłem przez bezdroża, aż na koniec  zachorowałem. Gdyby nieFrancis, prawdopodobnie umarłbym nie tyle z choroby, ile z głodu. To

właśnie wówczas wyłysiałem. Już nikt nie poznałby we mnie zastępcy

szeryfa z Little Price.

Kiedy wróciły mi siły, zdecydowałem, że dłużej nie powinienem

korzystać  z pomocy chłopca, że należy go skierować na jakąś inną drogężyciową. Dalsze uganianie się po prerii nie stwarzało mu perspektywlepszej przyszłości. Przypadek przyszedł mi z pomocą. W pogoni zamylnym, jak się okazało, tropem dotarliśmy aż do fortu Huachuca w

Arizonie. Komendant —  nie pamiętam jego nazwiska —  zainteresował się

nami. Przypuszczam, że z nudów. Skorzystałem jednak z tego, aby muopowiedzieć o historii Drake'a i podać dokładny rysopis bandyty. Jegociekawość jeszcze wzrosła. Wykorzystałem ją w interesie Francisa. I

dopiąłem swego. Chłopak został przyjęty do wojska. Odtąd odwiedzałem goco pewien czas, informując o swych nadal bezskutecznych poszukiwaniach.

Jak się one zakończyły, już pan wie, doktorze. 

Cóż jeszcze dodać? Stałem się znakomitym strzelcem, dobrym

jeźdźcem i chyba nie pozostało we mnie nic z prawnika poza

wspomnieniami.

— A szeryf Pool? — zagadnąłem. 

— Nie wiem, nigdy go więcej nie spotkałem.  

—  Przerażająca historia —  szepnąłem. —  Ale... co pana skłoniło,Colorado, do opowiedzenia tego wszystkiego?

— Hm, tylko proszę się nie śmiać.. 

— Skądże. 

Zaiste, nie do śmiechu mi było. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 292/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

292 

— Widzi pan, doktorze, po prostu... zgubiłem mój talizman, fajkę.  

— Colorado — obruszyłem się — chyba nie mówi pan poważnie? 

Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zaszeleściły krzaki i na polankęwyszedł Karol. 

—  Co tu robicie? Szukam was wszędzie. Chodźcie. Pehnulte nas

wzywa, już czas. 

Dopiero teraz spostrzegłem, iż zieleń drzew i krzewów

pociemniała. Spojrzałem w niebo. Szarzało. A więc zbliżał się terminwyznaczony przez wodza Apaczów. 

Wróciliśmy do wąwozu, ale nie do miejsca, w którym znajdowałasię skalista brama, lecz na górę, gdzie wzdłuż krawędzi rozpadliny, wśródgęstwy roślin wojownicy Mescalerów długim szeregiem otaczali wąwóz.Pehnulte skinął nam głową: 

— Czy moi przyjaciele są gotowi? 

Karol przytaknął. 

— To dobrze. Czas upłynął. Teraz Pehnulte przemówi do Ostrego

Noża. 

Podszedł do skraju urwiska, ja stanąłem tuż za nim, Colorado z

lewej, obok Karola. Byliśmy widoczni dla tych, którzy znajdowali się w dole,ale cóż nam mogli uczynić? Wszelka próba ataku mogła tylko przynieść imklęskę ostateczną. 

Dostrzegłem, jak na nasz widok zebrała się grupka Indian dokołaledwie żarzącego się ogniska. Nieco dalej ujrzałem mną grupkę — to musiał

być Lesser ze swymi towarzyszami i z jeńcem. 

Pehnulte spoglądał przez chwilę w tym samym kierunku, na

koniec zawołał donośnym głosem: 

— Wzywam Ostrego Noża! Niech jego uszy otworzą się na dźwięk

moich słów! Wzywam po raz ostatni wojowników Lipan, aby złożyli broń i

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 293/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

293 

wydali w nasze ręce blade twarze, które się wśród nich znajdują. Jeśli touczynią, puszczę ich wolno. Jeśli tego nie uczynią, zginą! Howgh!  

Przestał mówić i wsparł się na lufie swej długiej rusznicy.Czekaliśmy na odpowiedź. 

Ujrzałem jak z grupy wojowników wystąpił Ostry Nóż i  podniósłrękę na znak, iż chce przemówić. Nie przemówił jednak, bo w tej samej

sekundzie grzmot strzału zakłócił ciszę. Zanim przebrzmiał, dostrzegłem,jak Pehnulte błyskawicznie przyłożył rusznicę do ramienia i nacisnął

cyngiel. Nie wiedziałem, kto do nas strzelił, nie zauważyłem, do kogocelował i kogo trafił Wielki Jeleń. Karol szarpnął mnie za rękę. 

Odwróciłem się gwałtownie. Spostrzegłem, iż Colorado słania sięna nogach. Natychmiast znalazłem się przy nim. Osunął się na kolana,podtrzymałem go. 

— Co się stało?! — krzyknąłem. 

—  To Lesser —  powiedział Karol starając się przekrzyczećwrzawę, jaka buchnęła z głębi wąwozu. —  To Lesser. Ta kula była

przeznaczona dla mnie. Colorado...

—  Połóżmy go ostrożnie —  zakomenderowałem. —  Karolu,

pobiegnij po moją apteczkę. 

Gorączkowo rozpinałem kolorową kurtę trapera. 

—  Leż, Colorado, spokojnie —  powtarzałem opanowującwzburzenie. — Zobaczę, gdzie cię draśnięto. 

Uśmiechnął się z wysiłkiem: 

— To już koniec, doktorze. To nie draśnięcie... czuję...".  

Rozerwałem kurtę. Na  czerwonej koszuli zwiększała się z każdą

sekundą czerwieńsza jeszcze plama. Nagle głowa starego trapera

bezwładnie opadła w bok. Schwyciłem go za przegub ręki. Nie wyczułemjuż tętna. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 294/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

294 

— Colorado! — krzyknąłem. — Colorado...

Jakaś postać uklękła obok mnie i odezwała się stłumionym

głosem: —  On już jest w krainie wiecznych łowów. Ale morderca poniósł

karę. 

— Nic nie przywróci życia Colorado... — rzekłem przez zaciśniętegardło, bardziej do siebie niż do Pehnulte. 

— To był wielki wojownik. 

— Był... — powtórzyłem machinalnie. 

Cóż jeszcze mam dodać, aby opowieść o Samuelu Lyttonie,zwanym Colorado, została zakończona? 

Chyba tylko to, iż pochowaliśmy trapera pod samotnym drzewem,na skraju zielonej polany. U nóg złożyliśmy broń, która mu służyła tak

wiernie, oraz wszystkie drobiazgi wydobyte z juków jego siodła. Kiedy jeopróżniałem, coś wypadło i stuknęło o kamień. To była fajka-talizman,

którą stary traper uznał za zgubioną.  

Następnego dnia o świcie opuścili nas wojownicy Lipan z Ostrym

Nożem na czele. Pehnulte dotrzymał słowa. Zanim odeszli, Ostry Nóż oddałw nasze ręce wspólników Lessera. Sam Lesser nie żył, trafiony śmiertelnie zrusznicy Pehnulte. Co natomiast stało się z człowiekiem wysłanym przez

Lessera z wąwozu na zwiady — nigdy się nie dowiedziałem. Przypuszczam,

iż zorientował się w sytuacji i zbiegł. Opuściwszy okolicę wąwozu udaliśmysię w długą i kłopotliwą wędrówkę z jeńcami i uwolnionym O'Brienem. Jegoradość z odzyskania swobody mocno została przytłumiona wiadomością o

śmierci przyjaciela. Po kilku dniach zahaczyliśmy o miasteczko (nazwy jegonie pamiętam), w którym urzędował nie tylko szeryf, ale szczęśliwym

zbiegiem okoliczności i sędzia. We trzech (Karol, O'Brien i ja) złożyliśmywizytę sędziemu. Nasze zeznania jak najformalniej spisano, a rabus ie zostali

czasowo osadzeni w miejscowym areszcie do chwili sądowej rozprawy.

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 295/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

295 

Cała ta operacja zajęła nam zaledwie parę godzin, podczas których Pehnulteze swymi wojownikami czekał na nas w odległości kilku mil od miasteczka.  

Z kolei udaliśmy się do Doliny  Śmierci, ale już tylko we czwórkę(Karol, Pehnulte, O'Brien i ja). Pehnulte odprawił swych wojowników.

Samuel O'Brien był w widoczny sposób zgnębiony. Śmierć Coloradomusiała stać się dlań głębokim wstrząsem. I może dlatego bez chwili

wahania wskazał miejsce, w którym na nowo zakopał zgromadzone przezLessera kosztowności. 

Jazdy do doliny nie opisuję. Była uciążliwa, ale i nudna. Złotowydobyto i znów zakopano w innym miejscu. Na ten czas Samuel O’Brien

musiał opuścić dolinę i biwakować poza jej granicami.  Dla ostrożności...towarzyszyłem mu przez kilka godzin. Nie mogliśmy przecież obdarzaćfarmera pełnym zaufaniem. Liczę na to, że łupieski skarb nigdy już nie

zostanie wydobyty. Zbyt wiele zła spowodował. 

Na tym nasze wędrówki jeszcze się nie zakończyły. Z  kolei

udaliśmy się z O’Brienem do Santa Rosa. Stary farmer podczas spotkania zżoną i synem okazał znacznie mniej radości, niż tego można było się

spodziewać. Z Santa Rosa — już z całą rodziną O’Brienów — wyruszyliśmyna pogorzelisko farmy. Przypuszczałem, iż jej właściciel będzie rozpaczał na

widok zmarnowanego dorobku paroletniej pracy. Jednakże pomyliłem się.Wykazał dużo hartu ducha. Widocznie pod wrażeniem śmierci przyjaciela

szkodę materialną uznał w tych okolicznościach za rzecz małej wagi. 

Tego samego dnia pożegnaliśmy się z rodziną 0'Brienów. Dodam,że za zgodą Karola i Pehnulte koń, którego dosiadał Colorado, został

przekazany Samuelowi O'Brien.

Spory szmat drogi towarzyszył nam Pehnulte, namawiając do

odwiedzin jego obozowiska. Przypuszczam, iż pragnął, abyśmy byliświadkami nagany, jakiej zamierzał udzielić Małemu Jeleniowi. I właśniedlatego —  odmówiliśmy! Nie chcąc naszą obecnością do reszty pognębićczłowieka, który działał chyba w dobrej wierze, chociaż w złej sprawie.

Zresztą po niebie gnały już jesienne chmury, a zimny wiatr dotkliwie dawał

się we znaki. Zbliżała się najprzykrzejsza w tych stronach pora roku.  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 296/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

296 

Rozstaliśmy się więc zwodzem Apaczów Mescalero,

obiecując którejś wiosny

zawitać tu znowu i razem ruszyćdo Meksyku, do hacjendy don

Gonzalesa. Bo i z tej podróżymusieliśmy obecnie

zrezygnować. Tyle czasu zajął

nam pościg za niedobitkamibandy Lessera.

A teraz...

Cóż? Fajkę Coloradomam u siebie, w Milwaukee.

Wisi na rzemyku na ścianie wmoim lekarskim gabinecie.

Spoglądam na nią często i nie żałuję, że ją zabrałem. Pozwala mi myśleć o

starym traperze jako o kimś kto nadal żyje, tylko odjechał daleko, daleko.

Dalej niż sięgają zielone prerie Nowego Meksyku. 

K O N I E C  

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 297/299

Przez Góry i Prerie – Tom 4

Wiesław Wernic – COLORADO

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

 

297 

Nota edytorska

COLORADO –  czwarta książka cyklu westernowego Wiesława Wernica PrzezGóry i Prerie.

Doktor Jan i Karol Gordon spotykaj ą  w Nowym Meksyku starego

tajemniczego trapera. Charakterystyczna postać   jest znanym na Dzikim

 Zachodzie zar ówno biał ym jak i Indianom westmanem o preriowym imieniu

Colorado. Pomagaj ąc farmerowi zał agodzi ć   spór z Indianami,

niespodziewanie wpadaj ą  na trop oszukańczej szajki, kt órej przyw ódca

 podszywa si ę  pod Karola Gordona. Przest ę pca okazuje si ę  dobrym

znajomych obu przyjaci ół . Przy okazji poznaj ą zagmatwaną histori ę życia Colorado.

W ksi ążce Autor wprowadzi ł   do akcji miejsca, kt óre znane są  z mayowskiego OLD

SUREHANDA, a opis napadu na dyli żans można, co prawda dość pobieżnie , skojarzy ć   z

epizodem z filmu CZŁOWIEK KTÓRY ZABIŁ LIBERTY VALANCE’A   z Jamesem Stewartem i Lee

Marvinem.

Po raz pierwszy tak że, w powieści pojawiaj ą si ę kobiety (oczywi ście poza Katarzyną , gosposi ą 

Doktora), odgrywaj ące drugorzędne role. W następnych tomach Autor coraz częściej będzie

wprowadzał  kobiety do znaczącego udział u w akcji.

Postacie występujące w Tomie IV (oprócz Doktora Jana i Karola Gordona): Colorado (Samuel Lytton), Sam O’ Brien, Lucy O’ Brien, Gilbert Freeman, Roger Drake, Tom

Lesser, Francis Dawson, Davy Paterson, Tom Lesser, Gerald Pool, Gabriela Greig, karczmarzGreig, kowal Carter, Iszarshiutuha ( Mały Jeleń ), Pehnulte, Ostra Strzała, Bawole Serce,

Indianie Apacze Mescalero i Lipan.

Miejsca związane z akcją powieści (oprócz Milwaukee): Santa Rosa, Blue Water, Alczeze-czi

(Mały Las) , Nargoleteh-tsil (Deszczowa Góra ), Little Price, Dolina Śmierci. 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 298/299

 

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

  298 

8/22/2019 04_Wiesław Wernic_COLORADO

http://slidepdf.com/reader/full/04wieslaw-werniccolorado 299/299